Rozdział IV

1.3K 140 93
                                    

 Dlaczego zaprosił go na spotkanie? Co go do tego podkusiło? Nie miał pojęcia, oraz właśnie za to karcił siebie w myślach. Zgarbił się znacznie, niczym przytłoczony ciężarem myśli. Za dużo myślał, za mało mówił. Przecież dzisiaj przy Słowackim nie odzywał się praktycznie wcale. Mógł za to na niego spoglądać godzinami, na ten delikatny zarost, gęste, ciemne loki... Juliusz wyrósł i to bardzo. A wyrósł według Adama, na mężczyznę pięknego, takim by go mógł określić. Westchnął sam do siebie, gdy przekroczył próg własnego domu. Ściągnął płaszcz, po czym rozejrzał się dookoła. A co jego wzrok zastał? Pustkę. Kompletną pustkę, ani jednej żywej duszy prócz niego. Mickiewicz momentami czuł, jak samotność serce mu ściska. Może i na zewnątrz wyglądał jak mężczyzna twardy, silny, lecz w środku taki nie był. Adam momentami bał się nawet sypiać sam. Przypominała mu się wtedy Rosja, więzienie. Atmosfera w pomieszczeniu była wprost przyłączająca, a może to tylko mu się tak wydawało? Wzruszył ramionami, cały czas prowadząc rozmowę w głowie ze samym sobą. Skierował się do swojego pokoju, po czym wprost runął jak długi na łóżko. I zasnął, nawet nie wiedząc kiedy to uczynił.  


  Przyłożył łyżkę do ust, próbując zupy. Czas biegł nieubłaganie, a on ciągle czuł się tak, jakby utkwił w jednym punkcie. Codziennie ta sama melodia... Obiad z rodziną, puste rozmowy pełne wrogości z ojczymem, a potem długie godziny spędzone na pisaniu nowego rozdziału. Juliusz jednak czuł, że pisanie przestaje sprawiać mu radość. Jasne, że miał pisać dla pokrzepienia narodu, ale on sam już się nie łudził. Polska według niego była stracona, a ludzie cara coraz bardziej zaczęli się rządzić i siać terror. Stopniowo Juliusz popadał w obłęd, bojąc się tak faktycznie wszystkiego. Popatrzył z melancholią na zegar, po chwili idąc do toalety i później udał się do pokoju matki. Ta szyła spokojnie, czasami tylko patrząc przez okno. 

- Wychodzisz gdzieś? - zapytała go, a on pierwszy raz od dłuższego czasu mógł to potwierdzić. 

- Tak. Dostałem zaproszenie od... - zawahał się. - Od przyjaciela. 

 -Musisz iść? - kolejne typowe pytanie. Przygryzł wargę, po chwili rozważania kiwając głową. Nie chciał narażać się Mickiewiczowi. Matka westchnęła. 

- Dobrze. Tylko nie siedź tam długo... 

- Oczywiście, mamo. - Kiwnął głową, dodając po chwili. - Obiad zaraz będzie gotowy.Ona jednak nie słuchała go już, ponownie popadając w zamyślenie.  


  Tym razem sen Adama nie był już tak błogi, jak w domu Słowackiego.  Łóżko zdawało mu się jakby niewygodne, nawet snów nie miał. Objęcia Morfeusza nie pochłonęły go na długo, zresztą to i dobrze, bo z Juliuszem miał się spotkać. Zwlekł się z łóżka, a plus był przynajmniej jeden - czuł się lepiej. Szklankę do której uprzednio nalał wody, podniósł teraz do ust. Sucho miał w gardle, przez wczorajszy alkohol. Uniósł wzrok, który zatrzymał teraz na lustrze. Wpatrywał się w swoje odbicie przez dłuższą chwilę, jakby pierwszy raz siebie widział. Uniósł także dłoń i położył ją na swoim policzku, a odbicie w owym lustrze uczyniło to samo. Do dziś pamiętał jak wyglądał, gdy spoglądał na swą osobę w tamtym dniu. W dniu, w którym lustro pękło nagle, jakoby duchy je zbiły. A potem rozległ się rozpaczliwy płacz jego matki, Barbary, gdyż ojciec Adama swój żywot zakończył. Dlaczego lustro wtedy pękło? Dlaczego jego ojciec odszedł w tamtym momencie? Nie miał pojęcia, ale tamten dzień pamiętał nad wyraz dokładnie. Znowu zataczał się w przeszłości, czego z pewnością robić nie powinien. Lecz cóż mógłby czynić, jeżeli jego stan mówił sam za siebie? Dość, musiał to przerwać, doprowadzić siebie do porządku. Twarz lodowatą wodą przemył, a gdy cały już się "ogarnął", poprawił tylko włosy i płaszcz. Nie wyglądał najgorzej, na pewno lepiej niż rano. A nie pozostało mu teraz nic innego, jak wyjście na spotkanie z Juliuszem. Dlatego próg przekroczył i w stronę karczmy się skierował.  

Warszawska uliczka ✗ SłowackiewiczWhere stories live. Discover now