Niedobre wyszło, ale zje się

Comenzar desde el principio
                                    

- Nie jest chyba aż tak popierdolona jak moja. A ja razem z nimi - Andy wzruszył ramionami, skutecznie odwodząc mnie od gonitwy myśli na temat tego, co mogło pójść nie tak. A było wiele opcji, możliwych scenariuszy, gotowych zdarzyć się, jeśli tylko nie upilnowałabym własnej rodziny. 

- Twoja jest co do mnie uprzedzona. Moja to jeden wielki mem - odparłam i wzięłam głęboki wdech, licząc do trzech, nim nacisnęłam klamkę. I - jak podejrzewałam, ledwie przekroczyłam próg domu, uderzył mnie zapach kapusty kiszonej, bigosu i barszczu, podsycony nutą przyprawy korzennej. Dopełniała mu kakofonia dźwięków, trzaskania garnków w kuchni, podniesionych głosów wydających sobie nawzajem komendy i kwestionujących ich zasadność - a ja momentalnie pożałowałam, że nie postanowiliśmy z Andym spędzić Świąt tylko we dwójkę, nie wliczając w to naszych dwóch kotów i psa, obecnie pilnowanych przez moich przyszłych teściów, niezbyt chyba zadowolonych z tego pomysłu. 

Ledwie pomyślałam o alternatywach dla rodzinnego Bożego Narodzenia, wliczając w to perspektywę przedłużenia weekendu we dwoje, który skończył się dziś rano, z chwilą, gdy wsiedliśmy w pociąg relacji Kraków Główny - Prowincjonalne Zadupie Za Górami i Lasami, w progu korytarza pojawiła się moja matka, odziana w wełniany sweter i sportowe, dresowe spodnie, z permanentnie już zmarszczonymi brwiami. Nigdy nie wiedziałam, czy znowu była czymś zirytowana, czy też po prostu miała akurat resting bitch face. Twarz odpoczywającej suki, przetłumaczone wyrażenie, brzmiało bowiem co najmniej głupio. No i byłam ciotką z Ameryki, niczym Dżoana Krupa, z tym, że, z ręką na sercu, używając angielskiego na co dzień, łatwiej było mi znaleźć odpowiednie wyrażenia w tymże języku, z rodziną rozmawiałam więc zwykle poprawną polszczyzną z obcymi wtrąceniami. 

- Marysiu, dojechaliście w końcu - powiedziała rodzicielka, podchodząc do mnie, po czym objęła mnie mocno. A ja, z racji, że nie przepadałam za przytulaniem się, niepewna, co wtedy zrobić, po prostu pozwoliłam jej zamknąć mnie w uścisku, odwzajemniając go niepewnie, sztywno, jak kłoda. Choć po części tak się czułam po kilku godzinach jazdy pociągiem podskakującym na byle wypaczeniu na torach. Dobrze, że oboje ze starym zabraliśmy słuchawki wyciszające, bo inaczej jazgot gówniarzerii wycieczkowej, która dzieliła z nami wagon, byłby nie do zniesienia. A na to wszystko nakładały się przecież jeszcze moherowe berety grażyn i halin, rozprawiających o tym, co to za szataniści jechali razem z nimi pociągiem, kto to widział, takie tatuaże, a ta dziewczyna, taka ładna, taka młoda, a tak wulgarnie wymalowana. Przyjeżdża bóg wie, skąd i myśli, że jest u siebie, Polska dla Polaków, mówcieżeż po polsku. Chociaż to ostatnie tyczyło się chyba bandy dresów na tylnych siedzeniach. Bezcenna była ich mina, gdy w mowie ojczystej kazałam im sprawdzić, czy nie zostali na peronie. Biedny Andy, zestresował się wtedy chyba, że będzie musiał się bić, a przecież czterech na jednego byłoby nie do przeżycia. Tylko że polskie dresy damy by nie uderzyły, a on nie wiedział. - A to musi być twój narzeczony, prawda? - Głos matki wyrwał mnie z rozmyślań. Pokiwałam głową z automatu, dopiero w sekundę później uświadamiając sobie, że dobrze byłoby ich sobie przedstawić. And she thought so she did:

- Mamo, to jest Andy - rzuciłam, szarmanckim gestem wskazując na Biersacka, który uśmiechnął się ciepło do mojej rodzicielki. A ja przerzuciłam się na angielski, żeby i druga strona nie pozostała stratna: - Ands, poznaj moją mamę. 

- Chodźcie, obiad na stole - odparła moja matka, niezręcznym grymasem (polskim uśmiechem) odpowiadając na reklamę renomy hollywoodzkich ortodontów jaką był wyszczerz mojego chłopaka. - Powiedz narzeczonemu, że pamiętałam, że nie je mięsa, więc zrobiłam rybę. W końcu to jarskie. 

Na litość boską, przeszło mi przez myśl, w ostatniej jednak chwili ugryzłam się w język. 

- Ands, słońce, obawiam się, że mamy rybę. Ale możesz zostawić, tylko ziemniaczki zjedz - rzuciłam sarkastycznie, a widząc malujące się w oczach chłopaka przerażenie, dodałam pospiesznie: - Żartuję, zrobię nam makaron - i po polsku: - Mamo, nie trzeba było, zostaw na kolację. My akurat nie jemy glutenu przez najbliższy miesiąc, bo Andy musi wyglądać do sesji zdjęciowej na nową trasę, więc ugotuję nam coś innego. Może tak będzie najlepiej aż do Świąt, bo mamy rozbieżne preferencje. 

Zostaw, to na świętaDonde viven las historias. Descúbrelo ahora