Pierwszy, "Ciężkie powroty z Utopii"

46 2 0
                                    

Uwielbiam alkohol. Sposób w jaki ubarwia moje nędzne życie i otula przyjemnym ciepłem, jest jak narkotyk. Z każdym kolejnym łykiem dostaję kolejną wejściówkę do pięknego świata bez trosk i dokładnie to mnie kręci. Mogę choć na chwilę zapomnieć jakim nieudacznikiem jestem. Każda bajka jednak ma swoje zakończenie, a z każdego raju w końcu cię muszą wyrzucić.

Ocieram zmęczone oczy, choć dobrze wiem, że nie chcę ich otwierać, ale słońce uracza mnie swoimi rażącymi promieniami. Przewracam się na drugi bok, mając nadzieję, że w ten sposób zyskam odrobinę czasu na spanie. W zamian jednak dostaję w twarz poduszką i, przysięgam, gdyby to był morderca, nie opierałbym się; przynajmniej poleżałbym dłużej. Marzenia moje, aczkolwiek, pozostaną jedynie marzeniami, bo moim domniemanym zabójcą okazuje się być nieznajoma mi kobieta, wybawicielka zasłaniająca swoim ciałem tę obrzydliwą kulę ognia zawieszoną na niebie.

— Spóźnianie się źle mówi o człowieku. — mówi i zrzuca ze mnie kołdrę.

Wtedy orientuję się jak zimno jest w moim własnym pokoju. Chłód dobudza mnie i mimo tego, że mam na sobie swoje ulubione bokserki w kratę, czuję się niczym Adam wygnany z raju: nagi i skrępowany. Ona za to jest już w całości ubrana i zdaje się mieć na sobie mnóstwo podkładu. Podnoszę się ociężale i dłonią wędruję po kieszeniach; portfel, telefon klucze — wszystko jest.

— Wstawaj, nie mam serca tak po prostu cię tu zostawić. — Wychodzi na chwilę, by potem wrócić w płaszczu i butach wyższych niż moje aspiracje życiowe, szeleszcząc paczką gum miętowych w rękach, którą następnie rzuca we mnie. — Przyda ci się. Masz pięć minut, będę w aucie.

I rzeczywiście wychodzi z mojego mieszkania, nucąc wciąż pod nosem rosyjską kołysankę. Niechętnie zakładam spodnie leżące obok łóżka i z szafy wyjmuję jedną z białych koszul, choć zostały tylko dwie. Muszę zadzwonić do matki, aby wyprasowała mi resztę. Zarzucam czarną marynarkę, jedną z tych które łapią do siebie każdy pyłek kurzu. Przypomina mi się poprzednia noc, a raczej wielkie cycki latające mi przed oczami i ciemne włosy wpadające mi do ust. Strzepuję z siebie pierwsze białe oznaki brudu. W dwóch różnych skarpetkach wychodzę, mijając śmierdzącego potem i wódką Staszka. Tak jak mówiła, kobieta siedzi w zapewne droższym niż całe moje życie samochodzie. Idę w jej stronę, przyglądając się jednocześnie jak w lusterku poprawia krwiście czerwoną szminkę. Pukam w okno, by nie wystraszyć jej nagłym wejściem i wsiadam; w środku pachnie lasem po deszczu. Odzywa się pierwsza:

— Jestem Karolina.

— Tomek. — Podaję jej dłoń i w odpowiedzi potrząsam lekko jej delikatną rączką.

— Wiem. — mówi, lecz widząc moje zdziwienie tłumaczy do końca. — Musiałam sprawdzić z kim spałam. Gdzie jedziemy?

— Na Czyżewskiego. Radek w końcu wyleje mnie za moje spóźnialstwo. — Śmieję się, by rozluźnić dziwną atmosferę.

Karolina mówi dużo, wręcz nadaje jak katarynka. Opowiada o tym jak obudziła się w poprzek łóżka i pierwsze co zobaczyła to moje nieobcięte paznokcie u stóp, albo o swoim zdziwieniu, gdy zobaczyła śpiącego u mnie na kanapie byłego ulubionego ucznia jej przyjaciółki, która była jednocześnie jego kochanką, lub coś takiego. W końcu, gdy po dwóch wjazdach w tą samą ślepą uliczkę, podjeżdża pod skromny budynek z przodu obrośnięty różami i z wielkim napisem „ROSE".

— Dziękuję bardzo, Karolino. — mówię niepewnie, bo niezbyt często mam okazję komuś dziękować. Najczęściej to inni są wdzięczni za coś mi.

— Mam cię za dłużnika. — odpowiada i to ostatnie co słyszę przed wyjściem z samochodu.

Biegnę do środka, choć tylko dlatego, że zaczyna padać. Nie jestem wielkim fanem tego co robię, ani tej zapchlonej dziury, do której nawet wariat nie chce przychodzić. Jednak tylko tu ktokolwiek zechciał mnie zatrudnić, a dodatkowo stłukłem Radkowi porcelanę gdy miałem dziewiętnaście lat. Była to chińska podróba, ale moja pensja jest tak niska, że będę ją spłacać jeszcze jakieś dwa lata. Potem rzucę pracę i będę żył z zasiłku; w końcu jestem odpowiedzialny jedynie za siebie, nie mam nikogo na utrzymaniu, poza tym darmozjadem, Staszkiem.

Jego rower stoi już przed budynkiem, co oznacza, że jeździ z prędkością światła. Widzę jak dopala taniego, ruskiego papierosa i wrzeszczy na swoją matkę przez telefon. Szybko jednak rzuca telefon do plecaka i zdenerwowany depcze peta.

— Trudny dzień? — Klepię go po plecach, idąc razem z nim do środka.

— Wytrzyj te pieprzone buty. — syczy, wchodząc do kantorka.

Ignoruję jego polecenie i z uśmiechem na ustach wchodzę na kafelki w moich ubłoconych botkach. Wyglądają jakby były od Gucciego, a tak naprawdę kupiłem je w sukiennicach, gdy odwiedzałem matkę dwa miesiące temu.

— Pierdol się, sukinsynie.

Mijając jak zwykle zabieganą Patrycję, wchodzę do swojego gabinetu. Zawsze śmierdzi w nim tanimi, chińskimi kazidełkami. Poruszam się cicho, by nikt nie zorientował się, że jestem spóźniony dwadzieścia minut. Niestety na próżno, bo zanim w ogóle udaje mi się znaleźć mój kubek, do gabinetu wpada wkurzony Radek na kacu. Nikt nie jest milutkim barankiem dzień po hucznej imprezie, ale on przechodzi dziś samego siebie. Czasami zastanawiam się, czy on sam nie potrzebuje jakiejś terapii. Jestem dość tani, za podwyżkę mogę wysłuchać jego pomarszczony, bogaty tyłek.

— Jaśnie pan w końcu uraczył nas swoją obecnością! — krzyczy, wprawiając w drganie swoje dwa podbródki.

— Byłem w bibliotece, zbierałem materiały do rozmowy z jedną z pacjentek. — Wzruszam ramionami, nawet nie starając, by zabrzmiało to chociaż odrobinę jak prawda.

— Pierdolę to, nie chce mi się z tobą spierać, wracaj do pracy. — Macha ręką i zmęczony wchodzi, trzaskając za sobą drzwiami.

Nie mam okazji zrobić sobie kawy, o której marzę od kiedy otworzyłem oczy. Poranek bez kawy jest zwiastunem złego dnia. Drzwi lekko się uchylają, a zza nich wychodzi nieśmiało jedna z samotnych, bogatych mamusiek niemających komu się wypłakać; w końcu tylko takie do nas przychodzą. Uśmiecham się do niej pusto i pochylam na swoim krześle, przyjmując profesjonalną pozycję. Śmieszne jest to, że gdy ktoś patrzy na mnie z boku, jest pewien, że wiem co robię; nie znam lepszego żartu.

***

Usłyszawszy o kolejnych atakach histerii przy zmywaniu naczyń, wychodzę stamtąd, z tego świata wyolbrzymiania problemów. Tak naprawdę chciałem iść na politechnikę, ale rodzice mówili, że przyniesie mi to pieniądze i w końcu pokocham ten zawód. Po czterech latach przychodzenia tu na osiem godzin, nie mogę pozwolić sobie na ten droższy chleb, a miłość jest dla mnie uczuciem nierzeczywistym, zwłaszcza do tej zapchlonej nory. Codziennie gdy wracam z pracy, mam wielką nadzieję, że tramwaj wjedzie prosto we mnie. Dlatego właśnie przechodzę często na czerwonym świetle. Wyjeżdża wtedy ze mnie pięćdziesiąt złotych i, i tak już znikomych ilości, pokora. Mówię wtedy zawsze:

— Ale panie władzo, to nie było przekroczenie prawa, tylko próba samobójcza.

Zaprzyjaźniłem się już z policjantami z Mokotowa. Pan Maciek i pani Agata śmieją się z moich słów, ale pan Jacek to już inna sprawa: grozi mi psychiatrykiem, także po tym gdy mu mówię, że ja to psychologiem jestem.

Wracam do domu na pieszo, ze słuchawkami w uszach. Staszek na pewno wybierze chlanie, od wieczorku z najlepszym kumplem przy meczyku, więc mam całe mieszkanie dla siebie. Zamówiłbym pizzę, ale jest koniec miesiąca, a wszystkie pieniądze które mi zostały na jedzenie, postawiłem na dzisiejsze eliminację Legii. Włączam telewizor. Kurwa, przegrali.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Mar 13, 2018 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

ROSEWhere stories live. Discover now