Osiedle rodzinne

16 2 0
                                    

Timworth, 01.09.2005r.

Biegł boso w nocnej koszuli po pełnym kałuż asfalcie co chwilę raptownie obracając głową. Obserwował czy nie idą. Ubrani w czarne, masywne peleryny byli całkowicie nie widoczni. Jedynie dzięki mokrej ziemi można było usłyszeć ich kroki. Był środek nocy a jedyne co oświetlało mu drogę to gwieździste niebo oraz księżyc w czasie pełni. Uciekał już pełny kwadrans, tak szybko jak tylko nogi mu na to pozwalały. Przez zadyszkę, ciężko sapał, ale i tak jego serce biło od tego jeszcze głośniej. Pot spływał jemu na poranioną twarz, skleił pasma włosów do czła. Na ulicy co chwilę było słychać przeraźliwe krzyki błagające o pomoc, które nagle ucichały. Przerażonym wzrokiem szukał na niebie mioteł, ale nikogo jeszcze nie było widać. W objęciach przy swojej piersi, mocno trzymał małe zawiniątko owinięte w białe prześcieradło. Było dla niego cenniejsze niż własne życie. Wybiegł na kraniec lasu i wkońcu ich zobaczył. Wybiegli zza wysokich drzew wprost do niego. Jego oczom ukazała się roztrzęsiona Molly Weasley wraz z swoim synem Williamem.

- Elijah! Ty żyjesz

Kobieta rozpłakała się jeszcze bardziej, przytuliła go i położyla swoje zmarznięte dłonie na jego bladej twarzy. Jego łuk brwiowy był rozcięty a krew z rany naleciała do lewego oka.

- Dziecko drogie ty krwawisz, a gdzie Rose? - rozejrzała się

- Pani Weasley ona została ja muszę po nią wrócić, jest ranna. Proszę zabierzcie ją. Umieście ją w sierocińcu Ms. Simons - zrobił przerwę na oddech - My wrócimy po nią, ale musimy zniknąć na jakiś czas, proszę - jego głos się załamał. Krzyki wciąż nie ucichały, mimo że wybiegł na sam skraj osiedla.

Podał małe zawiniątko pani Molly. Było w nim kilku miesięczne niemowlę, zaczynające płakać. Zaciskała okrągłe oczka za każdym kolejnym hałasem, łapczywie próbując złapać oddech pomiędzy łkaniem. Pani Weasley zaczęła ją kołysać. Przykryła dziewczynke bardziej, jej wełnianą narzutką. Jak na początek września, ta noc była wyjątkowo chłodna.

- Idę z tobą - odpowiedział Bill

- Nie, idę sam. Niedługo urodzi Ci się trzecie dziecko, musisz do nich wrócić. Nie pozwolę, żeby coś Ci się stało. Idę sam. Zaopiekujcie się nią.

- Elijah, nie puszczę ciebie samego. Idę z tobą

- Bill nie możesz! Po prostu zajmijcie się moją córeczką, błagam

Powiedział stanowczym głosem. Patrzyli na siebie nawzajem przez dłuższą chwilę. Bill był przerażony. Oczy jego przyjaciela były wypełnione strachem. Jeszcze podczas żadnego ataku nie widział Elijah'y tak sparaliżowanego a brali udział już w wielu bitwach, jednak ta, która zaczęła się w środku tej nocy wszystkich zszokowała. Nikt nie spodziewał się tutaj ataku Śmierciożerców, a jednak przybyli.

- Zajmiemy, uważaj na siebie

Łzy popłynęły mu po policzku, ale wyjął z powrotem swoją różdżczkę, spojrzał jeszcze ostatni raz na całą trójkę. Pani Molly zaczęła płakać, okrywając swoją twarz w rękawie narzutki. Elijah wtedy już zaczął wracać biegiem do swojego domu. W podeszwę stopy wbił mu się kawałek szkła, ale to go nawet nie spowolniło. Adrenalina całkowicie odebrała mu możliwość odczuwania bólu. Musiał wrócić do swojej żony, która skryła się w jego gabinecie. Przez rany nie była wstanie się podnieść. Elijah chciał ją zabrać i uciec w stronę wybrzeża. Wbiegł w zakręt jego ulicy. W mieszkaniu sąsiadów widać było światła zaklęć, rzucane raz po razie. Wkońcu udało mu się dotrzeć do swojego domu. Główne drzwi były otwarte na oścież. Zwolnił, i po cichu wszedł do środka. Zobaczył ich obrazek ze ślubu zbity na podłodze przy schodach. Z salonu było widać przewrócone regały i otwarte szafki. Rozrzucone książki i kartki przysłoniły cały dywan. Wysokie lampy zostały połamane w pół a obraz powieszony nad kanapą, rozcięty. Ktoś czegoś szukał. W środku panowała cisza. Mężczyzna wszedł na górę po czym ostrożnie uchylił drzwi do gabinetu

- Wiedziałem, że wrócisz i co udało Ci się schować dziecko? Szkoda, że żadne z was po nie nie wróci.

Wysoki mężczyzna w czarnej pelerynie stał na środku pokoju. Spod kaptura było widać jego ciemne, podkrążone oczy. Głośno śmiał się. Koło niego leżała Rose. Cała zakrwawiona. Ledwie oddychała, ale jeszcze żyła. Wyciągnęła rękę w kierunku męża, ale śmiercożerca stanął na jej dłoń i wyciągnął różdżkę.

- Expelliarmus! - wykrzyczyał nagle

- Protego! - Elijaha odbił zaklęcie

Śmierciożerca zadał kolejne wybijając jedno z okien. Drobne kawałeczki szkła rozprysły się po całym pomieszczaniu. Gabinet był wielki więc pozwalał mężczyznom na różne manewry. Elijah rozbił kolejne okno, przed którym stał Śmierciożerca. Odłam szyby rozciął mu skroń. Rose skuliła się ostatkiem sił do boku ściany. Nogi miała sparaliżowane. Przedtem dostała nieznanym jej zaklęciem. Jedyne co mogła w takiej sytuacji zrobić to osłonić dłońmi swoją głowę. Zabójca wycelował w mężczynę, jednak zamiast niego roztraskał drewniane drzwi. Elijah podbiegł do regałów. Przewrócił dwa z nich by zdezorientować przeciwnika. Te wydały głośny huk, uderzając o dębowe panele.

- Expelliarmus - tym razem wypowiedział Elijaha. Śmierciożerce przywarło do ściany, następnie osunał się na podłogę. Jego różdżka wyfrunęła przez wybite okno. Przestał się wkońcu śmiać. Za to zacisnął mocno zęby i przystawił dłoń do oka. Syknął głośno z bólu. Szkło musiało mu również rozciąć gałkę oczną.

- CRUCIO- w framudze drzwi stanął inny Śmierciożerca. Wysoki z czarnym zarostem. Podszedł powoli do zwijającego się z bólu Elajah'y, krzyczał wykrzywiając swoje kręgi. Paznokciami zostawił ślady szram na podłodze.

- Crucio! - wykrzyczał jeszcze raz - Znowu się widzimy Panie Everett. Tym razem ukochana ci nie pomoże - zeskanował wzrokiem jej pobladłą twarz - W imię Lorda Voldemorta, Avada Kedavra!

- NIEEE!! - krzyknęła Rose załamanym piskiem. Powoli zaczynała dławić się własną krwią.

Zielona smuga światła rozpuściła się w zgęstniałym powietrzu a młody mężczyzna momentalnie przestał się ruszać. Jego zaciśnietę palce się rozluźniły a usta wydały ostatni wydech.

- Mówiłem, że sam z nim sobie nie poradzisz. Tylko z zazkoczenia można go było zabić - spojrzał na załamaną kobietę - wykończ ją - po czym jak gdyby nigdy nic, wyszedł.

- No proszę, błagałaś mnie by znów zobaczyć jego twarz, teraz - chwycił głowę jej martwego męża i obrócił w stronę Rosemary - możesz oglądać ile dusza zapragnie a przepraszam chyba powinienem powiedzieć, ile jeszcze krwi starczy.

Ponapawał się widokiem jeszcze przez kilka sekund. Poprawił wielki kaptur, cały czas przytrzymując dło do zranionego oka po czym zszedł na dół.
Rosemary przyczołgała się rękoma do ukochanego, sycząc w trakcie z rozrywającego bólu. Przyłożyła swoją okrwawioną dłoń do dłoni męża i splotła razem palce. Były jeszcze bledsze niż zwykle i lodowate. Jego piękne emeraldowe oczy, poszarzały. Były mgliste, niczym dym z żarzącego się ogniska. Spojrzała w nie jeszcze ten ostatni raz po czym zamknęła swoje.

Last Blood of BlackWhere stories live. Discover now