- Witam...
- O! A Pani Onkolog zaczęła już ekspansję na nasz oddział? - przywitał się ze mną Steav.
- Przyszłam tylko popatrzeć, jak sobie radzicie... - skierowałam już zdanie do wszystkich osób towarzyszących i chirurga ogólnego, który był mocno wdrożony w operację.
- Ładnie ci w naszym fartuchu... - spojrzał na zielone wdzianko, które z przyczyn oczywistych miałam na sobie.
- Wolę nasze niebieskie... Mów co z nią?
- Domyśliłem się, że znasz.
- Przyszła żona mojego przyjaciela. Jutro mieli brać ślub. Jechała z jego bratem...
- Wstrząśnienie prawdopodobnie od uderzenia w boczną szybe... Musieliśmy ratować wątrobę - pęknięcie, krwotok i kilka stluczen. Sporo siniakow... Nie będzie raczej najpiękniejszą panną młoda.
- Co z dzieckiem? - musiałam o to zapytać.
- Dzieckiem?
- Jest w ciąży... co najmniej miesiąc.
- No to raczej urojonej... Usg nic nie pokazało. Nie ma takiej możliwości.
- Jak to? Widziałam wynik... - spojrzałam wprost na lekarza.
- Nie wiem co widziałaś, ale nie ma nawet mowy o poronieniu. Ta kobieta z pewnością nie była i nie jest w ciąży. Macica czysta, a krew bez nawet drgajacego wskaźnika.
- Nic nie rozumem... - mocno zastanawiając się, krecilam głową. Oszustwo? Po co? Przecież Rose nie znosi dzieci, raczej... Później się z tym zmierze. - Co z Paulem? To znaczy z kierowcą...
- Z tego co wiadomo, to ona kierowała, a z nim nieco gorzej. Ratownicy szybko rzucili, że czołówka, ale to jego strona przyjęła ostatnie uderzenie. Pęknięte siedziona, żebra, noga i ręka. Nie wiadomo co z płucem . Sala obok jeśli chciałabyś pospacerować.
- Rokowania?
- Pytasz mnie o to w trakcie operacji?
- Muszę coś powiedzieć rodzinie.
- To co zwykle... Wszystko i nic. Słodkie kłamstwa i żadnych obietnic.
- Jednak na moim oddziale mamy więcej serca... - ironicznie skomentowałam.
- A właśnie! Gratuluję awansu...
- To już nie jest tajemnica?
- Od chirurgii po laryngologie. Internisci też szepczą.
- Raczej tak znana tu nie jestem.
- Hasło klucz: Włoszka z długimi włosami i niezłym tyłkiem.
- Steav...  Geje tak mówią? - popatrzylam zdziwiona,  odchodząc już od pola operacyjnego.
- Owszem. My się akurat na kobietach najlepiej znamy.
- Dzięki... Zajmijecie się nią dobrze. Ponoć to doskonała adwokat, więc...
- Nie inaczej.

- Wiesz już coś? - dopadł nie David, kiedy pojawiłam się, otwierając drzwi bloku.
- Tak... lekarze już kończą. Rose ucierpiała najmniej. Wstrząśnienie, pęknięta, ale uratowana wątroba i więcej otarć i siniaków. Paul niestety bardziej oberwał. Ma złamania kończyn prawej strony, żebra i niestety opłucna, więc już jest pod drenażem. Wycięto mu śledzione.
- O Boże... Co z dzieckiem? - oprzytomniał, zadając najważniejsze pytanie. Odsunęłam  mężczyznę za ramię, zabierając z grupy pozostałych zainteresowanych, aby informacje, które musiałam mu jakoś przekazać, zostały póki co tylko jego własnością.
- Lekarz twierdzi, że Rose nie była w ciąży. Nie poroniła, po prostu nie była w ciąży. Przy urazie jamy brzusznej robi się szczegółowe usg i badania krwi pod każdym kątem w międzyczasie. Jednak pierwszy sposób...
- Kłamiesz... To kłamstwo! - krzyknął, odrywajac się znacznie, a moje powieki zatrzęsły się ze strachu jak u małego dziecka. Choć pewnie bardziej z zaskoczenia.
- Po co niby miałabym to robić?
- Bo jej nie znosisz! Widziałaś wyniki!
- Nie krzycz na mnie. Rozumiem twój ból, ale nie ja go spowodowałam. Poza tym papier przyjmie wszystko... Nie była i nie jest z tobą w ciąży! - cisnęłam równie  twardo. - David... - chciałam spróbować łagodniej.
- Daj mi spokój! Wszystko zepsułas... - ze złością odwrócił się nagle i odszedł. Stałam  teraz jak nieproszony gość,  zastanawiając się nad tym, komu właściwie zamierzałam pomóc i kim był czlowiek, z ktorym żegnałam  Nowy Jork. Tragedie zbliżają, więc cokolwiek by się nie wydarzyło, Rose i David będą się kochać jeszcze mocniej. Dobrze... Nic tu po mnie, pomyślałam. Obróciłam się i próbowałam już odejść, kiedy dobiegł do mnie ojciec Rose.
- Pani Doktor! - obróciłam się stojąc już na wprost mężczyzny.
- Kiedy będzie można córkę zabrać do prywatnej kliniki?
- A co się Panu tutaj nie podoba?
- Chodzi o spokój, komfort, najlepszych lekarzy...
- Ci najlepsi ratują właśnie jej życie... O komforcie warto pomyśleć, kiedy już wyjdzie stąd. Póki co, szczęśliwie niech dojdzie do siebie po naprawdę ciężkim zabiegu. Sądzę, że bliscy, rodzina to najdoskonalsza tetapia.
- Jak dobrze, że mają się z Davidem...- opuścił głowę, kręcąc nią lekko.
- Tak... to prawda. Rose ma szczęście. Przepraszam teraz. Muszę wracać do siebie. Proszę być dobrej myśli i być przy córce - pocieszałam, kładąc mężczyźnie dłonie na ramiona.
- Dziękuję... - Nie czekałam na więcej. Obróciłam się na dobre i zniknęłam po chwili w windzie. Hudson... Po cholerę ja cię poznałam...

***
- Jak noc? - zapytała przyjaciółka, podając mi świeżo zaparzona kawę.
- Znów zładowałam się u ciebie.
- Ale za to się nagadalysmy, a Ava mogła dokończyć zabawę z kuzynami. Swoją drogą... Poważnie chcesz jej o wszystkim powiedzieć?
- Muszę... Jeśli dojdzie do sprawy... Co dałaś do tej kawy? Dziwnie smakuje...
- Łyżeczkę masła... zawsze taką ci robię.
- Więc coś z tym masłem nie tak... - ostawiłam z niesmakiem błękitną filiżankę.
- Pije taką samą. Jest w porządku.
- Nie istotne... Może jakaś kolacja jutro? Ja zapraszam, wy wybieracie lokal. Uczcimy mój awans.
- Czyli się zgadzasz?! - uradowana zapytała.
- Tak... Muszę bardziej wykorzystywać nadarzające się szanse.
- I to mi się podoba! A Ruez niech lepiej wypłaci te dziesięć milionów i oszczędzi wszystkim kłopotów.
- Chyba za bardzo kocha pieniądze.  Oprócz siebie pewnie tylko je. Auuuu... - skuliłam się, nagle czując fale uderzajacego bólu.
- Co jest?! - wystraszona zapytała Demi.
- Brzuch... czekam na okres
- Czekasz...
- Nie mów takim tonem - wiedziałam,  co miała na myśli.
- Coz to by była za ironia, co?
- Nawet tak nie myśl! - wyciągnęłam palec w geście groźby.
- Hmmm... awans, dziesięć milionów i maleńki Hudson...
- Jaka ty czasami głupia jesteś.... Zbieramy się stąd, bo zaczynam się ciebie bać.
- Najważniejsze, że kochasz - kobieta podeszła, calując  mnie serdecznie w czoło i tuląc jak siostrę.

