Dziesięć dni do walentynek

332 25 11
                                    

Harry biegł przez zatłoczone ulice Londynu. Co chwilę wpadał na jakichś przechodniów, za co przepraszał. Niektórzy z nich klęli na niego, ale on puszczał to mimo uszu. Miał gorsze zmartwienia na głowie od niezadowolonych mieszkańców stolicy, którzy pomimo tego, że sami prawie codziennie się gdzieś spieszyli, zachowując podobnie do mężczyzny, nie mogli zrozumieć, że innym też mogło zależeć na czasie. Był już mocno spóźniony do pracy, a na to niekoniecznie mógł sobie pozwolić, ale tamtego dnia nie miał innego wyjścia.

Styles wpadł cały spocony na zaplecze kawiarni. Przydługie ciemne włosy przykleiły mu się do twarzy, co go bardzo denerwowało. Skulił się, układając dłonie na kolanach. Próbował złapać oddech. Nie należało to jednak do najprostszych czynności w tamtej chwili. Czuł się, jakby serce miało mu zaraz wyskoczyć z piersi. Kiedy udało mu się ochłonąć poszedł do szatni dla pracowników, aby przebrać się w uniform z logo lokalu. Był on obowiązkowy dla każdego pracownika. Nieważne, czy pracował na kasie, czy na kuchni ledwo widoczny dla klientów.

– Spóźniłeś się dwadzieścia minut, Styles. Dobrze wiesz, że nie toleruję takich rzeczy. Zostaniesz za to po pracy i pomożesz Zoe sprzątnąć cały lokal. – Mężczyzna, niższy od Harry'ego o głowę, wszedł do pomieszczenia.

– Zwykle zaczynam pracę pół godziny przed moją zmianą. Musiałem dzisiaj zostać chwilę dłużej na uczelni i spóźniłem się na autobus. Sam, błagam cię, zlituj się nade mną. Mam jeszcze jeden wykład dzisiaj wieczorem. Profesor wkurzy się, jak się na nim nie pojawię. – Brunet spojrzał na kierownika zdesperowanym wzrokiem.

Wiedział, że wystarczyłaby jeszcze jedna nieobecność na zajęciach u profesora Morgensterna, żeby przelać czarę goryczy. Był pewien tego, iż wykładowca zrobiłby wszystko, aby w trybie natychmiastowym zakończył studia. Mężczyzna był jednym z najbardziej wpływowych osób na uczelni, więc nie musiałby się też specjalnie wysilać, aby tego dokonać. Wystarczyło jedno kiwnięcie palcem, a kariera Harry'ego na wydziale prawa mogła się zakończyć szybciej niż się zaczęła. Ledwo udało mu się na nią dostać, a nie wyobrażał sobie studiowania w innym miejscu.

– To już nie jest mój problem, Styles. – Clarkson wyszedł z pomieszczenia, a na jego twarzy malował się uśmiech.

– Dupek – powiedział to na tyle głośno, aby tamten mógł go usłyszeć.

Przypiął plakietkę ze swoim imieniem do kieszonki brązowej bluzki polo. Poprawił jeszcze niesforne loki, spinając je zębami do włosów, po czym udał się na kuchnię.

Harry od ponad czterech miesięcy zajmował się przygotowywaniem kanapek oraz sałatek. Był on jedyną odpowiedzialną osobą za to na popołudniowej zmianie, ponieważ, jak stwierdziła jego szefowa, nikt poza nim nie potrafił tego aż tak dobrze zrobić. Dla niego nie robiło to jednak większej różnicy, kto przyrządził dany posiłek i tak zawsze smakował tak samo. Miał ręce pełne roboty, a nie raz był wykończony, ale nigdy na to nie narzekał. Przynajmniej mógł czymś zająć myśli. To było dla niego najważniejsze.

Styles zaczął wykonywać czekające już na niego zamówienia, gdy przy jego boku nagle pojawił się Jack. Mężczyzna był starszy od niego o pięć lat. Przyleciał zaledwie pół roku wcześniej ze Stanów, nie posiadając żadnego wykształcenia wyższego czy też planów na najbliższą przyszłość. Chciał po prostu zacząć życie od nowa, a do tego od zawsze zachwycały go architektoniczne zabytki Londynu. Kiedy poznali się z brunetem od razu znaleźli wspólny język i się zaprzyjaźnili. Bardzo to go ucieszyło, ponieważ od przyjazdu na studia nie miał przy sobie prawie nikogo.

– Udało ci się nieźle zdenerwować Sama tą krótką wymianą zdań. Możesz mi powiedzieć, co ty takiego robisz, że masz na niego taki wpływ? – Harry spojrzał na przyjaciela swoimi zielonymi oczami, unosząc jedną brew.

be my valentine • h.s.Onde histórias criam vida. Descubra agora