Rozdział 7: Prawdziwa natura.

7K 745 180
                                    

— A niby po co przywieźliście tutaj tych dwoje? — Niski, gardłowy głos zbudził Arylise z płytkiego snu. Nie do wiary, że zasnęła w powozie i to oparta skronią o żelazne kraty!

Pierwszym, co zobaczyła, był Elgar i jego poważne oczy, utkwione gdzieś za jej plecami. Czy to możliwe, że w przeciwieństwie do niej nie zmrużył oka? No tak, zdaje się każdy miał więcej rozsądku od niej.

Tłumiąc ziewnięcie, odwróciła się za siebie. Dwoje, umundurowanych strażników wykłócało się zażarcie z mężczyzną, który na pierwszy rzut oka wyglądał jak beczka rumu z narzuconą elegancką płachtą w odcieniu rubinu.

Był to człowieczek niski, krępy, o krzaczastych brwiach i wąsach, które w zasadzie wyglądały jak trzecia brew, tylko że wyjątkowo przerośnięta. Na głowie miał miniaturową czapeczkę, przypominającą odwróconą doniczkę na kwiatki, które stały na parapecie w domu ciotki Shili.

Dopiero po chwili dotarło do niej, że wóz zatrzymał się przed gmachem sądowym, a rzucający się jak ryba w ukropie człowiek to sędzia, zaś to cudaczne ubranie było nieodzownym elementem sądowniczego stroju.

No tak, mieli kłopoty. Wielkie, poważne kłopoty. Ale zamiast poczuć strach, obudził się w niej większy gniew.

— Ktoś musi ich osądzić. To uciekinierzy — powiedział ostro jeden ze strażników, górując nad sędzią jak wielkie, tyczkowe drzewo.

— I co? Że niby ja? — Sędzia wciągnął tyle powietrza w płuca, że jego już i tak dorodny brzuch urósł niczym balon. — Nie złamali prawa! Każdy może opuszczać Ashban, kiedy zechce. To wolne miasto, psia krew!

— Już nie. Teraz obowiązują tu inne zasady i przysięgam na dusze matki, że wcale mi się to nie podoba, ale cóż począć? Mamy rozkaz łapać każdego, kto chce przekroczyć granice — odezwał się drugi strażnik, przypominając trochę skurczone dziecko łajane przez ojca.

Sędzia, gdyby mógł, zabiłby go wzrokiem taki był oburzony. Arylise wyobraziła sobie, jak mężczyzna unosi się nieznacznie w powietrze i z tego podenerwowania wymachuje rękoma jak rozjuszona kura.

— A niby jaką mam wymierzyć karę, co panowie!? — wściekł się i zamachnął się ręką w powietrzu, jakby chciał któregoś z nich porządnie grzmotnąć. — Kodeksy prawa aschbańskiego nie regulują tak absurdalnych zarzutów, jakie niby mam postawić tym biedakom w wozie! — Wskazał w stronę Arylise, co nie znaczy, że faktycznie ją widział, bo jego oczy wędrowały od twarzy jednego strażnika do drugiego.

— Przypominam, że możesz mieć z tego powodu kłopoty. Jako przedstawiciel władzy sądowej powinien pan współpracować z okupantem. Dla własnego dobra i rodziny, rzecz jasna — rzekł pochmurnie jeden ze strażników.

— Sugerujesz pan, że mam ciągnąć ten cholerny wóz jak jakiś koń, bo ktoś mi wymachuje batem nad głową? — zagrzmiał sędzia, a jego pulchne policzki nabrały ognistego rumieńcu. — Prędzej umrę, niż zniżę kark przed okupantem, któremu mleko matki wycieka jeszcze z ust! Skoro uważacie, że ci biedacy zawinili, odprowadźcie ich do tych chłopców. Oni wymyślili to prawo, niech wymyślą też karę. Mnie proszę w to nie mieszać, bo jeszcze was panowie przymknę za zakłócanie spokoju publicznego.

— Kiedy to przede wszystkim pan wydziera mordę — warknął drugi strażnik, przekraczając już wąską granicę cierpliwości.

— Bo tak mnie te wasze sprzedajne gęby wytrącają z równowagi, że nóż się w kieszeni otwiera! Zmiatać mi stąd! Nie moja to rzecz, co zrobicie z tymi w wozie! — Mówiąc to, ruszył ciężkim krokiem po schodach, które pięły się długim rzędem aż do majestatycznego gmachu sądu, zdającego się pysznić pod ashbańskim niebem, jako strażnik sprawiedliwości i wyznacznik prawa.

𝐈𝐓𝐑𝐄𝐉𝐀 - Pieśń OgniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz