TERAZ

7 1 0
                                    


Wszystkim tym, którzy w świecie kłamstw i złudzeń

wciąż potrafią jeszcze kochać.

TERAZ

Ze snu, tego samego, który śnię nieustannie, kiedy tylko zamykam oczy, budzi mnie znajomy dźwięk. Wyjątkowo irytujący odgłos budzika wybrzmiewa raz za razem w zapętleniu do czasu, gdy cudem udaje mi się wyciągnąć własną świadomość na powierzchnię rzeczywistości. Za każdym razem, gdy go słyszę, pozwalam sobie na chwilę zwłoki. Torturuję własny umysł celowo, karcąc go tym sposobem za to, że tak trudno jest mi przywyknąć do koszmaru, który stał się dla mnie... dla nas faktem.

„Pięć miesięcy" – przez barierę powiek zamiast obrazu początkowo przebija się zaledwie myśl.

Później nastaje jasność – zimna, brutalna i okrutna. Otwieram oczy i widzę, ale jeśli mam być szczera, to na co patrzę, nie podoba mi się nawet w najmniejszym stopniu. Ledowe lampy atakują mój drażliwy wzrok jaskrawością. Przekręcam się na bok, próbując od nich uciec, choć wiem, że moje starania, tak czy siak, spełzną na niczym. Biorę głęboki wdech, zdając sobie sprawę, że gazowa mieszanka, którą wpuszczam do płuc, jest jedynie tanią, przetworzoną podróbką prawdziwego powietrza, jakie wdychać mogłam, nim wszystko zaczęło się sypać.

– Jest czternasty grudnia dwa tysiące dwudziestego piątego roku, godzina szósta zero zero – informuje mnie mechaniczny głos mojej wiernej towarzyszki niedoli stojącej nieopodal na stoliku. Nazwałam ją „Alexa", to na cześć starszej wersji głosowej asystentki Amazona. – Temperatura w pomieszczeniu wynosi dwadzieścia trzy stopnie Celsjusza, szacowana temperatura na powierzchni to czterdzieści jeden stopni Celsjusza. W najbliższych godzinach prognozowana jest tendencja wzrostowa.

– Kto by pomyślał – mamroczę, przecierając oczy.

– Dostępność tlenu w powietrzu poniżej wskaźnika. Stan zasobów zbiornika awaryjnego na poziomie jedenastu procent pojemności – słyszę jeszcze, nim podniosę się z posłania.

Fala chłodu zalewa odsłonięte partie ciała. Nie ma ona jednak związku z faktycznym zimnem. Uznaję ją raczej za osobistą niedogodność, wiadomość, którą wysyłają mi neurony. „Czegoś brakuje" – szepczą mi do ucha, jeszcze nim odwrócę się i spostrzegę, że część kołdry po przeciwnej stronie łóżka leży zgramolona, a poduszka magicznym trafem z miejsca, gdzie powinna się znajdować, przemieściła się pod nogi. „Kogoś brakuje" – precyzuję własne myśli i uśmiecham się mimochodem na widok śladów po miniaturowym tornadzie imieniem Jackson, jakie przeszło przez pokój zapewne przed jakimś kwadransem.

Przeciągam się i nieśpiesznym krokiem zbliżam się do lustra.

– Utknęłyśmy tutaj razem – szepczę do postaci za szkłem, posyłając jej wyraz zawierający w sobie mieszankę beznadziei, ironii i całej masy innych uczuć, które ciężko jest mi zidentyfikować.

Uśmiecham się po raz kolejny, a ona odpowiada mi tym samym. „Witaj Zoey" – wyczytuję te dwa słowa z jej ust. Po porannym powitaniu, które zaliczyć mogę już do codziennej rutyny, na kilka sekund nastaje między nami cisza. Patrzymy wtedy na siebie obojętnym wzrokiem – ja i dziewczyna o rumianej cerze, szaro zielonych oczach i blond włosach. Jak co rano zwracam uwagę na szczegóły jej przyjemnej, aczkolwiek moim skromnym zdaniem raczej pospolitej twarzy. Skupiam się na miniaturowej bliźnie na czole pozostawionej przez ospę, kilku piegach i pieprzyku na szyi.

– Witaj Zoey – powtarzam po niej, po czym odwracam się ku drzwiom.

Idę przed siebie korytarzem oświetlonym tą samą cholerną bielą, która irytowała mnie w sypialni. Choćby nie wiem co, nigdy nie zdołam się do niej przyzwyczaić i fakt ten nie napawa mnie optymizmem.

Wieczności mojej mirażeWhere stories live. Discover now