Czasami nawet najpiękniejsze słowa, pełne porównań i kwiecistych opisów, wydają się błahe i nieodpowiednie. Nie chcą wyjść z gardła, jakby coś je trzymało w środku. Miałam problem z przyswojeniem informacji, którą chwilę wcześniej wyrzucił z siebie Kola. Otworzyłam i zamknęłam usta kilka razy, jak ryba wyrzucona na brzeg. Próbowałam wydukać jakieś kondolencje, słowa pocieszenia, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Chłopak nic nie mówił, pojechał dalej, zgarbiony i skulony. Podejrzewałam, że nic więcej z niego na ten temat nie wyciągnę. I tak powiedział dużo, biorąc pod uwagę jego skrytą naturę.
Spięłam konia i ruszyłam za Kolą na Myrhrze. Nie zbliżałam się do nich za bardzo – wyczuwałam, że chłopak chce pobyć przez chwilę daleko od mojego głosu. Mogłam samotnie bić się z myślami.
Co prawda sama też byłam półsierotą – a właściwie to prawie całkiem sierotą, biorąc pod uwagę, że nigdy nie widziałam swojego ojca. Mimo to nie tęskniłam do rodziców. Nigdy ich nie poznałam, a babcia zastępowała mi obojga idealnie. Chodziłam czasem razem z nią do Świętego Gaju pod drzewo mojej matki. Nie wiedziałam o niej dużo – umarła przy porodzie. Według opowieści babci, nazywała się Milena, również była ruda ale „w piękny sposób" i podobno „była słodka, posłuszna i nigdy nie łaziła po drzewach", cytując moją opiekunkę. Ojciec za to uciekł w poskokach, jak tylko matka zamknęła oczy, by zająć się karierą maga. Nie zatrzymał go noworodek, a może właśnie to wizja opieki nad małą, ryżą dziewczynką odstraszyła mężczyznę. W Brzegu z mojej rodziny pozostała tylko klnąca, wściekła babcia, przez pierwsze dwa lata trzymająca w progu amulet ze srebra – najlepszej broni przeciwko magii. Cały czas nienawidziła mojego ojca, na jakąkolwiek wzmiankę o nim spluwała.
Śmierć nie była nieznanym gościem w Brzegu. Co roku kogoś żegnaliśmy. Na ogół sadziliśmy drzewa w Świętym Gaju dla ludzi starszych, czasem niemowląt. Ale śmierć całej rodziny? To wychodziło poza skalę możliwych okropności.
Przed nami był bród. W tym miejscu Bystra płynęła szeroko i płytko, można było przejechać suchą stopą. Na szczęście ani Myrha, ani Kasztanek się nie spłoszyły. Ich kopyta z głośnym pluskiem uderzały w wodę. Na zmianę myślałam o historii Koli i o ścigającym nas generale Żbiku. O ironio! Przez chwilę stwierdziłam nawet, że w Puszczy będę dużo bezpieczniejsza, niż w mojej ukochanej Krasnoziemi.
Dopiero po jakiejś wyjątkowo nudnej godzinie odważyłam się podjechać bliżej do Koli. Ku mojemu zdziwieniu, był łagodnie uśmiechnięty, a oczy mu błyszczały jak u dziecka na widok wymarzonej zabawki.
- Co ty taki szczęśliwy? - Nieco niefortunnie ułożyłam słowa, ale powiedziałam pierwsze, co przyszło mi do głowy.
- A co, mam być nieszczęśliwy? - obruszył się, ale po chwili na twarz znowu wypłynął mu uśmiech – powietrze już pachnie Puszczą. Wracam do domu.
Chciałabym podzielać jego entuzjazm. Jakoś sobie tego nie wyobrażałam – człowiek, na terytorium Wilków, podczas przygotowań do wojny. Brzmiało to jak świetny pomysł na wpis do poradnika „Jak popełnić samobójstwo – tysiąc wyjątkowo bolesnych metod".
Ale rzeczywiście w powietrzu czuć było inny zapach. Coś jakby sosnowe igły, futro, trochę dymu z żywicznego drzewa. Zaciągnęłam się głęboko. Zapach łaskotał w nozdrza. Kichnęłam. Kola roześmiał się, ale nie było w tym złośliwości.
- Jeszcze może godzina drogi i przekroczymy granicę. Nigdy pewnie nie wyjeżdżałaś z Krasnoziemi, co?
- No jakoś nie miałam okazji. Mam się czegoś spodziewać?
CZYTASZ
Na pochyłe drzewo
WerewolfJaga ma pecha. Zdążyła przywyknąć, że wyjątkowo często zdarzają się jej nieszczęśliwe wypadki. Szczytem wszystkiego jest jednak opętanie przez starożytną wilczą boginię. Przed dziewczyną stoi wyzwanie - albo zdobędzie inne, równie godne naczynie...