Rozdział 10 (John)

14 1 0
                                    

Statek stał. Stał w miejscu, przechylając się z boku na bok jak upiorna huśtawka. Białe płótno żagli zwisało nieruchomo z rej. Cisza. Wiatr ustał.

Żaglowiec pchany ostrymi podmuchami wiatru, ciął ocean, zmagał się z nim. Teraz, pozbawiony tego życiodajnego oddechu był bezwolny niczym maleńkie dziecko. Gdy pęd nie utrzymywał go w równowadze kapryśna, fala, zaczęła się nim bawić, kładąc statek z burty, na burtę. Reje prawie muskały wodę. Kołysanie odbierało apetyt i budziło niepokój. Trwaliśmy w biernej, wymuszonej bezczynności.

Ostre słonce płonęło na błękitnym, bezchmurnym niebie. Prawie cała załoga była pod pokładem. Razem z Frankiem siedzieliśmy w odrobinie cienia na deku. Młody niewprawną ręka kreślił litery, co chwile patrząc na mnie niepewnie. Jedynym pożytkiem z zaistniałej sytuacji, było to, że mogłem poświęcić trochę więcej czasu na naukę młodego.

Dziś kapitan sam brał wysokość słońca sekstantem, żeby ustalić nasza pozycję, ale wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że jest to zabieg niemal bezcelowy. Byliśmy w tym samym miejscu co wczoraj, przedwczoraj, co od prawie tygodnia. To trwało już zbyt długo – każdy wypatrywał najlżejszych oznak wiatru. Wręcz czekaliśmy na gromki rozkaz oficera: „Przebrasować reje!". Na przekór wszystkiemu, wiatr milczał. Nawet najlżejszy powiew nie poruszył takielunku...

Ten miotany martwą falą statek przypominał mi moje, własne życie. Cele i dążenia ulotne jak podmuchy wiatru. Czas, który dla mnie jest bezkresny jak ocean... A ja unieruchomiony przez los gdzieś na pustkowiu pomiędzy moimi pragnieniami a rzeczywistością...

Wszystko zaczęło się od Kiry, od Kiry i okropnego bólu, który trwał przez wiele dni... Kiedy w końcu wszystko ucichło, opuściła mnie – odeszła jak cień i nigdy więcej jej nie widziałem. Nie wytłumaczyła mi wielu rzeczy – może uważała niewiedzę za część kary, może po prostu nie chciałem jej słuchać. Początkowo wręcz śmieszne zdawały mi się jej słowa, o tym, że takie życie to kara: mogłem położyć u swoich stóp cały świat... Albo tak mi się wydawało. Z każdym dniem byłem silniejszy. Świat wydawał mi się bardziej intensywny. Zyskałem nowe.. Mmm... umiejętności.

Moja euforia minęła dość szybko. Straciłem moją pozycję – mój ród uznał mnie za zmarłego. Wątpię, by ktoś opłakiwał moją śmierć. Przez krótki czas, który przewodziłem swoim ludziom, zyskałem miano tyrana. Dla odmiany, mój młodszy brat zaskarbił sobie sympatię, a zamiast prowadzić krwawe wojny zawiązywał mądre sojusze – nawet gdybym wrócił, wybraliby jego.

Cały czas, jednak nie przestawałem głęboko wierzyć we własne siły: miałem wieki, by zgromadzić majątek, wygrywać... Trudno jest jednak zbudować cokolwiek, kiedy nie wolno ci zostać dłużej niż pięć lat w jednym miejscu, jeśli nie chcesz ujawnić swojego sekretu. Cały czas byłem porywczy i dumny... Czy jak to (bardziej zgodnie z prawdą) określiła Kira: głupi i pełen pychy. Zdobyłem majątek... Plamiąc ręce w morzu krwi.

Wątpliwości przyszły z czasem. Zawsze traktowałem wszystkich z góry i byłem święcie przekonany, że nie potrzebuje towarzystwa innych ludzi. Jednak po stu latach coś zaczęło się we mnie zmieniać: powoli, gdzieś w głębi mnie budziła się samotność. Ciągle byłem potwornym, zapatrzonym w siebie egoistą i również pragnienie czyjegoś towarzystwa wynikało z chęci poprawy własnego samopoczucia – był to jednak pierwszy krok, żebym zrozumiał... Pierwsza rzecz, która przyniosła mi ból. Nie mogłem przecież powiedzieć komukolwiek, że mam ponad wiek.

Dużo podróżowałem, uczyłem się nowych rzeczy – z jednej strony nie mogłem znieść bezczynności, z drugiej... po prostu nie wolno mi było zostawać zbyt długo w jednym miejscu. Moja wiedza się poszerzała, ale gdzieś w głębi siebie czułem się jak w klatce – byłem tak silny, a jednak tyle rzeczy mnie ograniczało. To budziło we mnie wściekłość.

Czas mijał, a ja próbowałem odnaleźć siebie sprzed Kiry. Chciałem wyładować gniew – zacząłem szukać miejsc gdzie akurat toczyły się wojny, by móc zaciągnąć się do którejś z armii – wszystko jedno której. Tam jednak mogłem być tylko zwykłym, prostym żołnierzem. Słuchanie rozkazów ludzi, który byli ode mnie dwa razy młodsi i dużo mniej doświadczeni wywoływało we mnie dziką wściekłość, ale nie mogłem powiedzieć, że jestem nieśmiertelnym dziedzicem potężnego, starego rodu.

Podczas jednej z takich wypraw coś się zmieniło – nawet nieśmiertelnych można zabić: zostałem wtedy ciężko ranny: na tyle, że po raz pierwszy w życiu byłem bezbronny. Gdy traciłem przytomność pamiętałem tylko ból w całym ciele i wilgotny zapach ziemi, na której leżałem. Kiedy się obudziłem, czułem drewno i dym: leżałem na podłodze pokrytej odrobiną siana...

Stary człowiek z pogranicza znalazł mnie umierającego na polu bitwy i zabrał do swojego domu. Kilka z moich ran było bardzo poważnych, więc zszył je... Do tej pory to wspomnienie sprawia, że przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz. Ratował mi życie, ale sprawiał przy tym ogromny ból, a ja sam byłem tak słaby, że nie mogłem go przed tym powstrzymać. Zasnąłem. Kiedy obudziłem się następnego dnia czułem się dużo lepiej – moje rany zaczęły się goić w nienaturalnie szybkim tempie, choć jeszcze nie tak szybkim, by stary człowiek mógł to zauważyć, a ja wciąż nie byłem gotowy aby odejść.

Chciałem się dowiedzieć, czemu to zrobił – czemu mnie ocalił. On tylko uśmiechnął się smutno i opowiedział mi swoją historię: o dzieciństwie, pierwszej miłości, rodzinie... i o ciągłych wojnach nawiedzających pogranicze. Mówił o tym jak jego żonę i dzieci zamordowano na jego oczach, o płonących domach, o gwałconych i zbijanych kobietach, o wojakach grabiących osady... On mówił, a ja w jego opowieściach widziałem siebie... jak w lustrze. Skończył mówiąc, że nawet jeśli potwory nie zostaną ukarane przez ludzi, to pokarzą ich bogowie, on jednak nie ma zamiaru być potworem.

Kiedy leżałem w jego chacie przez głowę przewijały mi się wspomnienia moich win i spotkania z Kirą. Powiedziała mi, że karą dla mnie nie będzie śmierć, ale ból, który będzie niosło ze sobą moje życie. Człowiek, który mnie uratował stał się narzędziem w rękach losu: samemu nie plamiąc sumienia, nie pozwolił mi uciec przed cierpieniem w objęcia śmierci...

Wiedziałem, że nie mogę tam dłużej zostać. Wieczorem, gdy stary usnął, cicho, najciszej jak mogłem opuściłem jego dom, zostawiając na rozklekotanej, drewnianej ławie kilka monet – wszystko, co wtedy przy sobie miałem. Wciąż byłem potwornie słaby, a świeże rany sprawiały ból, który łączył się z nieznanymi do tej chwili dla mnie uczuciami. Zupełnie jakbym całe życie krok po kroku zbliżał się do przepaści. Wtedy doszedłem do punktu, z którego nie było odwrotu: spadałem. Na dole mogły mnie czekać ostre skały – koniec, lub lodowata woda, z której przy odrobinie szczęścia uda mi się wyczołgać na brzeg. Mnie spotkało to drugie: szansa. Bolesna, ale jednak szansa...

Każdy kolejny rok sprawiał, że coraz lepiej rozumiałem czym jestem – słowa Kiry rozpaczy i samotności zaczynały być dla mnie jasne. Aby człowiek taki jak ja mógł zrozumieć ból innej istoty musiał go najpierw samemu doświadczyć. Będąc nieśmiertelnym, aby nie ujawnić swoje tajemnicy, musiałem ciągle się przemieszczać, nie mogłem z nikim podzielić się swoimi myślami. Sam. Zawsze sam. Jak statek – taki maleńki wobec bezkresu oceanu.

Z czasem pojawiło się we nie coś, czego sam się nie spodziewałem: pokora. Zrozumiałem, że nie mam nawet prawa skarżyć się na swój los – to był przywilej dobrych ludzi: oni mogli oczekiwać od niebios szczęśliwego życia. Ja nigdy nie byłem dobry... Musiałem nauczyć się samodyscypliny, bo gdybym dał się ponieść temu mrocznemu głosowi w mojej głowie, wróciłbym do punktu wyjścia. Na to nie mogłem pozwolić. Nawet jako zwykły człowiek byłem niebezpieczny, teraz, jako nieśmiertelny... nie, nie mogłem do tego dopuścić.

Kiedy nadejdzie burzaWhere stories live. Discover now