Chapter 1

16 0 0
                                    


Kolejne wędzidło z cichym stukotem wpadło do szufladki. Przymrużyłam powieki, czując pulsujący ból, który rozchodził się wzdłuż mojego kręgosłupa. Uczucie beznadziei dodatkowo pogłębiła godzina widniejąca na zakurzonym zegarku. Miałam spędzić tu tylko dwie godziny... a tak naprawdę siedziałam tu pół dnia. Jęknęłam cicho, zastanawiając się, jak tak bardzo mogłam stracić poczucie czasu. Jednak byłam z siebie naprawdę zadowolona. Cały sprzęt znajdujący się w siodlarni wyglądał jak nowy. Może nie będzie tak źle, jak myślałam na początku? Obolałą dłonią przesunęłam po udzie, pozbywając się drobinek brudu. Bałam ruszyć się z miejsca, ale nie miałam wyjścia. Kręgosłup zatrzeszczał ostrzegawczo, a ja zerwałam się momentalnie, bojąc się, że mogłabym jakoś sobie zaszkodzić. Lekko sztywnym krokiem wkroczyłam na stajenny korytarz, rozglądając się po pustych boksach. Było ich około dwudziestu, a ja nie miałam zielonego pojęcia, jak miałabym je zapełnić. Kupienie koni nie wchodziło w grę, ponieważ nie mogłam ryzykować otwarcia stadniny, która mogłaby zaraz upaść z wielkim hukiem. Po za tym, jak mogłabym to wszystko sama ogarnąć? W okolicy nie było żadnych instruktorów będących chętnych do pracy w tym miejscu. Ponoć babka owiała całą swoją stajnię tajemnicą, pozwalając zbliżać się do niej w zasadzie jedynie weterynarzowi, który ponoć czasami pomagał jej w opiece nad fryzyjczykami. Kiedy okazało się, że nie jest w stanie temu sprostać, sprzedała je wszystkie... Prawie. Jedyny żyjący organizm oprócz mnie w tym gospodarstwie postanowił nader głośno o sobie przypomnieć. Zarżał donoście, kopytem uderzając w drewnianą ściankę. Dzisiejszego ranka z trudem uniknęłam spotkania z jego zębami, kiedy szorowałam żelazne, ozdobne kraty. Dobry humor ogiera sprzed dwóch dni zniknął na dobre. Nie wiem, jakim cudem zdołałam go wyprowadzić z pastwiska i uchronić przed szalejącą burzą. Z perspektywy czasu było to co najmniej niemożliwe. 

Uniosłam brew, słysząc warkot silnika dobiegający z podjazdu. Po raz ostatni otaksowałam całe wnętrze uważnym wzrokiem, aby wyjść na przeciw komuś, kto śmiał zakłócić mój spokój. Wzięłam głęboki wdech, nie zważając na uporczywe strzykanie w plecach i niczym bohaterka zaczęłam kierować swoje kroki w stronę czarnego samochodu terenowego. Jego właściciel wściekle mocował się z kluczykami, co właściwie poznałam tylko po gwałtownych ruchach i stekach przekleństw. Kiedy nieznajomy mężczyzna trzasnął drzwiami, posłał w moją stronę przepraszające spojrzenie, wzruszając ramionami. 

- Czy mam przyjemność z panią Lisą Collins? - zapytał przyjemnym tonem głosu, mrużąc oczy w obronie przed nadciągającymi promieniami słońca. 

- Zależy, kto pyta - powiedziałam nieco złośliwym tonem, zaraz rozpogadzając twarz w szerokim uśmiechu. - Przepraszam. Zazwyczaj witam się o wiele milej. Tak, jestem kobietą, o którą pytasz. 

- Daniel Hayes - odparł wyraźnie niezrażony moim chłodnym powitaniem, krzepko ściskając moją dłoń w przyjaznym geście. Uśmiechnęłam się niedbale, kątem oka taksując jego sylwetkę. Nie był specjalnie 'napakowany', ale pod napiętą koszulką rysowały się dopracowane mięśnie. Czarne, o dziwo długie włosy zostawił rozpuszczone, pozwalając im dryfować na wietrze. Niebieskie tęczówki skrzyły się charakterystycznym blaskiem, więc mogłam spokojnie spoglądać w ich głębię, nie obawiając się żadnej reakcji z strony mojego organizmu. Weterynaryjny fartuch łopotał popychany nagłymi podmuchami, nie dając mu ani chwili wytchnienia. 

- Co tutaj robisz? - zapytałam bez większych ceregieli, wkładając ręce w kieszenie znoszonych dżinsów. 

- Czas na kontrolę Damona. 

Wzruszyłam ramionami, nie potrafiąc nie powstrzymać bezczelnego uśmieszku, który wpełzał na moją twarz. Dobrze wiedział, w co się pakuje, a mimo to podszedł do tego na pewnym luzie. Naprawdę zaczęłam go lubić. 

Z każdym krokiem zbliżaliśmy się do lokum czarnej bestii, która najwyraźniej z daleka dostrzegając potencjalne zagrożenie zarżał donośnie, uderzając kilkakrotnie nogą w drzwiczki. Skrzywiłam usta w nikłym grymasie, bojąc się, że jeśli pójdzie to dalej, będę zmuszona je wymienić.  Uważnie obserwowałam mężczyznę czekającego na jakiś ruch konia umożliwiający mu wejście do paszczy lwa. Drgnęłam gwałtownie, kiedy ten bez najmniejszego ostrzeżenia zacisnął swoje szczęki na jego barku, chwilę potem puszczając, aby zacząć wściekle trzaskać ogonem jak z bicza. Trwało to pewnie tylko kilka sekund, ale ja miałam wrażenie, jakby przed moimi oczami przewijało się nieprzerwanie od wielu minut. Podeszłam do niego bez wahania, podtrzymując, żeby przypadkiem nie upadł na ziemię. Jakimś cudem dowlekliśmy się do domu. Zgrzytałam zębami za każdym razem, słysząc głuchy jęk wydobywający się z jego zachrypniętego gardła. Całkowicie zignorowałam swoje plecy, twierdząc, że będzie jeszcze czas się nimi zająć. Posadziłam mężczyznę na kuchennym krześle bez większych ceregieli, nie mając słuchać cichych protestów. 

- Musisz zdjąć koszulkę. Inaczej nic nie zrobię - wymamrotałam, mając nadzieję, że jednak zdołał mnie usłyszeć. Sama zaczęłam buszować w szufladach w poszukiwaniu jakiejś maści i bandaża, którymi chociaż tymczasowo mogłabym złagodzić krzywdę wyrządzoną przez mojego... podopiecznego. Kiedy jakimś cudem znalazłam potrzebne rzeczy, okazało się, iż spełnił moje polecenie. Opierał łokcie o kolana, a jego twarz niknęła za kurtynę gęstych włosów. To dobrze, ponieważ nie będzie miał okazji ujrzeć rumieńca, który zdradliwie pełzł po szyi, po czym piął się po policzkach. Drgnął nieznacznie, czując na swoim ciele chłodną maź, którą delikatnie wmasowałam w miejsce ugryzienia. Siniak zdążył już przybrać wściekle fioletową barwę. Westchnęłam, próbując nie panikować. 

- Słuchaj, przypomniało mi... 

- Będziesz musiał pojechać do szpitala - przerwałam Danielowi bezceremonialnie, biorąc do ręki długie, białe płótno. Jednocześnie zażądałam tonem nieznoszącym sprzeciwu, żeby spróbował się wyprostować. Nie negował tego, co powiedziałam, gorliwie się do nich stosując. Skończyłam kurs pierwszej pomocy jeszcze w Londynie podczas któregoś z obozów jeździeckich dla dorosłych, więc nie miałam z tym problemu. - Nie wiem, czy z twoimi kośćmi wszystko w porządku. 

- Ale najpierw dokończę to, co chciałem Ci przekazać - powiedział, uśmiechając się słabo, próbując nie okazywać bólu. - Jakiś Lukas podobno szukał Cię w mieście. 

Srebrny liść zaczął palić moją skórę żywym ogniem. 

Vous avez atteint le dernier des chapitres publiés.

⏰ Dernière mise à jour : Jun 07, 2016 ⏰

Ajoutez cette histoire à votre Bibliothèque pour être informé des nouveaux chapitres !

Silver LeafOù les histoires vivent. Découvrez maintenant