I

35 7 6
                                    

11:11 — 13:00

           Orlando usiadł, wsparty o miękkie poduszki i przeciągnął się. Ziewnął głośno. Okna były w dalszym ciągu szczelnie zasłonięte przez błękitne rolety, jedne z tych lepszych jakościowo, a już na pewnoporządniejszych  niż tanie plastiki z WallMartu. Uśmiechnął się na wspomnienie sekretu, jaki ukrywały przed światem poprzedniej nocy. Bogato zdobione karty z pięknymi obrazkami wciąż leżały rozsypane. Na podłodze. Na łóżku. Na stoliku nocnym, obok telefonu i lampki wysadzanej małymi kryształkami. Wszędzie, podobnie jak jego ubrania, z wyjątkiem podkoszulka i bokserek, które jakoś wciągnął na siebie zanim zmorzyl go sen.

    — Szlag  — mruknął, wyciągając spod pleców zmięty prostokąt. — Dopiero co była jak nowa... Ten babsztyl z dworca na pewno wydał na nią masę kasy, a teraz wygląda, jakbym zgarnął ją ze śmietnika. Jeff za nic jej nie odkupi.

Prychnął i jeszcze raz się przeciągnął. I pomyśleć, że jeszcze wczoraj wieczorem zastanawiał się, ile bułek maślanych wystarczy mu do końca tygodnia — trzy, czy cztery. A teraz chłodny powiew z klimatyzacji miło chłodził mu twarz, zza uchylonych drzwiczek mini-baru wyglądała otwarta wczoraj butelka szampana, a on sam leżał w najwygodniejszym łóżku na Manhattanie. Łóżku należącym do Samanthy Willson, której białe zęby błyskały w uśmiechu z plakatu na przeciwległej ścianie. Orlando westchnął z zadowoleniem i rozejrzał się w poszukiwaniu modelki. Zmięte prześcieradło obok niego zdążyło już wystygnąć. Dziewczyna musiała wstać wcześniej.

     — Pewnie pindrzy się w swojej luksiurnej łazience — powiedział do siebie. Przewrócił z irytacją oczami i niechętnie postawił stopy na chłodnych panelach. — Sam, słoneczko, skończyłaś już?

Nie odpowiedziało mu jednak nic poza ciszą.  Orlando Moore poczuł dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Potrząsnął energicznie głową, jak gdyby chciał odgonić od siebie złe myśli i powoli, jakby każdy krok kosztował go strasznie dużo wysiłku, ruszył w stronę łazienki.

🎃

    — Słuchaj, złociutka, za tę łapkę mogę dać ci co najwyżej piętnaście dolców. Z rzemykiem. — Facecik w żółtym, szpiczastym kapeluszu wyglądał na znudzonego.

— Za piętnaście możesz co najwyżej wsadzić sobie rzemyk w czeluść — prychnęła sprzedawczyni. Talizman na jej szyi — połyskujący, zielony kamień w kształcie łezki — zakołysał się nad pokrytym kurzem i w niektórych miejscach bliżej nieokreśloną substancją blatem. Grupka klientów przeglądających najbliższe półki zachichotała. — To nie jest jakiś tam przypadkowy królik, tylko Uszak Maltański. Te paskudy w całości są warte więcej niż cały ten sklep.  

Ze złością wymalowaną na twarzy odrzuciła z ramion włosy i posłała mu wyzywające spojrzenie. Mężczyznie jednak ewidentnie coś nie pasowało w wyjętej ze słoika króliczej łapce. Z bezbarwnym uśmiechem pogładził szorstkie futerko. Raz jeszcze obejrzał ją z każdej strony, dotknął każdego maleńkiego pazurka, obrócił o sto osiemdzisiąt stopni, przełożył do drugiej dłoni i odłożył z powrotem na ladę.

— Na moje oko nie masz na to atestu. — Mrugnął niesamowicie niebieskim okiem. 

— Po kiego grzyba mi atest? Każdy głupi wie, jak wygląda królicza łapka.

Na blade policzki sprzedawczyni wypłynął krwisty rumieniec, usta zacisnęły się w wąską linię. Miała ochotę rzucić w niego całym słoikiem łapek. 

— Więc pewnie wiesz, czy ten króliczk nie miał zeza? — Kpił z niej otwarcie przy sklepie pełnym ludzi. Z kolejki stojących za nim klientów co rusz dobiegały złowróżbne pomruki. — Wady zgryzu? Pasożytów? Czy jadł warzywa ogrodowe, czy raczej wszystko co znalazł? Czy nie złapał w drodze do Ameryki jakiejś paskudnej, egzotycznej choroby? 

Zbrodnia na dwa ManhattanyWhere stories live. Discover now