Z nocnego nieba, wśród spadających gwiazd...

1.3K 109 9
                                    

Dwadzieścia siedem dni. Zapisywałem je, każdy z osobna, w postaci kreski na końcu mojej kieszonkowej biblii. Tylko tą biblię, kosę i amulet z krzyżem benedyktyńskim miałem ze sobą, gdy pod osłoną nocy wywieziono mnie z mojego domu i wsadzono do tej piekielnej maszyny latającej na niebie. Sądziłem iż za jej pomocą zwykli śmiertelnicy chcieli się zbliżyć do niebiańskiego królestwa, ale gdy podzieliłem się głośno tą uwagą, zostałem uciszony środkiem usypiającym.
Choć nie podniosłem na nikogo ręki, wszyscy bali się do mnie podejść, jakbym był ucieleśnieniem diabelskiej istoty, a nie Boskim narzędziem ulgi w cierpieniu.
Z tego co mi powiedziano przed moim przeniesieniem, miejsce w którym się znajduję jest w strefie działań wojennych i terrorystycznych. Moim celem jako członka oddziału militarnego działającego w operacji pod nazwą "Kamer" i dowództwem pułkownika Noaha Jackson'a, jest zlikwidowanie pozostałych komórek rebelianckich w okolicach Kabulu.
Choć tak naprawdę cała moja misja tutaj to sianie grozy swoimi licznymi tytułami jakie mi nadano od przybycia tutaj - nie wezwano mnie do akcji przez cały pobyt mój na tym pustkowiu, a Amerykanie z oddziału, do którego mnie włączono zajmują się szkoleniem nowych żołnierzy wśród cywili i pomocą medyczną.
Nikt do mnie się nawet nie zbliża, jeśli to nie jest konieczne.
Nie rozumiem tego w żadnym stopniu. Choć prawdą jest, że sławę zyskałem dość szybko poprzez moją karierę w owianej tajemnicą Szkole Morderców. Choć na początku próbowałem wyjaśnić, że jestem Boskim posłańcem, który ma na celu tylko i wyłącznie dobro... Nie chcieli słuchać i wiedzieli we mnie tylko to co wszyscy. Zwykłego chorego psychicznie.
Modliłem się do Boga, codziennie, każdej bezczynnie spędzonej godziny, by zesłał na mnie oświecenie, co robić w tej sprawie... Ale mój Ojciec milczał, pozostawiając wszystko w moich rękach. Ufał mi i wierzył w moje zdolności.
Może po dwudziestu siedmiu dniach, powinienem spróbować sam nawiązać kontakt z pozostałymi żołnierzami?
Wszyscy powinni znajdować się teraz w jednym z pomieszczeni koszar, gdzie wydawane były posiłki.
Jednak czy warto? To do mnie powinni przybywać pielgrzymkami! Jestem Aniołem śmierci, Boskim narzędziem sprawiedliwości, a ci aroganccy żołnierze powinni na kolanach dziękować Ojcu, za zesłanie mnie na ziemię, do umysłu tego chłopaka.

~ Boją się Ciebie...

Lekko drgnąłem, gdy w odmętach świadomości wybił się cichy głos. Rzadko miałem okazję usłyszeć głos prawowitego właściciela umysłu, a po opuszczeniu jego poprzedniego domu, obawiałem się, że zniknął na dobre. Jego ponowne przebudzenie było zaskakujące, ale może była to odpowiedź od mojego Ojca? Niespodziewane wskazówki, z nieoczekiwanego źródła, były specjalnością Boga Ojca Jedynego.

~ Dla nich jesteś obcy. I nieprzewidywalny... przełam lody i schowaj swą dumę...

Teraz poczułem się urażony. Nie byłem dumny, ale oczekiwałem należytego szacunku dla istoty takiej jak ja!
Choć ani mój Ojciec, ani Syn Jedyny nigdy nie oczekiwali szacunku. Choć wiara w tych ludziach też jest niewielka, wszyscy są dziećmi Boga. Może faktycznie powinienem "przełamać lody" jak do zalecił właściciel ciała.
Zdecydowałem się wstać z mojej pryczy. Biblię schowałem pod materac, składaną kosę przewiesiłem przez ramię na pasku. Nigdy nie powinienem jej zostawić bez opieki.
Jasnozłoty, w kolorach piasków okolicy, mundur żołnierski nie był przystosowany do noszenia takich sprzętów, więc musiałem pogodzić się z przyziemnym bólem kręgosłupa.
Opuściłem część sypialną koszar i skierowałem się na drugi koniec, z którego już od dłuższego czasu słychać hałasy rozmów.
W pozostałych częściach koszar było dość cicho, co mogłem brać za dobry znak. Przemierzałem korytarze budynku przystosowanego na potrzeby wojskowe, ale gdy stanąłem przed drzwiami stołówki, nie od razu je popchnąłem.
Spróbowałem przywołać wspomnienia rozmów, albo życia społecznego jakiego doświadczyłem w Szkole Morderców, ale problemy z pamięcią wynikające z dzielenia umysłu nie pomagały mi w przywracaniu moich zdolności komunikacji z normalnymi śmiertelnikami.
Zrezygnowany postanowiłem iść "na żywioł" jak to kilkakrotnie polecał mi głos właściciela tego ciała i wszedłem przez dwuskrzydłowe drzwi do środka.
W stołówce najpierw nikt nie zauważył mojej obecności. Zgromadzone tam osoby w liczbie pięciorga, były pochłonięte rozmową między sobą. Dość głośną rozmową, w której co jakiś czas przeplatał się śmiech. Czwórka mężczyzn w różnym wieku i jedna kobieta w okolicy trzydziestki, rozmawiali o czymś pochyleni, z uśmiechem na ustach. Mężczyźni mieli na sobie mundury, takie jak mój, a kobieta prócz spodni w jasnych kolorach maskujących, na lekką koszulkę miała narzucony biały kitel, poplamiony w kilku miejscach, bliżej nieokreślonym kolorem.
Rozmowy jednak ucichły, gdy wykonałem kolejne kroki w stronę mis z ciepłym jedzeniem. Czułem na sobie spojrzenie żołnierzy, podczas nalewania zupy do metalowej miski oraz gdy siadałem do stolika obok ich. Patrzyli na mnie cały czas, nie wydając żadnego odgłosu.
Odchrząknąłem i zdecydowałem się być uprzejmy.
- Witajcie - przywitałem się, skinąwszy głową w ich stronę.
- Czyli on mówi - szepnął jeden z mężczyzn, pełnym przejęcia głosem. Na te słowa ponownie skinąłem głową.
- Bóg Ojciec obdarzył nas darem porozumiewania się, więc nie widzę przeciwwskazań do robienia z niego użytku - zauważyłem, a na kolejnej twarzy odmalowało się zaskoczenie.
- Porucznik mówił poważnie... - zadrżała kobieta, nie wyjaśniając więcej co miała na myśli.
Po jej uwadze, inny żołnierz prychnął z pogardą, nie zaszczycając mnie nawet wzrokiem.
- Mówię wam, on tylko udaje - rzucił z obrzydzeniem, czego nie mogłem tolerować.
- Jestem Aniołem Śmierci, zesłanym przez Pana do ciała ziemskiego chłopca! Nie mogę udawać swojego pochodzenia i celu, ani oddania mojemu Ojcu! - zauważyłem odrobinę głośniej.
Żołnierz który mnie obraził wstał gwałtownie z miejsca, wyraźnie wściekły.
- Podnosisz na mnie głos?!
- Na demona pychy, który przez Ciebie przemawia - odparłem spokojniej już. Nie miałem zamiaru być prowokowany przez jego zachowanie.
Żołnierz poczerwieniał ze złości i już otwierał usta z kolejnymi bluźnierstwami, gdy inny żołnierz - młody mężczyzna - złapał go za rękaw.
- Kapralu Cook? Proszę się z szacunkiem odnosić do swoich kolegów z oddziału - zwrócił mu uwagę, a ja byłem pełen podziwu dla spokoju młodzieńca.
Żołnierz, nazwany kapralem syknął coś, co nie powinno przechodzić przez usta stworzeń na podobieństwo Ojca i usiadł z powrotem przy stole.
Mężczyzna, który powstrzymał kaprala spojrzał na mnie. Opalona skóra dobrze współgrała z krótkimi, czarnymi włosami, a spojrzenie jakie mi posyłał nie było ani zimne, ani przyjazne.
- Postanowiłeś w końcu z nami zjeść? - zapytał z nutą zainteresowania.
- Jak widać - zgodziłem się. Żołnierz patrzył na mnie chwilę ze spokojem, aż w końcu westchnął.
- No to może się zapoznajmy... - mruknął, chyba bardziej do siebie. - Jestem major Kyle Bell. To moi sierżanci. Sierżant sztabowy Evan Levis... - ruchem ręki wskazał na muskularnego mężczyznę po trzydziestce o gładkiej czaszce. - Starszy sierżant Anthony Stevens... - ręka wskazała na szczupłego mężczyznę, uśmiechającego się przyjaźnie. - A ten narwaniec to kapral Reese Cook - major nie musiał wskazywać żołnierza, bo kapral prychnął donośnie gdy padło jego imię, nazwisko i stopień. Pokiwałem głową przysuwając informacje, a następnie spojrzałem na kobietę, której imię pozostawało dla mnie nadal tajemnicą.
Gdy napotkała moje spojrzenie, zadrżała lekko.
- Jestem doktor Wanda Powell. Zajmuje się tylko pomocą medyczną...
- pomocą medyczną Wando - poprawił ją bezwłosy z delikatnym uśmiechem. Pani doktor zaśmiała się skromnie, ale nie kontynuowała tej wymianu zdań.
Major Bell odchrząknął zwracając na siebie moją uwagę.
- A ty? Przedstawisz się nam, czy znowu będziesz się ukrywać przez miesiąc? - zapytał się sucho, popijając coś ze swojego kubka. Zastanawiałem się chwilę, czy tymi słowami mnie obraził, ale rozpracowywanie zawiłości kontaktów okazało się dla mnie za trudne i zrezygnowałem.
- Nazywam się Azrael. Jestem Archanioł Azrael, ten, któremu pomaga Bóg. Anioł Śmierci, oddzielający dusze od ciała i zapisujące imię każdego narodzonego człowieka i skreślający imię każdego zmarłego - przedstawiłem się uroczyście.
W stołówce zapadł pełna zadumy cisza. Domyślałem się, że rozmyślają o tym co powiedziałem, choć nie potrafiłem odczytać, czy myślą o mnie w pozytywnym, czy negatywnym sensie.
- Ile masz lat, Azrael? - zapytał łagodnie Anthony. Spojrzałem na niego z lekkim rozbawieniem.
- Istnieje od początków świata, jak każdy Anioł - przypomniałem. Przecież to absolutnie normalne. Żołnierzowi jednak chyba nie o to chodziło.
- A... Wiek twojego ciała? - zapytał jeszcze raz. Teraz zamyśliłem się chwilę

~ Mam dwadzieścia trzy lata, Azrael...

- Właściciel mówi, że ma dwadzieścia trzy lata - przekazałem. To wywołało jeszcze większe poruszenie niż moje oficjalne przedstawienie.
- Jesteś w kontakcie z właścicielem...? - zdziwiła się szczerze doktor Wanda. Skinąłem niepewnie głową.
- Właściciel ciała to skrzywdzony przez życie człowiek, którego Bóg obdarzył mną, by nie zginął... Mam z nim kontakty, tylko wtedy, kiedy sam właściciel chce się kontaktować - wyjaśniłem. - Bóg jest dobry. Nie zostawił samego chłopaka, naprzeciw krzywd życia - dodałem, z lekkim uśmiechem.
- Ta, to faktycznie wielkoduszne z jego strony - warknął kapral. - Bardziej wielkoduszne byłoby nie wystawianie młodego na niebezpieczeństwo, co nie?
- Jak śmiesz wyrażać się tak o Bogu Ojcu... - wysyczałem oburzony. - Jesteście Jego dziećmi, odnoście się z szacunkiem, bo...
- Bo co? - zapytał z drwiną.
To było za wiele. Wstałem od stołu, nie dokańczając posiłku. Wstałem i spojrzałem wściekle na tego heretyka, a gniew gotował się w moich żyłach.
- Bóg jest dobry. Ludzie, którzy się od niego odwrócą zostaną nawróceni, a szerzący herezję, zostaną pokonani... - sięgnąłem po kosę na moich plecach i szybkim ruchem otworzyłem ją, ukazując w pełnej wielkości.
Wszyscy żołnierze poderwali się z miejsc.
- Hej hej, nie używamy broni w koszarach - podniósł głos major Bell'a. Wszyscy - nawet kapral - patrzyli na mnie jak na wybryk natury, na coś nienormalnego... Tak jak wszyscy.
Złożyłem na powrót kosę i znów przewiesiłem ją przez ramię na plecach. Spokojnie usiałem na swoim miejscu, przy misce, i z powrotem sączyłem zupę, jakby nic się nie stało.
Choć gotowałem się wewnątrz siebie. Jeśli ktoś pozwolił sobie na obrażenie Boga Ojca Jedynego, nie powinienem puścić tego płazem... Tylko dziś. Wyjątkowo, dam mu żyć.
Kapral opuścił stołówkę, a za nim Anthony, biegnąć go uspokajać.
Doktor Wanda poprosiła dość cichym głosem, by poszedł z nią major, bo musiała coś ustalić z pułkownikiem, więc oni również opuścili pomieszczenie.
Pozostał tylko łysy sierżant, który nie zwracał na mnie specjalnie uwagi. Zastanawiające było, że tak mnie ignorował. Po tym co się stało...
Gdy skończyłem jeść, wstałem od stołu i poszedłem odstawić naczynie, a gdy to zrobiłem, postanowiłem wrócić do mojego zajęcia, którym zajmowałem się od dwudziestu siedmiu dni, czyli leżenia na pryczy i czekaniu na wezwanie.
- Ile lat miał ten właściciel, kiedy Bóg zesłał cię do jego ciała? - zapytał nagle sierżant Evan. Odwróciłem się w jego stronę zastanawiając nad odpowiedzią.

~ Gdy miałem... trzynaście lat... To się zaczęło....

Obudzone wspomnienia uciszyły głos świadomości właściciela. Skrzywiłem się, widząc obrazy. Choć nie znałem siły przekazu emocjonalnego z jaką uderzały we właściciela, to nie były dobre wspomnienia.
- Właściciel miał trzynaście lat.
- Skutkiem były jakieś traumatyczne wydarzenia, prawda? - dopytywał dalej Evan.
Czekałem na jakąś odpowiedź od właściciela, ale nie było mi dane dłużej słuchać jego głosu.
- Prawdopodobnie... - przyznałem. - Tej część nigdy nie poznam...
- Jasne, rozumiem. Żal dzieciaka...
- Otwarł drogę Bogu na ziemi. Jest bohaterem - zauważyłem, dumnie wypinając pierś. Sierżant parsknął śmiechem.
- Niech będzie, aniołku... - pokiwał głową i wyszedł ze stołówki, wyraźnie rozbawiony, choć na dobrą sprawę nie wiedziałem, z czego wynika jego rozbawienie.

Azrael ✅Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz