To ja, Anioł Śmierci, który przybył po Ciebie przez nieba sklepienie.

934 75 14
                                    

Gdy wstałem rano, niewyspany, zadowolenie z uszczęśliwienia majora zniknęło, przekłuwając się w coś zupełnie odwrotnego. Byłem na siebie wściekły za kłamstwo. Okłamałem majora, przez swoje egoistyczne myślenie, że w taki sposób będzie mnie widział jako człowieka, który się nie poddaje. Byłem idiotą jeśli myślałem, że major tak właśnie mnie zapamięta, kiedy zniknę i nie wrócę. Będę dla niego jeszcze większym kłamcą i perfidnym...

~ Alanie...?

Przewróciłem się na drugi bok i pogrążony w myślach słuchałem Azraela.

~ Na misję wyruszę ja. Ale powinieneś na wszelki wypadek jeszcze się ze wszystkim pożegnać. W razie, jakbyś miał tą możliwość po raz ostatni.

Zacisnąłem usta, wiedząc, że ma rację. Jakkolwiek napawało mnie to... różnymi emocjami. Wiedziałem, że nie zostawię swoich przyjaciół i bliskich w niewiedzy co się stało. A skoro z większością nie mogę się na radzie zobaczyć twarzą w twarz...
Podniosłem się z pryczy. Nie chciałem dłużej denerwować Evana, więc zmieniłem swoje jeansy na jasne, przepisowe spodnie, które wolne od plam krwi, wyglądały znacznie lepiej. Narzuciłem niedbale górę munduru na ramiona i ruszyłem do wyjścia z koszar, które już opustoszały, gdy kadeci z rana wyszli na codzienne ćwiczenia.
- Te, śpiochu! - krzyknął ktoś na mnie z drugiego końca korytarza.
Niby wiedziałem, że długo śpię, ale od razu śpioch?
- Tak? - obróciłem się. To jeden z kadetów podchodził do mnie sprężystym krokiem. Jego twarz ociekała od potu, ale nadal miał zacięty wyraz twarzy.
- Pułkownik pana do siebie wzywa, sir.
- Tak? Dziękuję, za informację - uśmiechnąłem się przyjaźnie, na co kadet zareagował tak jak się spodziewałem. A mianowicie szokiem.
- Idę na śniadanie, chcesz zjeść? - zapytałem się miło. On natychmiast pokiwał głową.
- Mam swoje rozkazy, sir - odparł regulaminowo.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem.
- Jasne, powodzenia młody - pożegnałem go i ruszyłem do wyjścia z koszar, by zaraz słońce uderzyło w moją skórę z pełną siłą. Było dziś naprawdę, niewyobrażalnie gorąco.
Minąłem biegających kadetów, ale nie umknęło mojej uwadze, że większość ćwiczyła... w wyposażeniu zupełnym nie dopasowanym do pogody. Mieli na sobie mundury polarne.
Zbliżyłem się do pułkownika, który stał wyprostowany, patrząc na kadetów przez swoje ciemne okulary.
- Pułkowniku Jackson?
- Azrael, jesteś w końcu - westchnął. - Zdecydowaliście z Alanem co do tego o czym rozmawialiśmy?
Widziałem, że grał, by nasza rozmowa wyglądała jak normalna pogawędka. Doceniałem ten gest. Ukrywaj wszystko zawsze na widoku, bo wtedy ludziom nie wydaje się interesujące.
- Jestem Alan i tak, zdecydowaliśmy - powiedziałem, grając w tą samą grę co żołnierz. - Obaj podtrzymujemy gotowość, co do wykonania rozkazu - zameldowałem. Pułkownik oczekiwał chyba innej odpowiedzi, ale nie skomentował. Mógł się spodziewać, że nie cofniemy się przed wykonaniem zadania dla dobra tych ludzi.
- Papier listowy jest na moim biurku w gabinecie, jakbyś chciał... - powiedział ciszej. Uśmiechnąłem się i skinąłem głową.
- Dziękuję, pułkowniku. Za wszystko.
Z tymi słowami na ustach, ruszyłem do garnizonu, gdzie planowałem spędzić cały dzień na pisaniu listów.

Koniec dnia nadszedł zdecydowanie za szybko. Czułem, jakby czas uciekał mi między palcami, a pisanie listów, do wszystkich znaczących dla mnie osób, które zasłużyły na pożegnanie, było najbardziej czasochłonnym zajęciem. Przekazanie emocji, nigdy nie szło mi za dobrze, ale możliwość opisania wszystkiego, bardzo mi pomogła. Nie musiałem przynajmniej patrzeć im w oczy, gdy żegnałem się z nimi. Ludźmi dla mnie ważnymi. Czasem pisał Azrael, czasem ja. Choć w obecnym stanie, trudno było stwierdzić, kto jest kim z naszej dwójki. Świadomości zderzały się i jak podczas zderzenia się dwóch planet w przestrzeni kosmicznej, atmosfery naszych dwóch świadomości zaczęły się łączyć. Jeśli nie przejdę ponownej próby łagodnego połączenia naszych świadomości, te dwie planety w końcu zderzą się z całą mocą i skończy się to... szaleństwem.
Choć prawdopodobnie nie dożyję do ponownego spotkania z psychologiem.
W pierwszej kolejności ruszyłem do koszar. Wszyscy byli na wieczornym posiłku więc w części sypialnej nie było żywego ducha. Zdjąłem z siebie mundur i mimo początkowych oporów założyłem na siebie kombinezon. Nawet Azrael musiał przyznać, że taki kombinezon to nieoceniona pomoc, której nikt nie można lekceważyć. Kombinezon był dość cienki, i nie miałbym szans przetrwać zimnych nocy na pustkowiu, więc owinąłem się płaszczem, naciągając na jasne włosy kaptur. Postanowiłem wykorzystać wszystkie prezenty ze Szkoły, więc do pasa przypiąłem sobie pałkę. Kosę jak zwykle przełożyłem przez ramię, sprawdzając wcześniej, czy jest naostrzona.
Wszystko było gotowe do tego, bym stąd odszedł. Tylko nie ja sam.
Z koszar przemknąłem do namiotu sanitarnego. Ranni, albo osoby akurat tam przebywające, nawet nie zwróciły uwagi, gdy przemykałem przez namiot, do miejsca, gdzie zawsze widywałem Doktor Wandę. Może to było głupie, ale mimo więzi łączących mnie z sierżantem Anthonym i kapralem Reese, czułem, że to ona była mi najbliższa.
- Azrael?
Zaczynałem się zastanawiać, czy nie słyszałem zbyt często tego imienia, rzuconego zza moich pleców. To Reese, leżący w łóżku, z ramieniem unieruchomionym aż do łokcia. Patrzył na mnie pytająco, czemu nie mogłem się dziwić. Musiałem wyglądać jak prawdziwy Anioł Śmierci.
Przyłożyłem palec do ust, uciszając go. Zdobyłem się na smutny uśmiech i zostawiłem go z niewypowiedzianym pytaniem. Nie potrzebowałem więcej słów i jego pytań, czy oskarżeń. Zawsze, wszystkie sprowadzały się do jednego i zawsze wszystkie były zaczepkami skierowanymi do Azraela. Kapral widocznie już taki był, że musiał udowadniać sobie i innym kim jest i jak ważny jest. Jednak mimo tego był dobrym człowiekiem i żołnierzem o silnym poczuciu sprawiedliwości choć porywczym charakterze. Azrael mógł go za to nie znosić, ale ja doceniałem te chwile kiedy mogłem rozmawiać z Reese'm i widzieć jego uśmiech.
Zarzuciłem płaszczem i wszedłem do odgrodzonego parawanami kącika Wandy.
- Azrael? - zdziwiła się. Dlaczego wszyscy myśleli, że to Azrael?
- Przyszedłem... Po kilka dawek środków przeciwbólowych - powiedziałem cichym, gardłowym głosem. Wanda nie kryła przerażenia, gdy zobaczyła mnie w tej pelerynie.
- Po co? Przecież...
- Wando. - Uniosłem na nią oczy, a wzrok mój nie znosił sprzeciwu. Wiedziałam, że się boi, ale gdy bez słowa położyła na niewielkim stoliku na kółkach kilka porcji leków, moje rysy złagodniały. Zdjąłem ze swojej szyi krzyż i wyjąłem zza pazuchy plik listów.
- Jeśli jutro do wieczora nie pojawię się, wyślij je. Krzyż zostaw sobie. Niech chroni ciebie i Evana, gdy już zostaniecie zwolnieni ze służby... - powiedziałem słabo. Wanda patrzyła na mnie, nie rozumiejąc żadnego z moich słów.
- A-ale...
- Dziękuję Wando. Pamiętaj, Bóg liczy na ciebie... - powiedziałem cicho, starając się zażartować. Marnie mi to szło.
Zabrałem leki i przeszedłem przez kotarę. Wanda nawet nie starała się mnie zatrzymać - być może domyślała się, że dzieje się coś ważnego o czym jeszcze nie ma pojęcia. Opuściłem namiot sanitarny i jak najszybciej, omijając główne miejsca zbiórek różnych oddziałów kadetów, udałem się w jedno miejsce, gdzie zawsze to ja spotykałem Anthony'ego, a nie na odwrót.
Naprawiał podobizny terrorystów na torze przeszkód. Te same, które zupełnie zniszczyłem, po przejściu całego i pobiciu rekordu. Powiedział mi wtedy, że niszcząc innym możliwość dorównania mi, stałem się bezsprzecznie najlepszym. Ale to nie o to chodziło w rywalizacji.
Obiecał sobie, że naprawi tor i będzie dążył do pobicia mojego rekordu.
Bo o to chodzi w rywalizacji - tłumaczył - by konkurując z lepszymi, dążyć do stania się jeszcze lepszym.
Gdy zapytałem, co w takim razie określa to, kto jest tym lepszym, powiedział, że to ci, którzy dają szansę słabszym dorównać sobie.
Azrael nie był tym lepszym, ponieważ był najsilniejszy, ale palił mosty.
Alan był słaby, bo bał się i był ograniczany, przez własny strach.
Ale prawdziwy właściciel tego ciała, był idealnym połączeniem tych dwóch cech, które Anthony nazywał "bycie lepszym".
Patrzyłem, skryty w cieniu, na człowieka, który nauczył mnie, kto jest lepszym i jak należy się nim stać. Odłożyłem swoją biblię obok jego rzeczy i odwróciłem się na pięcie, by dłużej nie stać jak głupi i nie wpatrywać się w pracującego ciężko sierżanta.
Ruszyłem, już pewien, że o niczym nie zapomniałem. Słońce zaraz miało się złączyć z horyzontem, a wszyscy zgromadzą się na wieczornym posiłku. Mnie już na nim nie będzie, ale pułkownik wyjaśni moją nieobecność ważnym telefonem z zagranicy. Tak więc nikt nie powinien zauważyć mojej nieobecności do jutrzejszego poranka. Nikt nie będzie udzielał odpowiedzi, a popołudniu, gdy mam zameldować powodzenie misji, ma być wysłana eskadra, która ma "sprawdzić niepokojące doniesienia". Spotkają mnie z bombami po drodze, albo moje zwęglone ciało, w zniszczonym budynku. Innej opcji nie ma.
Byłem już blisko granic bazy. Gwiazdy zaczynały lśnić na niebie. Słońce w połowie zniknęło z zasięgu wzroku. Podniosłem rękę, i zerknąłem na niewielki kompas na pasku od zegarka, który założyłem na kombinezon. Pułkownik tłumaczył mi w jakim kierunku mam iść. Kazał mi rozłożyć siły, bo to będzie długi spacerek. Przed północą powinienem już widzieć swój cel, a zaatakować mam dopiero gdy będę gotów.
Mogłem powiedzieć... Nigdy?
To nie tak, że nie chciałem tego zrobić, albo tego nie zrobię. Z całą pewnością to zrobię. Ale... Nie wiedziałem jak określić szalejące emocje, zupełnie nowe. Mieszanie się jaźni nie pomagało mi w dobieraniu słów, albo nazywaniu mojego zachowania.
Ktoś krzyknął, a ja miałem ochotę się zbuntować i tym razem nie odwracać. Tak też zrobiłem. Zignorowałem nawoływanie i dalej dążyłem drogą, do wyjścia z garnizonu.
Ktoś jednak nie pozwolił mi na to. Silna dłoń złapała mnie za ramię, i odwróciła w swoją stronę.
- Alan? Co ty tu do cholery znowu robisz? - zapytała jedyna osoba, która bez problemów rozpoznawała zamiany między mną i Azraelem. Jedyna, której wolałem już unikać, a trafiła mi się na samym finiszu mojej ucieczki stąd.
Spojrzałem na Kyle'a, który nie wyglądał na najszczęśliwszego. Uśmiechnąłem się słabo.
- Nic... Tylko spaceruje... - skłamałem. Ponownie skłamałem mu w twarz. Tym jednak razem, major mi nie uwierzył.
- Ah tak? - warknął. - Spacerujesz? A jutro stawisz się na sesję z psychologiem? - wypytywał. Wiedziałem przynajmniej, że nie muszę już dłużej kłamać.
- Ile wiesz...?
- Na pewno nie tyle ile usłyszałem od ciebie - syknął. - Wszystko. Przycisnąłem Noah'a, a tak się składa, że umiem naciskać na ludzi, tam gdzie najbardziej boli.
- Przepraszam...
- Za co? - zapytał z drwiną. - Za to, że kłamałeś, czy za to, że w ogóle się zgodziłeś na coś takiego?
Spojrzałem mu w oczy, z pewnością oraz wszystkimi siłami, które nie były przytłoczone wizją przyszłości, w której widziałem samego siebie w gruzach budynku.
- Muszę to zrobić. Tylko Azrael jest zdolny do czegoś takiego, a skoro nie jesteśmy ostatecznie z wami powiązani... Możemy zaryzykować.
- Masz dwadzieścia trzy lata i od małego gówniarza, jesteś chory psychicznie! - przypomniał. - Nie możesz podejmować takich decyzji z pełną świadomością! Nie możesz, to...
- To moja decyzja i życie milionów ludzi, Kyle! - przerwałem mu. - Pułkownik rozrysował mi to na tyle prosto iż wiem, że nie chodzi tu o jedno miasteczko, a o cały kraj. Co byś ty niby zrobił, wiedząc, że tylko ty możesz powstrzymać terrorystów?
- Wiedząc, że mogę stracić życie? - upewnił się, a ja potwierdziłem. Major Bell zacisnął pięści i związał usta w wąską linię. Oboje znaliśmy odpowiedź na pytanie co by zrobił.
- Idiota z ciebie, aniołku - warknął.
- Wszyscy jesteśmy idiotami. To co uczynimy jeszcze przed śmiercią, określa jak wielkimi idiotami byliśmy - zauważyłem. - Wolę być idiotą, który zginął ratując nic nie znaczący, zniszczony przez wojnę kraj, niż idiotą, który siedział z założonymi rękoma, gdy to wszystko, wasza wieloletnia wojna, poszła na nic.
Kyle był mocno zagubiony w moich słowach. Widziałem, że próbował zrozumieć moje czyny i to co mną kierowało, ale chyba nie potrafił teraz tego przetrawić. W końcu, gdy cisza zaczynała nasiąkać ciemnością nocy, drgnął i sięgną po coś na karku. Spod munduru wyciągnął długi łańcuszek, a na nim zawieszony nieśmiertelnik. Potem przysuną się do mnie i zapiął łańcuszek na moim karku.
- Co ty...?
- To mój nieśmiertelnik - przerwał mi, śpiesząc z wyjaśnieniami. - Moje dane, imię i nazwisko, narodowość... Jeśli ktoś cię znajdzie z naszych, będą wiedzieli gdzie cię odstawić, bo wezmą cię za majora Bell'a.
Ująłem kawałek metalu w palce, lekko go pocierając.
- Jeśli mnie znajdą, pierwszy się o tym dowiesz. Czy żywego, czy martwego...
- Żywego - wysyczał. Był na tyle blisko, że poczułem jego oddech na twarzy, co tylko napawało mnie smutnym rozbawieniem. Spojrzałem na nieśmiertelnik i mrużąc oczy spróbowałem odczytać dane z nieśmiertelnika.
- Nazwisko, Bell... Imię, Kyle... Kyle Abraham? - zaskoczony spojrzałem na majora, który tylko westchnął ciężko.
- Znasz już moją największą tajemnicę. Teraz zabić mogę cię tylko ja, rozumiesz? - upewnił się, chcąc podkreśli po raz setny, że mam wrócić żywy. Uśmiechnąłem się łagodnie.
- Jasne, Kyle Abraham. Mam taką samą grupę krwi... - przyznałem, dalej odczytując dane z nieśmiertelnika.
- Podadzą ci przynajmniej właściwą, jakbyś wymagał pomocy medycznej - wzruszył ramionami, jakby oczywistym było, że jeszcze takową pomoc otrzymam. Ostatnią pozycją było wyznanie i przy tym zawahałem się najbardziej.
- A więc protestant? - znów uśmiechnąłem się mimo woli i powagi nadchodzących wydarzeń. - Łączy nas więcej niż sądziłem, Abrahamie...
- Co jest takiego szokującego? - prychnął, a ja roześmiałem się, właściwie nie wiedząc z czego. Z bezsilności? Z dobroci jego gestu? Oddał mi swój nieśmiertelnik, to był naprawdę niezwykły gest. Gdy przestałem się śmiać, nadal pocierałem kawałek metalu, jakby miało mi to dodać otuchy.
- Boisz się?
Pytanie było ciche, tonem jaki najbardziej lubiłem. Co ciekawe, tym pytaniem odpowiedział na moje wewnętrzne rozterki. Moje pytania, co czuję, jak to nazwać, jak powinienem się zachowywać...
- Tak... Boję się... - przyznałem, z łamiącym głosem, który w pierwszej chwili można wziąć za śmiech, a nie płacz. Kyle, bez słowa, pozwolił mi się do siebie przytulić, a ja zrobiłem to natychmiast, byle ukryć twarz, do której dociera strach.
Tak, bałem się. Gdy docierało do każdej świadomości tego ciała, że umrzemy, strach był nieunikniony i paraliżujący. Wcześniej nie umiałem nazwać emocji, która mną targała, a teraz odczuwałem ją każda komórka mojego ciała.
To nie tak, że nie chciałem tego zrobić, albo tego nie zrobię. Z całą pewnością to zrobię. Ale bałem się śmierci. Choć nosiłem w sobie Anioła Śmierci, to Alan bał się umierania.
Trochę minęło, nim uspokoiłem oddech, a plamy czerwieni zniknęły z mojej twarzy. Trwało to za długo, ale nie mogłem pozwolić, by Kyle widział mnie w takim stanie. Straciłby resztki szacunku. Musiałem być silny i nie odwracać wzroku. Obiecałem mu przecież, że tego nie zrobię...
Spojrzałem na majora, na żołnierza, który przecież przeżył już coś takiego. Który wiedział w jaki bagno się pakuje. Patrzył na mnie spokojnie i łagodnie, jakby mówił, że nie przeszkadza mu mój strach. Zaskoczyło mnie to, ale nic nie powiedziałem. Po prostu puściłem go i wziąłem głęboki oddech.
- Azrael powinien przejąć kontrolę. Musimy wyruszać - powiedziałem, a w moim głosie nie było już śladu wewnętrznych zmagań. Była to co prawda marna przykrywka, ale do końca mojego życia, wolę udawać, że wszystko jest w porządku niż umierać w bólu i wiedzieć, że umieram nie tylko fizycznie.
- Daleka droga przed tobą, Alan - uśmiechnął się do mnie major, pokrzepiając podupadającą psychikę. Patrzyłem długo na dowódcę. Nie był moim dowódcą, tylko Azraela. Ale ostatecznie... Byłem z Azraelem jednością. Więc major Kyle Abraham Bell był też moim dowódcą. Wiedziałem, że Anioł nie odda mu żadnego szacunku, więc to musiałem być ja.
W moich ostatnich chwilach świadomości, gdy jeszcze nie oddałem władzy Azraelowi, pochyliłem się i złożyłem na wargach majora lekki pocałunek, któremu bliżej było do muśnięcia. Jako symbol pożegnania.
- Żegnaj, sir... - szepnąłem, i przełknąłem gulę, którą miałem w gardle.
Moje ostatnie słowa, wypełniły niewielką przestrzeń między mną, a majorem Bell'em. Potem straciłem jakąkolwiek władzę nad ciałem i umysłem, zapadając się, bardzo głęboko.

Azrael ✅Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz