Prolog

650 48 13
                                        


Clover

,,A żebyś się ty stara plotkaro, udławiła tym kawałkiem ciasta, który właśnie mielisz w gębie" – to myślałam wbijając nienawistne spojrzenie w Harriet Dunley, stojącą u progu swojego domu, która wpychała sobie do ust słodki wypiek i mierzyła mnie od góry do dołu z czystą satysfakcją w oczach.

Co, cieszy cię moje nieszczęście, do którego sama się przyczyniłaś?

Niech te skończone dewotki z koła różańcowego – twoje serdeczne, żmijowate przyjaciółki specjalnej troski – z wyprzedzeniem zamówią w twojej intencji mszę, bo jak już wrócę do Swindon, to do twoich drzwi, szurnięta babo, zadzwonię w pierwszej kolejności i zemszczę się z nawiązką za wszystko, co mi zrobiłaś.

Masz moje słowo.

Jestem słowna. Zawsze dotrzymuję złożonych sobie i innym obietnic. Bez wyjątków.

Zamkną mnie w pierdlu na najlepsze lata mojego życia, ale przynajmniej na starość nie będę odchodzić z tego świata dręczona przez myśl, że zmarnowałam szansę na wyrównanie porachunków ze znudzoną staruchą wytykającą nos w nieswoje sprawy.

A szło mi tak dobrze...

Przez ponad cztery miesiące udawało mi się ukrywać przed wszystkimi to, że w styczniu moja matka zwiała z miasta wraz ze swoim kolejnym ,,chłopakiem" – młodym dwudziestoparoletnim Hiszpanem, który wyglądał jak latynoski narkoman po kilku nieskutecznych odwykach finansowanych z budżetu państwa. Był tyczkowatej budowy, jego łydka była rozmiaru mojego przedramienia i sprawiał wrażenie, jakby byle podmuch wiatru mógłby go zmieść z chodnika prosto pod koła rozpędzonego samochodu. Żaden Gabriel Guevara czy Miguel Bernardeau, to on nie był. A szkoda, przynajmniej byłoby na czym oko zawiesić.

Dobrze, że matka, upojona miłością, nie wpadała na skrajnie idiotyczny pomysł i nie zaciągnęła Pedro do urzędu stanu cywilnego, aby zmaterializować na papierze to ich ,,szczęście". Wtedy miałabym nieporadnego życiowo ojczyma, utrzymującego się z zasiłku dla bezrobotnych, klepiącego większą biedę ode mnie i matki – czego bym nie zniosła. Nie potrzebowałam kolejnych zmartwień w postaci dodatkowej gęby do wykarmienia – kolejnego ,,kochanka pasożyta" żerującego na naiwności mojej matki. Z ledwością udawało mi się zapobiegać impulsywnym zachowaniom Mony, pilnując, by nie rozwaliła w pobliskim barze kasy, którą co miesiąc przelewa na moje utrzymanie ojciec. 

Pedro nie był materiałem na ojczyma. Co to, to nie. Jak już mieć ojczyma, to takiego, który wysłałby mnie na studia do Ameryki, prosto na jeden z uniwerków należących do ligi bluszczowej, czy takiego, który bez zastanowienia podarowałby mi w miłym geście na osiemnaste urodziny Porsche Panamerę. A z niego to niestety żaden prezes z ciepłą posadką w zarządzie spółki, któremu pieniądze wyrastają na drzewach w hektarowym ogrodzie na tyłach ogromnej posiadłości wartej miliony funtów. To bezrobotny pijak, który zmanipulował kobietę nie posiadającą żadnych wymagań, u której mógł pomieszkiwać i niezachwianie cieszyć się swoją wolnością, za którą stała jego niechęć do pracy na etacie. Niestety Mona jest za głupia na faceta z klasą, dlatego szczytem jej możliwości są mało ambitni Hiszpanie, którzy na słowa: ,,pracownik", ,,szef" czy ,,obowiązek", telepią się tak, jakby ktoś wypędzał z nich demona podczas egzorcyzmu.

A może matka i jej lowelas są już dawno po ślubie? W końcu minęły cztery miesiące. Nie wykluczam takiej możliwości. Tylko gdzie ich poniosło? Dobre pytanie. Też chciałabym to wiedzieć.

Matka i Pedro wystrzelili z Swindon w tylko sobie znanym kierunku, upojeni swoją niespełna półroczną miłością. Spłukana czterdziestodwuletnia rozwódka i chuderlawy dwudziestoletni Hiszpan z podkrążonymi oczami i nastoletnim wąsem po nosem, utrzymywany z pieniędzy podatników.

EsterOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz