Rozdział 7

16 3 0
                                    


 Czasami nawet najpiękniejsze słowa, pełne porównań i kwiecistych opisów, wydają się błahe i nieodpowiednie. Nie chcą wyjść z gardła, jakby coś je trzymało w środku. Miałam problem z przyswojeniem informacji, którą chwilę wcześniej wyrzucił z siebie Kola. Otworzyłam i zamknęłam usta kilka razy, jak ryba wyrzucona na brzeg. Próbowałam wydukać jakieś kondolencje, słowa pocieszenia, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Chłopak nic nie mówił, pojechał dalej, zgarbiony i skulony. Podejrzewałam, że nic więcej z niego na ten temat nie wyciągnę. I tak powiedział dużo, biorąc pod uwagę jego skrytą naturę.

Spięłam konia i ruszyłam za Kolą na Myrhrze. Nie zbliżałam się do nich za bardzo – wyczuwałam, że chłopak chce pobyć przez chwilę daleko od mojego głosu. Mogłam samotnie bić się z myślami.

Co prawda sama też byłam półsierotą – a właściwie to prawie całkiem sierotą, biorąc pod uwagę, że nigdy nie widziałam swojego ojca. Mimo to nie tęskniłam do rodziców. Nigdy ich nie poznałam, a babcia zastępowała mi obojga idealnie. Chodziłam czasem razem z nią do Świętego Gaju pod drzewo mojej matki. Nie wiedziałam o niej dużo – umarła przy porodzie. Według opowieści babci, nazywała się Milena, również była ruda ale „w piękny sposób" i podobno „była słodka, posłuszna i nigdy nie łaziła po drzewach", cytując moją opiekunkę. Ojciec za to uciekł w poskokach, jak tylko matka zamknęła oczy, by zająć się karierą maga. Nie zatrzymał go noworodek, a może właśnie to wizja opieki nad małą, ryżą dziewczynką odstraszyła mężczyznę. W Brzegu z mojej rodziny pozostała tylko klnąca, wściekła babcia, przez pierwsze dwa lata trzymająca w progu amulet ze srebra – najlepszej broni przeciwko magii. Cały czas nienawidziła mojego ojca, na jakąkolwiek wzmiankę o nim spluwała.

Śmierć nie była nieznanym gościem w Brzegu. Co roku kogoś żegnaliśmy. Na ogół sadziliśmy drzewa w Świętym Gaju dla ludzi starszych, czasem niemowląt. Ale śmierć całej rodziny? To wychodziło poza skalę możliwych okropności.

Przed nami był bród. W tym miejscu Bystra płynęła szeroko i płytko, można było przejechać suchą stopą. Na szczęście ani Myrha, ani Kasztanek się nie spłoszyły. Ich kopyta z głośnym pluskiem uderzały w wodę. Na zmianę myślałam o historii Koli i o ścigającym nas generale Żbiku. O ironio! Przez chwilę stwierdziłam nawet, że w Puszczy będę dużo bezpieczniejsza, niż w mojej ukochanej Krasnoziemi.

Dopiero po jakiejś wyjątkowo nudnej godzinie odważyłam się podjechać bliżej do Koli. Ku mojemu zdziwieniu, był łagodnie uśmiechnięty, a oczy mu błyszczały jak u dziecka na widok wymarzonej zabawki.

- Co ty taki szczęśliwy? - Nieco niefortunnie ułożyłam słowa, ale powiedziałam pierwsze, co przyszło mi do głowy.

- A co, mam być nieszczęśliwy? - obruszył się, ale po chwili na twarz znowu wypłynął mu uśmiech – powietrze już pachnie Puszczą. Wracam do domu.

Chciałabym podzielać jego entuzjazm. Jakoś sobie tego nie wyobrażałam – człowiek, na terytorium Wilków, podczas przygotowań do wojny. Brzmiało to jak świetny pomysł na wpis do poradnika „Jak popełnić samobójstwo – tysiąc wyjątkowo bolesnych metod".

Ale rzeczywiście w powietrzu czuć było inny zapach. Coś jakby sosnowe igły, futro, trochę dymu z żywicznego drzewa. Zaciągnęłam się głęboko. Zapach łaskotał w nozdrza. Kichnęłam. Kola roześmiał się, ale nie było w tym złośliwości.

- Jeszcze może godzina drogi i przekroczymy granicę. Nigdy pewnie nie wyjeżdżałaś z Krasnoziemi, co?

- No jakoś nie miałam okazji. Mam się czegoś spodziewać?

Na pochyłe drzewoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz