15. Allons-y!

29 9 1
                                    

- Nie, dziadziu, nie rozumiesz? – Donna gestykulowała zamaszyście, jej zielone oczy pełne życia i iskier energii. – On mnie potrzebuje. Sam jest zupełnie do niczego!

- Donna. Dziecinko. – Wilf rozłożył ramiona jakby zapraszając ją w swoje objęcia. Och, pragnął ją uściskać. Jeszcze raz. I jeszcze. I milion razy więcej. Gdyby to od niego zależało, nigdy nie wypuściłby jej z ramion.

To jest mężczyzna, który przyniósł cię do naszego domu uśpioną i pobladłą, wypaloną i na pół żywą. To jest mężczyzna, który wymazał twoje wspomnienia – dwukrotnie! To jest mężczyzna, który odszedł w deszcz, i dla którego miałem tyle współczucia; ale tylko do czasu, gdy zaczęły się koszmary. To jest mężczyzna, który nie przyszedł po ciebie, kiedy krwawiłaś i umierałaś. To jest mężczyzna, który cię porzucił!

- Nie sądzę, żeby to był taki dobry pomysł. – Nie potrafił powiedzieć wszystkiego, co chciałby powiedzieć, więc tylko potrząsnął głową. – Powinnaś zostać z nami przez jakiś czas.

- Dziadziu... – Teraz była zaskoczona. Popatrzyła na niego niepewnie. – Ja chcę lecieć.

- Ale... twoja matka... – O rany, to było żałosne. Jak zamierzał powstrzymać Donnę wspominając przy niej o Sylvii? – Chciałbym, żebyś została – dokończył.

- Myślałam, że chcesz, żebym była szczęśliwa – cicho powiedziała Donna.

Chcę, żebyś żyła. A nie, żeby wynosił cię z domu mężczyna w wojskowym płaszczu, ze śliczną panią doktor idącą za nim krok w krok. Nie chcę, żeby zabierano cię do innego miasta, do podziemnej bazy, żeby cię obserwować i poddawać badaniom, a w końcu ukołysać cię do snu za pomocą lodowatego płynu wpompowanego w twoje żyły. Chcę mojej ślicznej, sprytnej, zabawnej Donny, mojej całkiem-nie-chudej Donny, mojej zadziornej, pyskatej, głupiutkiej Donny, a nie tej smukłej, bladej, mądrej i zdecydowanej dziewczyny, która ze mną teraz rozmawia. Chcę z powrotem mojej Donny!

- Chcę, żebyś była szczęśliwa – powiedział Wilf. – Chcę też, żebyś była bezpieczna.

- Ale ja jestem bezpieczna. Nie widzisz? Jestem absolunie zdolna do tego, by zadbać o własne bezpieczeństwo.

Nie ma dnia, żebyś była z nim bezpieczna. Każdy poranek przynosi nowe, śmiertelne zagrożenie. Każdy zachód słońca – z trudem wywalczone zwycięstwo. Łzy, które wylałaś. Ból, przez jaki przeszłaś. Strach, jaki przegoniłaś wzruszeniem ramion i śmiechem, i skokiem w następne śmiertelne zagrożenie. Historie, jakie mi opowiadałaś, kiedy jeszcze pamiętałaś dość, by móc opowiadać historie. Przy nim jesteś żołnierzem, Donno. Jesteś na linii frontu. Walczysz i walczysz, a nikt nie wie lepiej ode mnie, że nawet najdzielniejsi żołnierze giną na linii frontu. Walczą i giną.

- Zostań przynajmniej do czasu, aż się lepiej poczujesz.

- Czuję się dobrze. Nigdy nie czułam się lepiej. Oj, dziadziu, on mi obiecał plażę. I tym razem zmuszę go, żeby dotrzymał słowa. Powiedział plaża i będzie plaża!

- Donno...

- No dobrze, dobrze – powiedziała przewracając oczyma. – Zostanę na weekend. W porządku? Czy mogę go zaprosić?

Nie!

- Tak. Oczywiście. Nie możesz zostać na dłużej?

Donna wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Wilfa; delikatnie, z wielką miłością.

- Jeśli poprosisz mnie, żebym została, zostanę, dziadku – powiedziała łagodnie, patrząc mu głęboko w oczy. – Wiesz o tym. Ale ja muszę odejść. Bo to wszystko jest gdzieś tam; wszystkie te światy, wszystkie cuda. Kiedyś to rozumiałeś. Nadal rozumiesz. Gwiazdy... Dziadziu, mogę ich dotknąć. Chcę ich znowu dotknąć. Mam takie uczucie... jakby były teraz w mojej krwi, tak samo jak w twojej. Przez całe życie słyszałeś ich zew. Teraz ja także go słyszę. Nie mogę się do nich tak po prostu odwrócić plecami. Nie mogę.

Tracę cię. Mój Boże, tracę moją ukochaną wnuczkę!

- Rozumiem, Donno.

- Dziękuję! Dziękuję, dziadziu! – Nachyliła się gwałtownie i pocałowała go w policzek. – Kocham cię!

I już jej nie było. Szczupła, dziewczęca w bladoniebieskich jeansach i w drukowanej koszulce od Gwen Cooper, z rozwianymi rudymi włosami, z oczyma płonącymi szczęściem. Wilfred Mott westchnął i powoli uniósł dłoń do policzka. Pocałunek Donny palił. Wilf spróbował się nie rozpłakać.

- To tylko weekend! – usłyszał głos Donny z korytarza. – To nie żadne sprawy rodzinne; to tylko kilka dni! A potem – plaża! No przestań się krzywić; tym razem chyba naprawdę sobie na to zasłużyłam. W końcu ocaliłam wszechświat, nie? Wszystkie wszechświaty. Myślę, że należy mi się coś w zamian!

Z całą pewnością nie należy ci się lodowa trumna w wielkiej, ponurej, podziemnej sali Osi Torchwood. Gdybyż tylko wszechświaty były znane ze spłacania swoich długów. Gdybyż tylko świat był sprawiedliwy. Och, Donno, proszę, uważaj na siebie!

Doktor mruczał coś niezadowolony.

- Oj, przestań, Doktorze – naciskała Donna. – Mam wrażenie, jakbym przespała całe wieki. Bo przespałam całe wieki, nie? Możemy polecieć do Chiswick? Możemy? Bo Dziadek chciałby się z nami zabrać. Wiem, że ma na to ochotę.

Wilfred uśmiechnął się leciutko. Och, pewnie, że chciał. Cały gniew, cały strach, wszystkie złe przeczucia tego świata nie powstrzymałyby go przed tym, by wskoczyć na pokład tej cudownej błękitnej budki Doktora. Choćby tylko na jeden lot do domu. Stanąłby w otwartych drzwiach, i machał Ziemi tam w dole, tak samo jak machała jej Donna, tak dawno temu.

- Ooooch... no dobrze - wymamrotał głos Doktora. – Tylko ten jeden raz.

- Super! – wykrzyknęła Donna. – No to ruszajmy! Allons, magne-toi!1

Doktor wstrzymał oddech. – Co powiedziałaś?

- To samo, co ty zawsze powtarzasz, nie? – spytała zaskoczona Donna – Allo-allo? Czy coś w tym guście?

****

  1) Allons, magne-toi – Francuski – No, jazda, ruszaj się!  

Doktor Who - 03. Niebo w sierpniuTempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang