Rozdział XV

144 11 15
                                    

„Vixen" szybowała na orbicie gazowego giganta, bezpieczna tuż pod spodkiem „Michio". Organizm Zoe szybko neutralizował alkohol, więc ze strony fizycznej czuła się lepiej. Wyłączając to, że miała guza na potylicy, od upadku. Cały ten czas siedziała skulona przy łóżku. Kiedy jest się pijanym, wychodzą najgorsze instynkty. Chłopacy, których znała, zawsze ją lubili, ale była pewna, że to nie ze względu na jej osobowość. Starała się kontrolować, ale... czasami nie wychodziło. Potem budziła się rano, znów u kogoś innego. Uśmiechnięta, ale nigdy szczęśliwa. Zawsze spoglądała potem na swoje zmierzwione i posklejane futro i zastanawiała się, czy było warto. Cała ta kłótnia z Kandi... coś w niej złamała. Przyjaciółka nie była na nią zła. Jak już zresztą było nieraz. Kandi była rozczarowana. Zawiedziona. I przez to wściekła jak demon. W jej oczach Zoe widziała wtedy żal i odrazę. Wszystko przez nią. Przez to, że znowu nie posłuchała. Myślała, że tak będzie lepiej. Nick kazał tylko łyknąć.

Podniosła się ostrożnie z podłogi i poczłapała do kokpitu. Gdzie zastała zamknięte drzwi.

- Nicky... otwórz... - poprosiła, opierając się o gródź. Odpowiedziła jej cisza. Oparła łeb o zimny metal drzwi i zacisnęła dłoń w pięść.

- Już nigdy więcej cię nie rozczaruję, Kandi... - powiedziała pewnym siebie tonem – już nigdy nie będziesz musiała być zła z mojego powodu, mała...

Odsunęła się i podeszła do niewielkiego kuchennego blatu. I wyjęła jeden z noży ze stojaka. Usiadła z nim na miękkim fotelu, założyła nogę na nogę i oparła lewą łapę na kolanie, wyciągając ją przed siebie spodem do wierzchu. Żaden z jej mięśni nie drgnął, gdy robiła pierwsze, podłużne nacięcie. Zrobiła jeszcze kilka, po czym położyła nóż obok i wyciągnęła się.

- Teraz tylko poczekać...

- Tam jest zbyt cicho – mruknął lis, zerkając w stronę drzwi. Jakieś pół godziny temu słyszał, jak Zoe prosiła, żeby ją wpuścił, ale drzemiąca teraz Kandi mu nie pozwoliła. Wciąż była zdenerwowana. Korzystając z okazji, kliknał guzikiem i drzwi się odsunęły. Zlustrował kabinę pasażerską. Niby wszystko okej... ale coś mu śmierdziało. Dosłownie. Inny zapach. Jego wzrok padł na dywan obok ustawionego tyłem do kokpitu skórzanego fotela.

- Chwila moment – coś nagle go tknęło – ten dywan był przecież... piaskowy...a nie... czerw...Matko Święta, Kandi wstawaj! - wystrzelił z kokpitu jak kula karabinowa. Stało się to, czego się obawiał.

- Nie, nie, nie... - doskoczył do prawie nieprzytomnej już Zoe i chwycił ją za zdrową łapę. Miała puls, lecz ledwie wyczuwalny. Podłożył dłoń pod czarno-czerwony łeb i delikatnie nim potrząsnął. Powieki dziewczyny rozchyliły się na ułamek centymetra.

- O... hej, zło...tko – szepnęła – powiedz ... Kandi, że... ją prze...praszam...

Nie musiał. Wspomniana osoba już siedziała na fotelu obok Zoe i układała ją sobie na ramionach.

- Siorka, błagam, nie zasypiaj – powiedziała w rodzimej mowie, potem dodała tak, żeby Nick j,ą zrozumiał – Tatuś... pomóż jej...

Nick zrobił, co było w jego mocy. Oczyścił i opatrzył kolejne szramy na już poharatanym ciele. Potem uklęknął i chwycił Zoe za łapę, patrząc jej przyjaciółce w oczy.

- Kandi... ona... straciła bardzo dużo krwi...i...

- Nie! Nie... nie mów tak! - od razu zaprzeczyła Kandi i dotknęła nosa Zoe swoim. Nick wstał powoli i podszedł do okna, jakby ciągnęła go tam jakaś siła.

- Jestem idiotą! Przecie to jest cholerny latający szpital!

Kwadrans później Zoe leżała w ambulatorium na „Michio", po transfuzji i pod kroplówką. Widząc skład jej krwi, lekarze musieli wezwać jednego z mechaników z maszynowni, żeby upewnić się, czy widzą to, co widzą.

Zootopia Z Archiwów Agencji: ostatnia granicaजहाँ कहानियाँ रहती हैं। अभी खोजें