— Co dziś dla mnie macie? — zapytał Lucjusz Malfoy, zmieniając pozycję w fotelu na wygodniejszą. Prawą nogę przełożył nad lewym kolanem i rozparł się, na jednym z oparć kładąc łokieć ręki, która trzymała pękaty kieliszek wina. Niedaleko, przed kominkiem, stała jego młodsza kopia, Draco; jedyny syn, a także jedyny potomek.
— Będzie pan zadowolony. Pięć. Pięć zdrajczyń — odezwał się herszt trzyosobowej grupy najemników. — Młode — dodał ważny szczegół. Takie miały większą wartość.
Arystokrata od niechcenia machnął wolną ręką, a pięć czarownic zostało wprowadzonych przez dwóch pozostałych rzezimieszków do obszernego salonu. Uniósł brew, gdyż dwie z nich poznał od razu. Ostatnio widział je podczas tej bzdurnej bitwy o Hogwart, kiedy to zalewały się łzami nad truchłem Pottera. Rzucił spojrzeniem na trzy mniej znane twarze. Skrzywił się, celując palcem w postać ciemnej blondynki.
— Ta jest uszkodzona — rzekł z pretensją. — Chcecie mi sprzedać bezwartościowy towar?
Na te słowa Draco, dotychczas zajęty obserwowaniem płomieni, spojrzał przez ramię. Następnie odwrócił się do drżących ze strachu kobiet. On, w odróżnieniu od ojca, znał je wszystkie.
Przyglądnął się Brown, starając się nie przegapić żadnego ze szczegółów. Z pewnością miała bliski kontakt z jakąś wybuchową substancją. Obstawiał Obsydianowy Proszek, bardzo żrącą, mocną bombę, zdolną rozerwać człowieka na krwawą mgiełkę, a osoby stojące dalej, zalać wytworzonym w reakcji cieplnej kwasem. Brakowało jej prawego przedramienia, a kikut od łokcia w górę, przez szyję, aż do twarzy i zasklepionej dziury po oku, pokrywały pooparzeniowe blizny.
— Sprzedamy ją, ojcze — odezwał się, przenosząc spojrzenie na Lucjusza. — W burdelu na Nokturnie, "U Dalii" lub w "Krwawej Orchidei" lubią takie dziwadła. Założe się, że dziura po oku zrobi furorę. — Młodszy blondyn odsłonił zęby w wiele mówiącym uśmiechu.
Lavender zadrżała.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Gospodarz rozważał spostrzeżenie syna. Ostatecznie skinął głową.
— Możesz mieć rację... Zawsze możemy sprzedać ją prywatnej osobie. Zrobi z nią, co będzie chciał... albo chciała. Hectorze — zwrócił się do najemnika, który już zacierał ręce z myślą o pięciu sztukach sprzedanego towaru. Dawno nie trafiła się mu taka wartościowa zdobycz. — Po pięć galeonów za cztery sztuki, a za tę piątą trzy.
— Ale...
— Nie są więcej warte — upomniał go pracodawca.
— Dobrze, panie... — Hector opuścił głowę, przeklinając w duchu fakt, że żaden z tych bogatych alfonsów, nie chciał nawet z nim słowa zamienić, nie mówiąc o zapłacie za towar. U Malfoyów przynajmniej otrzymywał pewny zarobek.
— Interesy z tobą to czysta przyjemność. Draco — porozumiewawczo spojrzał na syna, a ten z kieszeni wyłuskał bogato brzęczący worek, po czym odliczył umówioną kwotę. Nie ruszając się z miejsca, rzucił złotem pod nogi najemnika, który z werwą rozpoczął zbieranie monet. Nie przegapił żadnej.
— Wkrótce przyprowadzę coś nowego. Mam dobry cynk.
— Wierzę — przytaknął Malfoy senior. — Zjedzcie kolację i wynoście się stąd.
— Tak jest, panie.
Niemal dotykając nosami podłogi, trójka szmalcowników opuściła salon. Kobiety, skupione w jednym miejscu, tuliły się do siebie w strachu.
— Umieść towar w magazynie — polecił Lucjusz, popijając wino. — Nadchodzi jesień. Rozdaj koce. Chore lub martwe się nie sprzedadzą.
— Dobrze, ojcze. — Draco skinął głową.
***
Magazyn okazał się lochami. Między dwoma szeregami cel biegł korytarz. Każdą dwumetrową klitkę broniły z jednej strony kraty z drzwiami oraz z trzech pozostałych mur. Jedna cela pozostała pusta, gdy każda z piątki czarownic dostała swój skrawek brudnej, zimnej, obsranej i obszczanej przez szczury, kamiennej podłogi. Każda dostała też koc. Żadna się nie odezwała, gdy panicz Malfoy zamknął za sobą żelazne wrota. Nie było o czym rozmawiać. Po prostu miały przesrane, o czym doskonale wiedziały, a gadanie nic nie nie mogło zmienić w nowej sytuacji.
YOU ARE READING
Kukiełka [Dramione]
FanfictionPiątka czarownic, wśród nich Hermiona Granger, zostaje złapana przez szmalcowników. Trafiają do Malfoy Manor, gdzie przyjdzie im czekać na dalszy los.