Czas szybko przeleciał i wkrótce Juliusz mógł zrobić nic innego, jak ubrać palto i z duszą na ramieniu udać się do karczmy. Miał nadzieję, że rozmowa z Mickiewiczem będzie raczej krótka - wolał wrócić bowiem do domu przed przyjściem lekarza, aby Salomea nie ugięła się znowu i nie zaczęła narzekać na wszystkich. Ojczym często wykorzystywał to, aby dopiec jak najbardziej młodemu poecie. Słowacki już dawno zrezygnował z mówienia do niego "tato", chociaż ten początkowo bardzo na to nalegał. Juliusz jednak po prostu nie potrafił tego zrobić... Z zamyślenia wyrwał go głos dobiegający z karczmy. Poznał w nim głos wójta, który był widocznie czymś bardzo oburzony. Mężczyzna przyspieszył, otwierając drzwi gwałtownie. 

- I wtedy ten idiota Słowacki zamiast córką mą się zająć, odszedł gdzieś jak tchórz. Podobno z Mickiewiczem... - Wójt urwał nagle, gdy dostrzegł nagle w progu obiekt swojej rozmowy. Juliusz przełknął ślinę, spuszczając wzrok i przechodząc obok niego. Czuł na sobie rybie, zimne spojrzenie mężczyzny. Wiedział, że jego słowo i tak zostanie zakrzyczane przez resztę, dlatego nawet nie rozpoczynał kłótni. Z gorzkim uśmiechem tylko podszedł do barmana, prosząc go cicho o kufel piwa. Ten jednak parsknął śmiechem. 

- Co mówisz, poecino? Nic nie słyszę! - zawołał, a Juliusz mimowolnie zacisnął pięści. Wtedy dostrzegł w kącie pokoju Adama i uznał, że bardziej się skompromitować nie mógł już na sam początek. Pożałował, że umówili się akurat w tej karczmie. Spuścił wzrok, pozwalając barmanowi dalej kpić sobie z niego.


 Adam szedł teraz spokojnie warszawską ulicą. Gdy jego spojrzenie zatrzymało się na budynku który był karczmą, poczuł delikatny niepokój. Dlaczego w głębi ducha tak bardzo chciał się spotkać z Juliuszem? Pojęcia nie miał, dlatego wzruszył ramionami i westchnął, jakoby sam do siebie. Otworzył drzwi i wkroczył do środka, rozglądając się najpierw. Dopiero po dłuższej chwili jego wzrok dostrzegł chudą, zgarbioną sylwetkę mężczyzny, który stał niedaleko barmana. Usta pracownika otwierały się i zamykały, z pewnością mówił coś do niego, lecz Adam nie wiedział co. Ignorując hałas i różnorodne spojrzenia w swoją stronę, podszedł do Juliusza. Barman zamknął usta natychmiastowo, jakby ducha zobaczył, bądź coś gorszego. 

-Dzień Dobry, Panie Słowacki - powiedział przyjaznym tonem, lecz widział, że poecina przygnębiony piekielnie był. Chyba budynek nie podobał mu się, a Mickiewicz pomyślał, że powinni wyjść w takiej sytuacji.



  - Dzień dobry, Panie Mickiewiczu. - Odpowiedział cicho, a barman nagle stał się bardzo zajęty czyszczeniem szklanki. Zerkał raz za razem na wójta, który nagle się podniósł. Po chwili Juliusz skulił się w sobie bardziej, a w całym pomieszczeniu dało się słyszeć tubalny głos mężczyzny. 

- Ja, Maciej Świerczewski Herbu Zielona Brzoza wyzywam Pana, Panie Słowacki na pojedynek! - powiódł wzrokiem po całym pomieszczeniu, jakby szukając kogoś, kto miał się mu sprzeciwić. Nikogo takiego jednak nie było. 

- A na sekundanta wyznaczam obecnego tu Adama Mickiewicza! 

- Szlachetny Panie... - odważył się odezwać Juliusz, zakłopotany. - Za co mnie oskarżasz? Poza tym, pojedynki wyszły z mody dawno temu. Zresztą... 

- Patrzcie, jak się rządzi! - zawołał nagle wójt. - Za co cię oskarżam? Za zniewagę mej córki Marusi! Wyszedłeś pan wczoraj jak z chlewu, nawet jej spojrzeniem nie zaszczycając! - uniósł się i wyglądało na to, że jeszcze długo będzie biadolił. Juliusz zawahał się, a potem zrobił naprawdę szaloną rzecz: chwycił Adama za rękę i ciągnąc go za nią (a siły dość miał), wybiegł z karczmy nie przejmując się niczym. Nie chciał teraz myśleć o tym, jak jego czyn mógł wyglądać. Chciał tylko gnać z Adamem ulicą jak niegrzeczny uczniak, którego ktoś przyłapał w sadzie na kradzieży. Chciał wyrzucić z myśli wszystkie moralne prawdy. Chciał...Tak, Juliusz chciał przede wszystkim żyć. 

Warszawska uliczka ✗ SłowackiewiczDove le storie prendono vita. Scoprilo ora