Czas zwierzeń

666 77 3
                                    

Rozdział z dedykacją dla osoby, która była najbliżej zgadnięcia kim jest Mari, czyli HikaruFuyu.
Życzę miłych wrażeń 😉

-Marinette. -Powiedziała i wyciągnęła dłoń, a ja zrobiłem coś dziwnego.

Podniosłem jej dłoń do ust i pocałowałem ją.

-Jestem Adrien. -Moje usta muskały jej rękę, kiedy mówiłem.Zaczerwieniła się. Słodka.

-Co tu robisz, Marinette?

-Mieszkam.

Zdębiałem. Ona tu mieszka? TU? To dziwne, przecież to stary teatr, nie dość, że niebezpieczny to jeszcze nie ma tu kanalizacji. Chyba wiedziała o czym myślę, bo powiedziała "nie jest tak źle" , wzruszając tylko ramionami i ruszyła w kierunku zamkniętych drzwi. Już miałem powiedzieć, że nie uda jej się otworzyć, ale ona po prostu mocniej nacisnęła klamkę, opierając na niej ciężar swojego ciała i cud. Otworzyła. Gestem kazała mi za sobą podążyć. Zrobiłem jak kazała. Ten teatr stał się nagle bardzo ciekawy.

I przyjemny.

Weszliśmy do holu, a ona skręciła za białą sofę. Kiedy stanęła naprzeciwko ściany, zaczęła sunąć po niej dłonią i otworzyła tajne przejście.

-W tym teatrze spał personel. Reżyser, aktorzy, scenarzysta. Jednak mieszkania nie mogły być na widoku, dlatego dodano przejścia poza planem. - Wytłumaczyła.

Znaleźliśmy się w tunelu, który był wytapetowany w białą tapetę w różowe kwiatki. Było tam dwanaście drzwi. Otworzyła te ostatnie, po naszej lewej.

Tapeta taka sama jak w korytarzu. W pokoju było tylko łóżko ze starą metalową ramą, szafka nocna i komoda, na której stała miedziana miska. Marinette usiadła na różowej puchatej kołdrze i poklepała miejsce obok siebie. Usiadłem do niej bokiem, opierając plecy o ramę.

-Opowiedz mi coś o sobie. - Usłyszałem. Nie wiem, co mógłbym powiedzieć, ale cóż...

-Nazywam się Adrien Agreste. Kiedyś byłem modelem, a teraz jestem studentem na medycynie. Nie przepadam za zwierzętami, mój ulubiony kolor to zielony. Nienawidzę próżności. Moja matka nie żyje, a ojciec mało się mną interesuje. - Uśmiechnąłem się lekko.- Teraz ty.

-Chcesz wiedzieć wszystko?

-Tak.

Nie spodziewałem się tego, co się stało. Jej historia była prawdziwa i pełno w niej było smutku i rozczarowania. Zawiodła się na ludziach, nie potrafiła im zaufać, bała się.

Nie.

Była przerażona.

***

Nie wiem dlaczego tak od razu mu zaufałam. Jednak podświadomie czułam, że mogę mu powiedzieć wszystko. Że nie będzie mnie oceniał.

(od myślnika będzie się wypowiadać Mari, nawet po "enterze" )

-Nazywam się Marinette. Nie mam nazwiska. Chociaż prawnie nazywam się Marinette Jones. Odkąd pamiętam mieszkałam w domu dziecka. Zostałam oddana do okna życia, kiedy byłam mała. Powiedzieli mi to. Fakt, iż znam swoje imię jest taki, że miałam je wyszyte na ubranku złocistą nicią i to naprawdę ładnie.

Pamiętam każdy dzień odkąd miałam trzy latka. Dosłownie. Każdą najdrobniejszą sekundę. Pamiętam jak obudziłam się, a nad moją twarzą zobaczyłam "kogoś". Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z tego kim jestem. Opowiedziałam o tym dzieciakom, a one powiedziały, że to duch. Naopowiadały mi strasznych historii, przez co myślałam, że jak tylko zobaczę go jeszcze raz, zacznę z krzykiem uciekać. Jednak nie zrobiłam tak. Duch się pojawił, a ja zamiast panikować czułam tylko jego smutek. Jego stratę, zaczęłam z nim rozmawiać i takie tam.

Z każdym rokiem duchów pojawiało się więcej. Kiedyś były to niekształtne plamy i ciche ledwo słyszalne głosy, ale teraz są niczym ludzie, tylko, że... nie w kolorze. Kiedy miałam pięć lat dzieciaki okrzyknęły mnie wiedźmą. Popychały, przezywały, śmiały się. Byłam ich ofiarą i nic nie mogłam zrobić. Znosiłam docinki i ich złe w stosunku do mnie zachowanie. Ale kiedy wzięły moje śpioszki byłam naprawdę zdenerwowana. Wiesz, te z wyszytym moim imieniem. To była moja jedyna pamiątka po rodzicach, a oni ją zniszczyli. Pocięli i porozrywali. Nie mogłam im tego darować i zrobiłam coś, czego żałuję. Poprosiłam ducha, żeby ich wystraszył. Jedno dziecko było tak przerażone, że wybiegło na ulicę i... Trafiło do szpitala w stanie ciężkim. Udało się go uratować, a ja nadal mam wyrzuty sumienia.

Po tym wypadku było jeszcze gorzej. Nikt nie chciał przebywać obok mnie więc musiałam się wynieść na strych. Nie działało tam ogrzewanie. Pamiętam jak w gorączce trzęsłam się z zimna, a jedyną pociechą były duchy, które próbowały mnie rozgrzać lub pocieszyć.

W wieku siedmiu lat zostałam adoptowana. Przez rodzinę Jones. Byli bardzo miłymi ludźmi, ale ja już... Nie potrafiłam uwierzyć i zaufać. Chciałam być sama. Odsunąć się na dalszy plan. Jednak nie było tak źle. Przeżyłam z nimi, aż pięć lat. Powoli zaczęłam się przekonywać do nich. Tam nikt nie wiedział o duchach i   nie dokuczał mi. Jednak coś musiało pójść nie tak.

Kiedy pani Jones odbierała mnie ze szkoły miałyśmy wypadek. Ona zginęła na miejscu. Ja nie. Zostałam przewieziona do szpitala. Nie wyobrażasz sobie jak się czułam. Wszystko mnie bolało. Aczkolwiek nie było to najgorsze. Najokropniejsze z tego wszystkiego był fakt, że tam roiło się od dusz. Nie mogłam z nimi wytrzymać. Miałam połamaną nogę, a i tak wyszłam ze szpitala. Na wózku, który ukradłam. Pojechałam do domu, ale pana Jonesa tam nie było. Siedziałam sama, czekając na niego. Wrócił w nocy. Był załamany i zrozpaczony. Przywitałam się z nim, ale nie odpowiedział mi. Został zniszczony przez śmierć żony. Przestał się mną zajmować i wróciłam do domu dziecka. Wciąż lekko utykam przez dziwnie zrośniętą kość, ale przyzwyczaiłam się.

Przez trzy lata znów byłam gnębiona i poniżana. Bałam się. Po prostu uciekłam. Przez przypadek zawędrowałam, aż tutaj i... zakochałam się w tym miejscu. Wkroczyłam do starego teatru i to tutaj poznałam Scarlett.

Scarlett Osh była aktorką jedną z tych, które ostatnio tu pracowały. Zmarła bardzo młodo przez to, że wybuchła rewolucja francuska. Później nie odbywały się tutaj przedstawienia, przez to, że miała miejsce tutaj okropna rzeź. Ale nie chcę ci o tym opowiadać. Wolę powiedzieć o Scarlett. Scarlett jest dla mnie jak matka, a do tego jest do mnie podobna i odkryłam, że jesteśmy z tej samej rodziny. Pewnie ciekawi cię skąd to wiem, ale Scarlett też widziała duchy. Opisała to wszytko w pamiętniku i mogłam się z niego wiele nauczyć. Ona nie została porzucona. Rodzice  wyjaśnili na czym polega jej dar oraz że na świecie są tylko trzy takie rodziny- Osh, Arlout, Cheng. Musiałam się wywodzić z jednej z nich.

Jednak Arloutowie zginęli w I wojnie światowej. Zostały wtedy dwie rodziny. Cheng mieszkali w Chinach, ale przeprowadzili się mając dosyć rządu. Obydwie rodziny mieszkały we Francji, a swój do swego. Musieli być obok siebie, albo się znać. Scarlett obstawia, że jej siostra musiała przeżyć rewolucję i wyjść za mąż, spłodzić dzieciaka o innym nazwisku, ale z tą samą mocą zapisaną w genach. Po I wojnie, Cheng i potomek jej rodziny połączyli się i powstałam ja. To jej teoria. Wierzę w nią częściowo, dlatego, że wtedy mam... Mam chociaż Scarlett i myślę, że nie jestem na świecie sama.

Ale nie powiedziałam najważniejszego. Jestem medium albo też zaklinaczką, łącznikiem. Mam za zadanie łączyć eter i świat ludzi. Dopóki żyję ja , światu nie grozi zagłada. To chyba tyle.

Uwierzycie, że to najdłuższy rozdział? Powaga ma ponad 1100 słów!

Mam nadzieję, że się podobało. Liczę na komentarze i gwiazdki. Bardzo pomagają w pisaniu.

P.S. Nie bój się komentarz nie gryzie. Ja w sumie też nie. Wolę połykać w całości ;P

P.P.S. Już prawie koniec tego ff  został tylko 1 lub 2 rozdziały i epilog.

Z góry przepraszam za błędy i pozostawienie szram na waszej psychice.

Bye
P.S.Alzheimer

Theatre HanteeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz