***

- Lepiej? - Paul własnie dosiadł się do mnie przy kuchennej wyspie.
- Na pewno swobodniej - dopijałam drugą lampkę białego wina.
- Ponoć nie pijesz alkoholu.
- Nie umoralniaj mnie. Nie dzisiaj... 
- Rose się nie popisała.
- Nie ty się musisz za nią wstydzić.
- Zostanie niedługo moją bratową, więc trochę tak. Swoją drogą ciekawe co jej powiedziała Ava doprowadzając do takiej furii?
- Dowiem się pewnie zanim zaśnie. Zresztą cokolwiek to było, Rose powinna dostać po pysku dwa razy mocniej.
- Patrząc na małą chyba już nie pamięta, że coś się złego wydarzyło... - skomentował właśnie przebiegającą dziewczynkę z bliźniakami za pieskiem.
- Za dużo chyba tych wszystkich problemów. Nie zdążę rozprawić się z jednym, a już pojawia się kolejny.
- Oceniasz to tak, bo jesteś sama. Gdybyś dopuściła do siebie kogoś, z pewnością by ci pomógł. Wsparłby cię.
- Masz kogoś na myśli konkretnego Chłopczyku? - z zabawną miną spojrzałam na mężczyznę.
- Owszem, siebie.
- Paul, Paul... ale ja nic do ciebie nie czuję - rozum pukał właśnie do mojej świadomości, że moja zbytnia szczerość może sprowadzić na mnie niekoniecznie uwielbienie słuchacza.
- Podobam ci się. To naprawdę na początek wystarczy.
- I co... zaciągniesz mnie do łóżka, a potem wykasujesz mój numer z książki  w telefonie? Tak się chyba teraz robi z odhaczonymi laskami...
- Widać, ze dawno nie funkcjonowałaś w tym świecie.
- Nooo... Jakieś siedem lat. Kochanką też raczej jestem żadną... - kontynuowałam, napełniając kieliszek białym płynem.
- Chyba wystarczy... - odebrał mi obie rzeczy Paul.
- Hej! Jesteś młodszy... Nie wolno ci.
- Trzymaj fason. Za chwilę będziesz żegnała gości. Nie musisz wcale narobić sobie wstydu, bo jakaś obca kobieta wyprowadziła cię z równowagi.
- David zaczął, a jego narzeczona zakończyła z przytupem. Na szczęście to koniec tej znajomości.
- Koniec? - mocno zainteresował się Paul.
- Tak. Ustaliliśmy, że przestaniemy wokół siebie bez sensu krążyć. Każdy ma swoje sprawy. Nie ma potrzeby odbierać sobie energii.
- Co za lekarskie ujęcie sprawy.
- Nie nabijaj się. Nie jestem aż tak pijana, żeby nie odczytać twojej ironii.
- Powinniśmy wrócić do ogrodu i chociaż przez chwilę nacieszyć się tym przyjęciem. Nie zwieszaj humoru. Są naprawdę większe tragedie na tym świecie.
- Kurczę... mówisz jak zupełnie dorosły człowiek, a masz tylko dwadzieścia osiem lat.
- Zaczynasz? Idziemy Mała... - złapał mnie za dłoń ułożoną na blacie i pozwolił jeszcze bezpiecznie zejść ze stołka.
- Pięknie... córka mówi mi w co mam się ubierać, ty co mam robić, jeszcze brakuje mi kogoś z super mocą, żeby odczarować nad moją głową złe klątwy.
- Nie wspominałem, że mam kilka super mocy? - zażartował, kiedy wyszliśmy już na zewnątrz.
- Zaczynam się ciebie bać - niemal w sekrecie szepnęłam mu do ucha.
- Oj powinnaś, zdecydowanie - odwzajemnił szeroki uśmiech.

Kolorowy ogród pełen jeszcze gości i rozbieganych dzieci był jak unosząca się mydlana bańka, która w poniedziałek miała pęknąć. Cieszyłam się  tym momentem i świadomością, że ci wszyscy wokół na swój sposób są moim bezpiecznym światem, mimo że niedawno David sugerował, iż ktoś kiedyś może zechcieć mi go zburzyć.
- Chyba czas na tort.. - podeszła ze smutnym uśmiechem Demi.
- Tak... dobry moment na spełnianie życzeń - odpowiedziałam kiedy w trójkę staliśmy na uboczu.
- Dobrze, że Rose już wyszła. Obawiam się, że mogłaby wylądować w tym lukrowanym cieście - niby w tle dodał Paul, rozśmieszając nas obie już zupełnie.

***

- Może łaskawie odezwiesz się w końcu do mnie?! - twardo kolejny raz nalegała kobieta.
- Wiesz co? Brakuje mi póki co słów, żeby opisać to co zrobiłaś tak, żeby po pierwsze nie użyć wulgaryzmów, a po drugie żebyś nie zalała się płaczem - odezwałem się w końcu, kiedy weszliśmy do mojego mieszkania. Nie miałem kompletnie pomysłu dokąd jechać. Z pewnością złym kierunkiem byłby dom rodzinny jak i mieszkanie Rose. Potrzebowałem swojego terytorium.
- Ty z góry zakładasz, że ja jestem winna?! Wybacz, ale ta dziewucha sobie zasłużyła.
- Dziewucha?! Kobieto, to siedmioletnie dziecko, a nie szesnastolatka! Jak można w ogóle uderzyć dziecko? - odwróciłem się do Rose, rzucając kluczyki od auta na kuchenny blat.
- Może jako mojego narzeczonego powinno cię bardziej zainteresować, że ktoś mnie uraził.
- Ty nadal nic nie rozumiesz...
- Czego ty kurwa ode mnie oczekujesz? Nie chciałam tam iść i jasno ci to powiedziałam. Ty jednak się upierałeś: bo urodziny jakiegoś dziecka, bo wypada, bo to lekarka twojej matki. Dobra, choroba tej kobiety mnie dopiero przekonała. Nie jestem z kamienia do cholery jasnej. Mam jednak swój honor i nikomu nie dam się obrażać. 
- Czym Ava niby cie obraziła, że uderzyłaś ją w twarz? Zresztą nic mnie to nie interesuje. Masz ją przeprosić.
- Słucham?! Chyba śnisz! - założyła w geście protestu dłonie na swoje okrągłe biodra.
- Przeprosisz ją, albo nie mamy o czym rozmawiać - byłem bardziej stanowczy niż by się spodziewała.
- Jakiś bachor jest dla ciebie ważniejszy ode mnie? - nadal nie dowierzała temu co mówiłem.
- Ava to nie jest bachor! - zły gestem zwróconego w jej kierunku palca wysłałem ostrzeżenie, żeby liczyła się ze słowami.
- Nie poznaję cię... Nagle oszalałeś na punkcie jakiegoś dziecka. Jeszcze mi powiedz, że ci się ojcowski syndrom załączył.
- Dziwi mnie bardziej to, ze ty nie masz tego instynktu.
- Nie lubię dzieci. Nie zauważyłeś do tej pory? 
- Nie lubisz? Szkoda, że wcześniej tak otwarcie o tym nie mówiłaś. Pokrętnie odpowiadałaś na moje pytania o nie, albo sugerowałaś, że zdecydujesz się na nie w przyszłości. Czyli jak w końcu myślisz o ciąży?
- David... - spuściła wyraźnie z tonu. - Być może trochę mnie poniosło, ale nie kłóćmy się o obcych ludzi - podeszła, próbując wtulić się w moje ramiona i uśpić czujność.
- Rose... - złapałem ją za ramiona i zatrzymałem, by nie dopuścić do pokonującego moją silną wolę zbliżenia. - Nie uda ci się. Do mojego powrotu z Nowego Jorku masz załatwić sprawę z przeprosinami.
- Jak to? Przecież miałam lecieć z tobą - rozczarowana, odsunęła się nagle.
- Nie lecisz. Zostajesz w firmie i do środy przeprosisz Avę. Wyślę ci adres do Patricii pracy i mieszkania.
- Widzę, że bardzo zorientowany jesteś w jej życiu. Do Nowego Jorku i tak polecę.
- Na pewno nie ze mną. Potrzebuję spokoju. Mam do załatwienia kilka ważnych spraw - w całych tych okolicznościach chciałem zwyczajnie odpocząć od Rose. Musiałem też przemyśleć wszystko to, co myśli na temat potomstwa. 
- Wiesz co Hudson? Wal się! Nie potrzebuję twojej łaski, ani zakichanego Nowego Jorku z tobą. I sama idę na spotkanie z Klohe. Ty sobie tu siedź i rozmyślaj o pokoju na świecie - złapała za torebkę i energicznie opuściła mieszkanie. Nie ukrywam, że było mi z tym dobrze. Chciałem być sam. Czułem też poważne usprawiedliwienie dla swoich myśli o tym jak cudownie było zobaczyć Patricię. Nawet taką złą i wściekłą za prezent. Jej zielona sukienka rekompensowała wszystkie małe humory. Prześliczna, naturalna i pełna szlachetnej dobroci. A teraz pewnie z dodatkowym bagażem zawodu na mnie za to, że powiedziałem Rose o jej chorobie. Jesteś David czasami takim idiotą, jakby wszystkie twoje dyplomy były tylko kupionymi pamiątkami za każdy kolejny rok studiów. Ech...

***

Ja: Spisz?

Bella: Nie... Bardzo słaby dzień.

Ja: Przecież miałaś urodziny córki. Jak mógł się nie udać taki dzień?

Bella: Dziś też skończył siępewien epizod. Z bolesnym przytupem...

Ja: Znajomość?

Bella: Tak.

Ja: Z nim?

Bella: Tak. Wybrał Inną... W zasadzie słusznie, ale do końca mógł być szlachetny.

Ja: Pewnie chciał... czasami pewne rzeczy dzieją się poza scenariuszem.

Bella: Intencje... tymi dobrymi wiesz co jest wybrukowane.

Ja: Spotkaj się z nim. Daj mu wyjaśnić.

Bella: Nie ma potrzeby. Wszystko jest zrozumiałe. Zresztą to miał być ostatni dzień naszych relacji. Nie ma sensu jeszcze bardziej tego roztrząsać.

Ja: Co teraz robisz?

Bella: Piję drugą lawendową herbatę i przestaję wierzyć w jej moc. Próbowałam czytać Hamingwaya, ale też nie pomaga. Chyba to jest taki wieczór, w który powinnam do końca opróżnić butelkę białego wina.

Ja: Masz wino? Wspominałaś kiedyś, ze prawie w ogóle nie pijesz.

Bella: Moja przyjaciółka wcisnęła mi po przyjęciu, żebym się odprężyła jak już zostanę sama. Wypiłam u niej dwie lampki i nie ryzykowałam więcej. W mieszkaniu nie grozi mi kompromitacja.

Ja: Szkoda, że nie możemy wypić razem...

Bella: Szkoda... Uciekaj do swoich spraw, może zaśniesz. Ja idę po kieliszek i przez godzinę poużalam się nad sobą, a potem zasnę pewnie automatycznie.

Ja: Córka z tobą?

Bella: Nie... Została u przyjaciół. Dostała pieska w prezencie i kuzynostwo nie pozwoliło jej go zabrać. Wróciłam z wagonem prezentów i kawałkiem tortu. Muszę jutro też zorganizować zwierzakowi nowy dom w naszych czterdziestu metrach. Póki co, z winem rozwiąże wszystkie zagadki mojego życia, a od niedzieli zacznę znów być rozsądną matką. Dobranoc...

Bella: Dobranoc... 

Wiedziałem już, że ta noc nie skończy się zwykłym pożegnaniem. I niech mnie szlag, jeśli nie zobaczę tej kobiety przed wylotem. Nawet jeśli miałby być to środek nocy.

Od Autorki:

Piszę z przymkniętymi powiekami ziewając do monitora tableta. Jednak w mojej głowie mam piaskową burzę pomysłów i jeśli nie wystukam ich już dzisiaj, znów wpadnę w pisarską blokadę. Zmierzam do tego, że proszę o wybaczenie co do stylu i językowej poprawności udostępnionego tekstu. Korektę zostawiam na inne dni.

BIAŁE NOCEWhere stories live. Discover now