01. Dzień jak codzień

108 9 2
                                    

Wysoki stołek barowy znalazł w jednym z niezliczonych pomieszczeń, pełnych kurzu, gruzu i pajęczyn, rozrzuconych wzdłuż bocznych korytarzy. Nie miał pojęcia, kto przytaszczył stołek do Osi, choć podejrzewał o to Owena. Zresztą, nie miało to znaczenia; najważniejsze było to, że siedząc na stołku mógł wygodnie patrzeć w głąb sarkofagu Donny. Z jedną nogą opartą na siatkowej podłodze, a drugą wspartą o podnóżek stołka, z rękoma zatopionymi w kieszeniach i z kołnierzem płaszcza uniesionym w obronie przed chłodem, wydychał białe obłoczki pary, spoglądając w dół, przez grube szkło pokrywy, na uśpioną kobietę w lodowatej trumnie.

Nie spodziewał się takiej reakcji. Tym bardziej, że szło tu o jego własną reakcję, o jego odczucia. W trakcie kilku minionych lat coraz jaśniej pojmował, że stał się chłodnym cynikiem, aroganckim bufonem, wyrachowanym egoistą, zimnym zabójcą. Nie był dobrym człowiekiem. Nie, ten przymiotnik nigdy do niego nie pasował – dobry. Odważny, sprytny, oddany sprawie, zaangażowany – tak. Ale nie dobry. Długie życie – niekończące się życie, sztucznie rozciągnięte w czasie, niczym odrobina masła rozsmarowana na zbyt dużej kromce chleba – w niczym mu nie pomogło. Wszystkie te śmierci; och, umierał tyle razy, ale nigdy nie umierał naprawdę. Seks bez orgazmu – takie było jego życie. Wraz z upływem lat tracił, tracił i tracił ludzi, na których mu zależało. A wraz z kolejnymi ludźmi, gubił okruszyny serca. Coraz mniej uczuć do rozdania, więc coraz skrzętniej je ukrywał. Stawał się coraz zimniejszy. Coraz odleglejszy.

Och, Rose, nie przemyślałaś tego, moja laleczko. Moja ty śliczna, naiwna, głupiutka Rose. Gdybyś tylko wiedziała, że miewam sny, w których cię zabijam. Jakby twoja śmierć mogła przełamać ciążący nade mną czar. Złe sny. Och, sny, których jestem wart.

A teraz siedział na barowym stołku, otulony w gruby, wojskowy płaszcz, czując jak marzną mu stopy w ciężkich buciorach, z diamentem łzy w wewnętrznym kąciku lewego oka i z grymasem niedowierzania na ustach.

Czy to jestem ja? Czy to wciąż jestem ja? W jaki sposób zdołałaś mnie zmienić? Wycisnęłaś łzy z kamienia, rozbiłaś szklany klosz nad tym okruchem mojego serca, który jakoś ocalał przez setki, przez tysiące lat.

Jest środa, druga połowa lipca, początek 21 stulecia; dzień jak codzień, poza tym, że kapitan Jack Harkness ma łzę w kąciku oka. Jeśli tego nie przetrwasz, jeśli umrzesz; nie – kiedy umrzesz; to wszystko minie, odejdzie w niebyt, rozpłynie się w czasie. Kolejna zrzucona cuma. Nieco mniej łez w zanadrzu. Mniej wzruszeń. Mniej emocji. Mniej człowieczeństwa.

Dlatego nie możesz umrzeć, Donno Noble! Nie wolno ci umrzeć!

Pod zaszronioną warstwą szkła jej twarz wydawała się nieprawdziwa, jak odlana z wosku. Drobne diody kontrolek umieszczonych pod szkłem od wewnątrz sarkofagu, rzucały zmienne, różnokolorowe plamki światła na jej blade policzki. Włosy Donny płonęły niczym korona supernowej wokół jej głowy na piankowej poduszce. Jej ręce, oplecione przezroczystymi rurkami, spoczywały we wgłębieniach materaca. Bose stopy. Pokrywała je warstewka szronu. Miała na sobie piżamę w kolorowe prążki. Jej klatka piersiowa trwała w bezruchu.

To nie jest komora hibernacyjna; dobrze to nazywamy, to jest sarkofag, to jest skrzynia, to jest...

Trumna.

Jack odrzucił głowę do tyłu i na moment przeniósł spojrzenie na mroczny sufit poza metalowymi kloszami zwieszających się zeń lamp. Samotna łza natychmiast przetoczyła się do zewnętrznego kącika oka i skorzystała z okazji, by umknąć na policzek – ciepła na zmarzniętej skórze. Jack odetchnął głęboko, zaciskając ukryte w kieszniach pięści.

Nie miał pojęcia, po co przychodził do Lodowni. Natręctwo równie bezcelowe jak liczenie płytek w chodniku. Nie pozwolił umieścić sarkofagu w komorze, pozostawił ją w Lodowni, pomiędzy zakurzonym sprzętami i ścianami pokrytymi przez rdzawe zacieki wody. I przychodził tu codziennie. A przecież jego uparta obecność niczego nie mogła zmienić. Dlatego nie odwiedzał Greya. Nigdy. Nie odwiedzał utraconego i odnalezionego brata. Umarło już tak wielu spośród jego ludzi, a on drwił sobie z cmentarzy, nagrobków i pamiątkowych ławek. Proch na wietrze, tylko ciemność po drugiej stronie, zapić, zapomnieć, zająć się życiem, podjąć bezduszną walkę o nowe więzi ze światem, oczarować nowych ludzi, wykorzystać ich, stracić, zapić i zapomnieć.

Doktor Who - 03. Niebo w sierpniuWhere stories live. Discover now