Chciałbym wierzyć, że

1.9K 164 46
                                    

Chciałbym wierzyć, że jestem dobry.

Chciałbym wierzyć, że me przeszłe ja uległo zniszczeniu wraz z zatrzaśnięciem każdej możliwej odnogi Stark Industries, wraz ze spopieleniem dokumentacji wojennych sygnowanych moim imieniem.

Chciałbym wierzyć, że cokolwiek złego to już nie moja wina; że więcej nie spojrzą na mnie sarnie oczy kolejnej Wandy Maximoff, w których siatkówce wypalono obraz bomby z mym nazwiskiem odcinającym się od śmiercionośnego metalu niczym neon w mroku.

Chciałbym wierzyć, że koszmar Sokovii nawiedzi mnie już tylko i wyłącznie w snach.

Chciałbym. Dokładnie. Ja. Chciałbym.

Bo ja zawsze chcę. Więcej. Potężniej. Bardziej spektakularnie. Bardziej niesamowicie.

Nazywam się Anthony Stark i żyję w świecie, od którego żądam więcej niż jestem godzien otrzymać.

. . .

Patrzę na was, rannych i przerażonych. Znam na pamięć każdą strugę krwi sączącą się z waszych ran, pamiętam strukturę złamań, mimo iż pogruchotane kości nie zdołały przebić skóry. Doskonale wiem, w którym miejscu na waszych koszulach zaraz wystąpi wściekle czerwona plama oraz kolejność jęków wydobywających się z waszych ust. Wprawnymi ciosami pozbawiam przytomności wpierw jego, który sądził, iż na wpół przytomny z bólu zdoła wezwać wam pomoc. Następnie wwlekam jego bezwładne ciało z powrotem na miejsce kierowcy. Dopiero wtedy koncentruję uwagę na jej rozpaczliwych łkaniach. Wśród próśb o litość, a między modlitwą o miłosierdzie, słyszę również kwilenie niedowierzania i daremne nawoływania do boga. Prędko jednak duszę resztę słów w jej gardle i kojarzę ten moment wyłącznie ze strukturą pereł, które plączą mi się między bezlitośnie zaciśniętymi palcami wokół jej szyi. Kiedy zapada grobowa cisza, automatycznie kieruję się w stronę bagażnika, gdzie znajduję cel mej misji. Trupami się nie przejmuję. Ostatecznie każda twarz tężeje w podobny sposób i w ogólnym rozrachunku są tylko następnym wagonem towarowym w kolejce mych morderstw. Scenerię zbrodni zostawiam za sobą wśród brudnego obłoku spalin motocykla.

Robiłem to już, byłem tu wielokrotnie. Mission Report. December 16th, 1991.

Pierwsze co czuję po przebudzeniu to ćmiący ból w skroniach, które pulsują w rytm przyśpieszonego serca. Następnie przez krótką chwilę dławię się gorącym powietrzem, nie mogąc go głęboko zaczerpnąć. Wtedy dociera do mnie jasny bodziec światła, gdy otwieram szeroko oczy, a w źrenicach gubią się kształty pomieszczenia laboratoryjnego. Dotykam wtem piersi, bezpośrednio reaktora i dopiero chłód budującego go metalu przywraca mi świadomość rzeczywistości. Jestem spocony, mam nadciśnienie, wysokie stężenie adrenaliny we krwi oraz cierń rozpaczy rozrywający mi serce. Nie od razu odnajduję go spojrzeniem, lecz nigdy nie potrafię oszczędzić sobie widoku przegrania gaszącego mu oczy. Ilekroć weń zajrzę, zachodzą mgłą, zaś całą twarz spowija mrok spuszczonej głowy. W tym momencie jest ofiarą, na jaką maluje go Steve i ma przewaga bardzo mnie satysfakcjonuje. Nie potrzebuję asysty w wyswobodzeniu się z rurek. Choć żyły niemiłosiernie pieką mnie od igieł, wiem, iż jeszcze zatęsknię za tym bólem. Opuszczam pomieszczenie w milczeniu, ubierając w biegu koszulę. Zaciągam rękawy najniżej jak się da, chcąc ukryć sine od wylewów i brzydkie od bliźniejących bruzd ramiona. Podążam pustym korytarzem, ignorując zdziczałą zieleń malującą wzgórza za przeszkloną ścianą budynku. Nie przyjechałem do Wakandy na wakacje. Przyjechałem, by zrozumieć.

On już czeka w przeznaczonym mi gabinecie. Poważny wyraz twarzy załamuje wyłącznie jego zbolałe spojrzenie. Nie podejmuję interakcji, lecz mijam osobę bez słowa, kierując się w stronę prywatnej łazienki. Znam repertuar tych odwiedzin, gdyż co dzień cholernik serwuje mi ich powtórkę. Zadaje powtórnie pytania, na które udzielam już okrojoną wersję odpowiedzi - w zasadzie tylko burczę i charczę, coraz mniej przypominając kompetentną personę wizjonerskiego półświatku, za jaką uchodziłem w Nowym Jorku. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz goliłem brodę. To afrykańskie zadupie obdziera mnie z cywilizacyjnych przywar. Banały mych rozmyślań przerywa urwane błaganie zwieńczone mym imieniem. Wtedy przełamuję się i wychodzę Rogersowi naprzeciw, chociaż patrzenie w to smętne niczym zachmurzone niebo spojrzenie przychodzi mi z trudem. W tej urwanej krotochwili milczenia, która poprzedza jeszcze niewypowiedziane słowa, przypominam sobie Barona Zemo w mroźnym piekle Syberii, jego pozbawiony emocji głos oraz tę absurdalnie prozaiczną uwagę: w błękicie jego oczu istnieje skaza zieleni. Ponownie wściekłość zaczyna mnie piec pod skórą, więc jadowicie syczę słowa, iż wszystko, co dzieje się w tych murach, jest ich pokutą. Są mi to winni za grzech, który wypalił w mej duszy traumatyczne piętno oraz za rozdarcie tej blizny na nowo. Te sesje to jedyne czego zażądałem. Bucky był kluczem. Ten pieprzony omen śmierci stanowił stolicę wszelkich problemów, jakie rozgrywały się na kartach świata. Rozdanie zaserwowało mi najsłabszą talię, lecz kim bym się okazał, godząc na przegraną? Żadna sytuacja nie jest patową, wyklucza to moja teoria o byciu kowalem własnego losu. Musiałem zatem spróbować przekuć sytuację na własną korzyść i złapać tę parszywą srokę chociaż za jedno z piór. Dlatego w swym rozpaczliwym geniuszu rozwiązałem zagadkę przypadłości Bucky'ego, jednak okres srebrnych tac zakończył się wraz z Porozumieniem Sokijskim, gdy przyjaciele wystąpili przeciw przyjaciołom. Sytuacja zaczęła wymagać szpiegowskich zagrań, które dzięki Agentce Romanoff przeciętny użytkownik Internetu mógł studiować wedle uznania. A ja miałem tak doskonałego asa w rękawie, iż chwilami wątpiłem w jawiącą mi się przed oczami prawdę. Ten as był moją przepustką. Co z tego, że droga prowadziła przez rozżarzone węgle. U jej krańca oczekiwała mnie ulga, wierzyłem w to całym sercem. Żyłem wyłącznie dzięki myśli, iż to cierpienie ostatecznie zakończy się, gdy spłynie na mnie zrozumienie - gdy odnajdę logiczne wytłumaczenie dla tego krwawego chaosu, który obserwuję oczami Zimowego Żołnierza od przeszło kwartału. Jestem blisko, sens umyka mi spod palców w ostatniej chwili, kiedy zaciskam je w próżni. Łaskocze mnie w opuszki, drwi sobie ze mnie. Nic mnie jednak nie może powstrzymać. Jestem wygłodniały, a apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Chciałbym wierzyć, żeWhere stories live. Discover now