Rozdział 4. Zrzut

Bắt đầu từ đầu
                                    

- Zbliżamy się do strefy zrzutu – powiedział. – Przygotuj się.

Sprawdziła wszystko jeszcze raz. Hełm dobrze leżał na głowie, buty były ciasno zasznurowane, uprząż w porządku. Spadochronu nie musiała oglądać – już przedtem zapamiętała, że prawidłowo ułożony i jeszcze sprawdzony. Do tego torba z ekwipunkiem... Tylko własnych nerwów nie mogła poddać inspekcji, żeby się upewnić, czy wystarczająco mocne. Ignorując bicie serca, drżenie kolan i żołądek podchodzący do gardła, sięgnęła po koniec liny wyciągającej i zaczepiła ją karabińczykiem do drutu przebiegającego pod sufitem samolotu.

Dispatcher podał jej kubek mocnej, gorącej kawy z termosu. Wendy wypiła bez apetytu, licząc na to, że mroczny napój nie pozwoli jej paść ze zmęczenia. Przez kilka minut trwała w bezruchu, ze spojrzeniem wbitym w klapę w podłodze, nerwy wydawały się wprost ją pożerać. Po dłużącej się w nieskończoność chwili na ścianie zapaliła się czerwona lampa. Podoficer zbliżył się do klapy i otworzył ją, wpuszczając do środka wycie wiatru i ryk silników. Po czym wypowiedział te sakramentalne słowa:

- Stawaj w drzwiach!

Wstała. Była roztrzęsiona, nogi miała jak z ołowiu, ale starała się tego nie okazać, gdy zbliżała się do zionącej dziury, przesuwając przed sobą linę wyciągającą. Oto nadeszła ta chwila. Kiedy Wendy spojrzała w dół, zdało jej się, że czuje, jak jej kostki omiata lodowaty wicher wpadający przez właz. Stanęła nad przepaścią, przyjmując wyćwiczoną pozycję: ciało pochylone do przodu, zgięte kolana, stopy na progu, dłonie wsparte o wręgi kadłuba.

Światło zmieniło się na zielone, zabrzmiał brzęczyk.

- Skacz!

Zrobiła krok do przodu i już po chwili spadała w mrok. Pęd powietrza wcisnął jej dech z powrotem do gardła. Zakręciło jej się potężnie w skroniach, poczuła ekscytację zmieszaną z przerażeniem. Za chwilę wszystko się okaże – czy zobaczy jeszcze światło słońca, czy może ostatnim, co w życiu poczuje, będzie wielkie łup.

Wtem coś brutalnie szarpnęło ją za ramiona. Wendy wyprężyła się gwałtownie jak struna, na moment straciła poczucie orientacji w przestrzeni. Już po paru sekundach obmyła ją ogromna fala ulgi. Wpadła w euforię, prawie wybuchnęła śmiechem. Może którejś nocy spadochron zawiedzie, a ona rozkwasi się o ziemię – ale to jeszcze nie jest ta noc!

Była przynajmniej pewna, że porządnie zawiązała buty: gdyby były zbyt luźne, mogłaby je zgubić od tego szarpnięcia. Niewielka strata, przecież i tak nie paradowałaby po okupowanej Europie w obuwiu armii brytyjskiej, i to jeszcze męskim. Przypomniała sobie nagle, jak któregoś dnia na zamku Kinpaitrick porucznik Sandercock opowiadał, że niemieccy spadochroniarze, skacząc, kopią się w zęby, bo ich spadochrony przytwierdzone są do uprzęży głównie w pasie, a nie na ramionach, więc w chwili otwarcia czaszy skoczkowie zginają się w pół.

Chwyciła dłońmi linki spadochronu i właśnie wtedy dotarło do niej z całą jaskrawością, że znalazła się na drodze bez powrotu. Przedtem mogła się jeszcze wycofać. Nawet w samolocie mogła właściwie udać, że jest chora. Byłoby to oszustwo i bez wątpienia nie uniknęłaby konsekwencji – ale tak czy inaczej wycofałaby się. Lecz teraz, gdy spadała przez francuską noc, nie było już odwołania. Teraz mogła już tylko grać napisaną dla niej partię. I zagra ją na medal, andante furioso!

Chmury zasnuwające nocne niebo na chwilę się rozstąpiły, wypuszczające ze swych objęć księżyc. Jego słabe, blade światło ukazało oczom Wendy kędzierzawą czuprynę lasu. A więc jednak drzewo. Będzie ciężko... Wymarzyła sobie lądowanie na zielonej łące, takiej jak ta, na którą spadała podczas skoków ćwiczebnych – a tu nic z tego.

Kryptonim EstelleNơi câu chuyện tồn tại. Hãy khám phá bây giờ