Rozdział 1

207 17 2
                                    

Lily

- Kim ty jesteś dla nich? Czym jesteś?

- Nikim.

- To dlaczego jeszcze żyjesz?

Przełykam ślinę. Przede mną stoi jakaś czarna postać. W sumie nie mam pojęcia kto to. Twarz ma zamazaną, co przeraża mnie strasznie.

- Nie wiem.

- Twój ojciec przez ciebie umarł.

Nie odpowiadam. Nie jestem w stanie.

- To ty powinnaś być na jego miejscu.

- Dlaczego ja? Czemu mi to robisz? - mówię już łkającym głosem.

- Nie zauważyłaś, że wszystko co dobre, zawsze niszczysz?

- Nie.

Rozglądam się wokół. Wszędzie ciemność. A to moja największa fobia.

- Wypuść mnie.

- Nie zasługujesz na to. Powinnaś smażyć się w piekle.

Podnoszę się, głośno dysząc. Przecieram mokre czoło ręką i zerkam na okno. To był tylko sen. Jak codzień tak naprawdę. Ta sama postać pojawia się każdego dnia, a za każdym razem reaguję tak samo. Strasznie się jej boję. I nawet jeśli jest ona wymyślona przeze mnie, to i tak, przerażające jest stanie na przeciwko niej, co kilka godzin.

Powoli wstaję z łóżka i dotykam piżamy. Cała mokra. Zerkam na budzik, który wskazuje czwartą nad ranem. Co dzień coraz szybciej wstaję. I to nie dlatego, że sama tak chcę, bo wolałabym w tej chwili spać jeszcze z trzy godziny, ale dlatego, że mam koszmary. Dzisiaj spałam jedynie trzy godziny. A tydzień temu? Może było półtora godziny więcej.

Wzdycham i kieruję się do łazienki, gdzie przebieram się w strój sportowy. Kolarki i bluza. Zamierzam dzisiaj, o tej godzinie trochę pobiegać. Jak zresztą zawsze. Nikt zwykle o tej godzinie mnie nie zauważa, co jest dla mnie ogromnym plusem.

Po cichu wychodzę z pokoju i od razu kieruję się do drzwi wejściowych. Nie chce obudzić mamy, ani brata.

Zakładam buty i otwieram drzwi. Od razu dopada mnie wilgotne powietrze, a takie uwielbiam najbardziej. Dzień powoli wstaje, więc zapewne zobaczę jeszcze wschód słońca. Od razu pojawia się na mojej twarzy uśmiech. Uwielbiam takie momenty. Uwielbiam budzić się w tym czasie, kiedy wszystko powoli budzi się do życia. A lata są najlepsze. Choć, co dopiero maj, czuję już wakacje.

Zaczynam biec i nie układam sobie planu gdzie. Biegnę tam, gdzie mnie weźmie. Biegam między drzewami, ludźmi, którzy jak ja, chcą się rozbudzić przed pracą czy szkołą. Zmęczenie dopiero dopada mnie przed piątą. Dobiegam do parku, który znajduje się blisko mojego domu. Zerkam, szukając ławki, gdzie mógłbym spokojnie odpocząć. W końcu zauważam, więc idę do niej i siadam. Biorę głęboki wdech i wypuszczam powoli powietrze. Kilka lat temu miałam bardzo słabą kondycję. Wychowanie fizyczne w szkole było dla mnie katorgą. Od kiedy jednak stało się to... Zamknęłam się w sobie. Dopiero może z dwa miesiące później zaczęłam się powoli podnosić. A bieganie właśnie pozwalało mi o wszystkim zapomnieć. I może dzięki temu coraz lepiej oddychałam podczas biegania. Przynajmniej się nie dusiłam, a w szkole radziłam  sobie bardzo dobrze z sportem. I tak powstała moja rutyna.

Słonce wychodzi powoli, a ja włączam sobie piosenkę Daylight. Coraz więcej ludzi pojawia się w parku, ale w ogóle mi to nie przeszkadza. Zamykam oczy i staram się zapomnieć o wszystkim. Brakuje mi strasznie taty. Był dla mnie wzorem do naśladowania, przyjacielem. To on był osobą, która w naszej rodzinie poprawiała humor. I teraz jak zniknął... Klatka piersiowa zaczyna mnie boleć. Tak bardzo nie lubię o nim wspominać, ale brakuje mi go. Nam go brakuje. Bo wraz z nim, my również odeszliśmy. A wszystko w domu stało się inne.

Słońce Naszą NadziejąWhere stories live. Discover now