Rozdział 1

99 8 1
                                    


Nazywam się Jaga i jestem wyjątkowo pechowym człowiekiem – moje życie składa się w większości z potknięć i nieszczęśliwych zbiegów okoliczności. Dlatego też już nikogo nie dziwiło, że gdy dzieło się coś nieprzyjemnego, niebezpiecznego, śmierdzącego albo powodującego ogólny ostracyzm towarzyski, to mnie można było znaleźć w centrum tego wydarzenia. Nawet mnie to nie smuciło – przywykłam. Za to moja babcia nie oszczędziła mi nawet jednego dnia, żeby nie wspomnieć, że przez mojego pecha to ja „chopa dobrego nigdy nie znajdę". I mogła mieć rację – pomimo mojego akuratnego wieku, jakoś kandydaci do mojej ręki się nie spieszyli. Chyba bali się, że zarażę ich moim garbatym szczęściem.

Mój szesnasty dzień imienia przebiegał nad wyraz zwyczajnie. Spodziewałam się jakiegoś niezwykłego zdarzenia. Pasowałoby to do schematu. Ale nie. Wszystko zgodnie z tradycją. Babcia obudziła mnie godzinę wcześniej. Nie mam pojęcia jak jej się to udaje, ale zawsze wstaje dokładnie o tej porze, którą sobie wybierze. Co do minuty. Ja bym mogła spać do jedenastej, a i tak byłabym niewyspana. Ubrałam odświętny strój – niewygodną, lnianą sukienkę do połowy łydki i śliczny kaftan z zielonej wełny. Zdziwiła mnie jego długość. Sięgał prawie do kolan. Te, które nosiłam zazwyczaj, kończyły się mniej więcej w połowie uda, czasem wyżej. Miał też dłuższe rękawy. Był prześlicznie na dekolcie, wyciętym w modny kwadrat. Do tego pończochy z cienkiej wełenki, spadające zdobiony jak zawsze, i moje wychodzone buty. Mam jedną parę, ale to naprawdę porządne obuwie. Mało kto takie robi, nie chcę wiedzieć, ile babcię kosztowały. To był prezent na mój czternasty dzień imienia. Pomimo swoich wielu zalet, nie wyglądają jakoś wybitnie. Są toporne i mocne, z grubą cholewą. Sięgają mi do połowy łydki, więc są doskonale widoczne spod sukienki. W całym stroju wyglądałam całkiem ładnie, chociaż ciągle bałam się, że o coś zahaczę, potknę się albo ochlapię błotem.

Do mojego małego pokoiku jak zwykle z rozmachem weszła babcia. Już tak miała, że wszystko, co robiła, robiła z gestem i impetem. Potrafiła nakrzyczeć na pacjenta, który przyszedł po zioła dzień za późno, zamachnąć się chochlą na kury, które weszły w szkodę, albo poprzeklinać, gdy weszłam w nieodpowiednim momencie. Jej humory zmieniały się jak w kalejdoskopie. Po naszej wsi krążyła plotka, że nigdy nie miała męża. Próbowałam ją kilkukrotnie wypytać o dziadka, ale za każdym razem psuł jej się nastrój. Później długo siedziała w milczeniu i od czasu do czasu uśmiechała się smutno. Więc przestałam drążyć temat.

- Dziecko, co ty się tak guzdrzesz z tą kiecką. No, raz – dwa! Czasu nie ma. – Wyjęła mi z ręki grzebień, którym niezdarnie próbowałam poskromić burzę włosów. – Daj to Jaguś. Ty to nigdy porządnego warkocza nie zapleciesz, zawsze czegoś nie złapiesz, albo co ci wylezie.

Babcia miała rację. Moje włosy wyglądały niczym podpalone gniazdo wron. Były rude jak jesienne liście, do tego kręciły się jak sprężynki i sterczały w każdą możliwą stronę. Zaplecenie ich wiele nie dawało, głównie przez mój brak zdolności. Dopiero ręce babci robiły z nimi cuda i na krótki czas sprawiały, że trzymały się w eleganckim warkoczu.

Obiektywnie rzecz biorąc tego dnia wyglądałam ładnie. Rysy twarzy wydawały się być niemal nie kanciaste, uśmiech prawie prosty, nawet piegi, które pokrywały mnie od stóp do głów, jakby bledsze. Przez chwilę miałam wrażenie, że zła passa się skończyła, wyrosłam z niej jak ze starych butów.

Następnie musiałam przygotować poczęstunek dla dziewcząt, które miały mnie odwiedzić. Szesnasty dzień imienia jest absolutnie najważniejszy w całym życiu. To od niego zależy przyszłość. Dlatego każdą czynność robiłam według tradycyjnego rytuału. Lepiej dmuchać na zimne. Zrobiłam ciasto z rabarbarem, którego nie znoszę, ale ma symbolizować słodycz i brak problemów. Wyciągnęłam z piwniczki piwo na miodzie, nieco mocniejsze, niż te zwyczajnie podawane do posiłku. W końcu święto. Sprawdziłam, czy naczynia są czyste. Okazało się, że niekoniecznie. Zakasując sukienkę, pobiegłam po wodę do studni. Nie wywróciłam się. Nie stłukłam naczyń. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że będę mieć szczęście. W ostatniej chwili przypomniałam sobie o słodyczach. Dzięki bogom w domu było trochę suszonych śliwek. Pozostało tylko czekać, aż przyjdą koleżanki. W międzyczasie poszłam trochę odetchnąć świeżym powietrzem, pod pretekstem nakarmienia kur. Babcia spojrzała krzywo na brudne podwórko i moją śliczną sukienkę, ale nic nie powiedziała. Dobry znak.

Na pochyłe drzewoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz