Zima mi nie straszna!

493 11 0
                                    


                            ----------FABIN-----------

Obudziłem się za pięć siódma. Nie miałem chęci iść do szkoły, ale z drugiej strony lepsze to niż siedzenie z tatą w domu. Nigdy się do niego nie odezwę. Choćby nie wiem, co. Że Olek dostał w dupę, okej. Nie mam nic przeciwko. Zasłużył sobie. Ale ja? Nic złego nie zrobiłem, a zarobiłem i to w dodatku tym nieszczęsnym kablem, który sam przytargałem z piwnicy. Chociaż w sumie to, że dostaliśmy tym kablem to wina Olka. Jakby się na mnie wtedy nie rzucił, kabel nie wypadłby mi z nogawki i nie dostałby się w ręce taty. A tak... E, szkoda gadać.

Na śniadanie była jajecznica. Niby miałem się do taty nie odzywać, ale jak się mnie zapytał, jak noc, to powiedziałem mu na odczepnego, że dobrze. Zjadłem, żeby mu się od rana nie narażać. Nie byłem głodny, ale dobra... Zjadłem i poszedłem na przystanek.

Tomek też nie był w najlepszym humorze. Jedynie Piotrek sypał kawałami jak z rękawa. Dał mi i Tomkowi po fajce na odstresowanie. Spaliliśmy za przystankiem, a potem to już autobus, szkoła i moja głupia klasa.

Tego dnia nie chciałem wchodzić w drogę nauczycielom. Usiadłem sobie spokojnie w mojej ostatniej ławce pod oknem i wywaliłem książki z plecaka. Michalska weszła do klasy krótko po dzwonku. Ledwo zdążyłem usiąść po powstaniu a już wezwała mnie pod tablicę.

- Wasz kolega Fabian został w dniu wczorajszym przyłapany na paleniu papierosa na boisku szkolnym - oświadczyła siadając nie na krześle a na biurku. - Teraz odczyta referat, który przygotował.

Ale się zdziwiła, jak zobaczyła, że mam ten referat. Odczytałem z kartki swoje wczorajsze wypociny. Po krótkiej kompromitacji przed klasą pozwoliła mi wrócić na miejsce. Referat był mi już do niczego niepotrzebny więc zgniotłem go w kulkę i spod tablicy rzuciłem w kierunku kosza na śmieci. No, nie trafiłem. Mówi się trudno.

Michalska wkurzyła się. Jejku, jak ona mnie się o wszystko czepia. - Fabian, wróć się! - krzyknęła na mnie. - Co to jest za zachowanie?! Podnieś tą kartkę!

- Po co? Niech sobie leży - odpowiedziałem wsuwając ręce do kieszeni bluzy. Jejku, serio nie chciało mi się tego dnia schylać a ona wymyślała mi niepotrzebną robotę.

- Masz w tej chwili podnieść ten papier z podłogi!

Udałem głuchego. Wróciłem do swojej ławki. W klasie powstał niemały szmer, a facetka otworzyła dziennik. Myślała, że się przestraszę czy co?

- Fabian, wpisuję ci uwagę - powiedziała. Uwagę za nietrafienie papierem do kosza...

Rozumiem, gdyby to był wuef. Ale na polskim uwaga za takie coś? Szkoła schodzi na psy.No i wpisało mi babsko uwagę i to do dziennika. A potem poprosiła o dzienniczek. Nie chciało mi się schylać do plecaka, więc powiedziałem, że nie mam dzienniczka, a ona zwinęła mi spod oczu zeszyt od polaka i wybombała uwagę na pół strony.

Pierwsze co sobie w tej niezręcznej sytuacji pomyślałem to, jakby to powiedzieć? W dupie mam jej uwagę? Tak... To dobre określenie. Ojciec i tak nie sprawdza mi zeszytów. Zapowiedział, że będę się meldował przed nim z dzienniczkiem - nie z zeszytem od polaka, no więc pół biedy.

No, a skoro już miałem pokazywać mu ten dzienniczek, to jak tylko babka odwróciła się przodem do tablicy a tyłem do klasy, wziąłem i się schyliłem po ten dzienniczek. Wpisałem sobie kilka czwórek. Jedną z polaka właśnie, jedną z matmy, bo z matmy mam najgorsze oceny... Z historii dałem sobie trójkę z plusem i z informatyki piątkę... A, niech się tata cieszy... Chociaż mam nadzieję, że mojemu staremu bycie wojowniczym żółwiem ninja już minęło i, gdy wrócę do domu okaże się, że wszystko jest jak dawniej... Życzyłbym sobie tego bardzo, bo dostać kablem po tyłku to naprawdę nic przyjemnego, zwłaszcza kiedy się ma w tylnej kieszeni spodni metalowy scyzoryk. Po polskim była matma. Facetka zaczęła lekcję od sprawdzenia obecności. Później  kazała mi oddać podpisany przez ojca sprawdzian z geometrii. Ale się zdziwiła, jak wstałem i ruszyłem w jej stronę. Była pewna, że nigdy jej tego sprawdzianu nie oddam.

- Dlaczego to wygląda tak jak wygląda? - zapytała.

To było głupie pytanie, a ja na takie nie odpowiadam, więc ją olałem. Facetka nie przejęła się tym specjalnie.

- Jak już stoisz przy tablicy, to od razu cię przepytam z ostatniej lekcji - uslyszałem. - Będziesz miał możliwość poprawić jedynkę jeszcze przed wywiadówką.

No nie. Jeszcze to. Całkiem zapomniałem o tej wywiadówce. A to już dzisiaj o piętnastej. Facetka się wkurzy, bo mój tata zawsze jest na zebraniach jakby najważniejszą osobistością, a tym razem go nie będzie, bo - mówiąc najprościej - nikt go o tej wywiadówce nie poinformował. Życie bywa naprawdę brutalne. Tak więc oprócz uwagi na polskim, doszła mi pała z odpowiedzi na matmie. A w zasadzie z powodu braku jakiejkolwiek odpowiedzi. No co?Potem, znaczy się po matmie była kolejna lekcja z Michalską. Niby wychowawcza a i tak suka zrobiła nam polski. Na koniec tylko przypomniała o zebraniu. Ciekawe, że kiedy mówiła, że na wywiadówce obecność rodziców obowiązkowa, to patrzyła się na mnie. No i przeżyłem piątek. Wyprułem ze szkoły jak dziki. Na boisku, w naszym miejscu było Tomek, Piotrek i jeszcze taki jeden miejscowy. Mieli fajki, poczęstowali. Piotrek dał mi jednego papierosa do domu. Schowałem go sobie w kieszeń od bluzy.

Potem to już poszliśmy na przystanek. W autobusie siedzę zawsze na tyłach razem z Piotrkiem i Tomkiem. Jak ktoś obok nas przechodzi to albo się z niego śmiejemy i z jego starych, albo któryś z nas kopnie takiemu delikwentowi plecak. No pecha miałem, że właśnie taki dzieciak szedł nie wiem, z zerówki czy z pierwszej klasy. Zagubił się, bo nikt nie chciał mu się w przodzie posunąć i przyszedł na sam tył. Dla jaj kopnąłem jemu plecak, a on się przewrócił. Jaja jak berety! Dzieciak wył jak... No, brakuje mi określenia. Darł się na całe gardło. Kierowca dopadł do niego, a po chwili do mnie. Wyrzucił mnie za szmaty z autobusu. Spacerkiem do domu... Trzy kilometry... Trochę mi to zajęło, bo jest zima i drogi są trochę oblodzone. Nie, żebym sobie z tego powodu krzywdował. Właśnie fajnie. Raz, że do domu mi się jakoś nie śpieszyło a dwa, że na takiej oblodzonej drodze świetnie ćwiczy się akrobatykę. Nie no, żart! Tak naprawdę to zamiast po drodze szedłem rowem po kolana w śniegu. Czułem się, jakbym podbijał Mont Everest.

No i podbiłem. Doczołgiwałem się powoli do domu. Nie mogłem się doczekać, żeby zdjąć te totalnie zgnojone buty i spodnie, które były aż sztywne od śniegu połączonego z mrozem. Marzyłem, naprawdę marzyłem o tym, żeby owinąć się kocem i usiąść pod cieplutkim kaloryferem. Ile bym dał, żeby okazało się, że taty nie ma w domu! Wmawiałem sobie, że może pojechał na jakieś tam swoje spotkanie z szefem czy coś takiego... Moje nadzieje prysły, kiedy zobaczyłem przed domem auto ojca - czyli stary jest w domu... Spuściłem łep i usiadłem na schodach od tarasu. Jak mam zginąć z rąk taty i Olka to już wolę zamarznąć... Położyłem się na oblodzonych deskach, a po chwili zaczął pryszyć śnieg.

GRUSZKI NA WIERZBIEWhere stories live. Discover now