***
- Mami... Czy poważna rozmowa to taka, w której będziesz się na mnie złościc?
- Nieee... skąd. Poważna, oznacza, że o bardzo ważnych rzeczach - mówiłam do córki wtulonej we mnie w piżamie, składającej się ze spodni w policyjne wozy i koszulki w różowe baloniki. Nawet nie pytam... Gust siedmiolatki to jednak spora zagadka.
- Czyli?
- Spotkałam się dziś z twoim tatą - ostatnie delikatne słowo w tych okolicznościach, uwięzło w gardle.
- Będę miała tatę?! - ożywiona uiosła  głowę.
- Posłuchaj... Każdy ma tatę, bo bez niego nikt nie przyszedł by na świat. Dokładnie jak bez mamy. Natomiast ludzie bywają po prostu źli. Twój tato zrobił mi kiedyś wielką krzywdę i to dlatego nie ma go z nami.
- Nie lubisz go...
- Bardzo... On też nie lubi nas i nie chce mieć z nami nic wspólnego. Ale nie może nam być smutno, bo to nie jest nikt fajny. Nie może jednak kłamać, że nie zrobił nic złego, a ty nie jesteś jego córką. Dlatego postanowiłam go ukarać i mój adwokat za to będzie mu kazał zapłacić dużo pieniędzy.
- Jak mandat?
- Prawie... Może się okazać, że on nadal będzie oszukiwał i wtedy trzeba będzie udowodnić, że jesteś jego biologicznym dzieckiem.
- Co to znaczy?
- Trzeba będzie pobrać ci krew... Resztę sprawdzą w laboratorium.
- I co potem?
- Zapłaci karę... tyle.
- Nie będzie chciał mnie zobaczyć?
- Wiesz... Niektórzy zostają rodzicami przez przypadek, ale nadal nie są fajni dla dzieci. On żadnego nie polubi i nie chodzi tylko o ciebie.
- Jak się nazywa? - tego chciałam bardzo uniknąć.
- Nie zapamiętasz..
- Powiedz...
- Philippe Ruez...
- Znam to słowo...
- Jakie słowo?
- Ruez... Babci koleżanka tak się nazywa.
- O czym ty mówisz?
- Jak byłyśmy we Włoszech... Ty gdzieś na chwilę pojechałaś z dziadkiem, a do babci przyszła koleżanka.
- Co mówiła? - rozumiałam już wszystko i wiedziałam, do kogo wykonam telefon dzisiejszej nocy.
- Niewiele... Płakała i głaskała  mnie po glowie. Dziwna... Ale miała podobne włosy... I też jest lekarzem. Mami?
- Tak?
- Jeśli mój tato... ten biologiczny, był dla ciebie niemiły, to ja też nie chcę się z nim widzieć.  Przecież możesz nam znaleźć kogoś fajniejszego...
- Będę się starać... - odpowiedziałam bez przekonania, wściekając się w środku na moją matkę. - Śpij kochanie... Jutro cały dzień tylko dla nas.
- Basen?
- Cokolwiek zechcesz... - ucałowałam  moje szczęście i wysuwając się z łóżka, okryłam ją  mocniej kolorowa kołderką. Sorpresa cichym popiskiwaniem też pożegnała się ze mną.
- Mami?
- Tak? - zapytałam,  stając jeszcze w progu.
- Bryan dziś powiedział, że zostanę jego żoną.
- Broń Cię Panie Boże i jego przed taką teściową... - powiedziałam głośniej do siebie.
- Nie martw się... Powiedziałam, że nie mogę być z kimś, kto nie wymawia poprawnie "r". Przecież to obciach...
- Nooo... I to jest argument... - roześmiałam  się na dobre i przymknęłam drzwi.

Miotając się między telefonem do Włoch, a absurdalnymi myślami powodowanymi lekko opóżniającym się okresem, bezsensownie bawiłam się telefonem, leżąc już w swoim łóżku. Zmęczona dzisiejszym dniem liczyłam chyba na łatwiejszy sen. Nadal jednak nic...

David: Śpisz? - moje wnętrzności właśnie dostąpiły  przemielenia niczym po wciśnięciu shakera. Postanowiłam jednak nie reagować. Uslyszalam w szpitalu wystarczająco. - Ruez zgodził się na siedem milionów bez procesu. To dobra propozycja. Karl jutro się z Tobą skontaktuje. - Nadal milczałam. Hudson nie napisał już nic więcej. Na szczęście... Moje i jego.

BIAŁE NOCEWhere stories live. Discover now