Niedobre wyszło, ale zje się

18 1 0
                                    

-  Tylko żeby nie było, że nie ostrzegałam. Moja rodzina jest popierdolona - powiedziałam, kładąc dłoń na zimnej klamce drzwi domu rodzinnego. Po siedmiu latach spędzonych za granicą spełniłam w końcu obietnicę i przywiozłam mojego narzeczonego na Boże Narodzenie, żeby matka mogła go sobie obejrzeć. 

Zastanawiałam się, czy była to dobra decyzja. Albo, ujmując to nieco inaczej, rozważna. Sam zainteresowany był, co prawda, podekscytowany wycieczką, no i oprócz gderającej starszyzny miałam jeszcze dwie siostry, nieco bardziej progresywne, niż dobijający sześćdziesiątki rodzice i dziadkowie po osiemdziesiątce, a jednak mimo wszystko, obawiałam się szoku kulturowego dla obu stron. I dla siebie samej. Nie było mnie w końcu w kraju od roku - zajęta pracą i stażem po skończeniu magisterki poprzednie święta spędziłam u rodziny mojego jeszcze wtedy chłopaka. Poszło... uprzejmie. Pomijając fakt, że pierwsze dwa dni musiałam znosić spojrzenia pytające się mnie niemo, dlaczego nie byłam rodowitą Amerykanką z pięcioletnim planem na życie, absolwentką Harvardu, dobrą partią dla sławy, tylko jakąś przyjezdną z obcym akcentem, niezdolną wymówić through tak, jak mój przyszły teść, a do tego z kraju z darmową ochroną zdrowia. No ale przywykłam przecież do takiego traktowania, do bycia nazywaną oportunistką z Europy Wschodniej, która to przecież przykleiła się do idola nastolatek tylko po to, żeby dostać zieloną kartę. Żyć jak księżniczka w amerykańskim śnie, jak gdybym nie marzyła o niczym innym, tylko płaceniu rachunków za zwykły przejazd karetką. 

Nikogo nie obchodziło - do czego również już się przyzwyczaiłam, mimo desperackich starań mojego chłopaka, by jego fandom mnie polubił - że zarabiałam w gruncie rzeczy niewiele mniej od niego (a różnicę płac zwalić należało na patriarchat), no bo przecież staż w Lavie dostałam po znajomości. Tak, jakby sieć kontaktów nie załatwiała większości stanowisk na świecie. Nawet mój ojciec swoją nową firmę specjalizującą się w fotowoltaice założył wspólnie z zięciem. Paweł dobry chłopak był, miałam tylko nadzieję, że biznes, który kręcił z moim starym, był w pełni legalny, bo - jak wiadomo - dobre chłopaki to patrzyły na świat zza krat. 

Co zaś tyczyło się mnie, ojciec wspaniałomyślnie wyklął mnie siedem lat temu za pomysł studiowania inżynierii dźwięku - co ja będę po tym robić, chyba na kasie w Biedronce siedzieć - ale zapłacił za moje utrzymanie - ewentualnie zamiatać ulice - a nastawienie zmienił dopiero, kiedy na ostatnim roku dostałam się na całkiem nieźle płatny staż. Nawet jeśli nazwisko Boba Rocka niewiele mu mówiło, a o Lava i Republic Records usłyszał dopiero ode mnie. Co miał rozumieć przez fakt, że jego druga w kolejności córka z wykształcenia została producentką muzyczną, sam nie był chyba pewien - ale mógł się teraz chwalić przed znajomymi, że jego fotowoltaika była najlepsza na świecie, w końcu jego wspaniałomyślność zaprowadziła jedno z jego dzieci aż do Stanów Zjednoczonych - i gdyby klient nie wiedział, kim był sam Andy Biersack we własnej osobie (on też nie do końca ogarniał ten temat, ale sztuką było dyskutować tak, by nigdy nie dać wytknąć sobie błędów i wychodzić z dysputy obronną ręką), to był on narzeczonym tejże właśnie córki, ciotki z Ameryki dla jego wnuka Jasia, lat dwa, syna jego pierworodnej, Agnieszki - która to, swoją drogą, też całkiem nieźle prosperowała po studiach technicznych, jako zastępczyni dyrektora (swojego męża (patriarchat miał się świetnie)) biznesu grzewczego prowadzonego wespół z moim starym. 

Wspomniane wcześniej bożyszcze nastolatek stało teraz koło mnie, trzęsąc się z zimna, otulone o wiele za cienką kurtką (a mówiłam mu, że podobna skala temperatur na termometrze w Cincinnati i w Warszawie wcale nie gwarantowała zbieżności warunków pogodowych, polskie powietrze było ostrzejsze i bardziej zanieczyszczone (w końcu sąsiad zwykł teściową palić, żeby wyszło taniej)). Nie wydawał się jednak przybity perspektywą przymarzania dupą do spodni, a przeciwnie - wyglądał na dość zmotywowanego, żeby poznać moją rodzinę. Biedak nie wiedział jeszcze, że za kilka sekund miał uderzyć go zapach kapusty kiszonej, bigosu i barszczu, podsycony nutą przyprawy korzennej, profil smakowy tak inny od tego, do którego przywykł, że powątpiewałam, czy w ogóle będzie w stanie przełknąć cokolwiek. Cóż, pocieszałam się myślą, że Jaś (lat dwa) z pewnością przyjedzie z zapasem gerberków w słoiczkach i Agnieszka podzieli się nimi z moim narzeczonym niejadkiem, jeśli będzie trzeba. A swoją drogą, liczyłam, że matka wysłuchała moich błagań i w tym roku nie zostawiła w wannie karpia, żeby czekał tam w złudnej nadziei na wypuszczenie z powrotem do rzeki (i przyprawiał o zawał serca ludzi z Zachodu, nieprzywykłych do naginających przepisy bezpieczeństwa higieny pracy zabaw gówniarzerii zza żelaznej kurtyny), dopóki dziadek Bronek nie zarżnie go na pniaku za garażem (nota bene, przez ostatnich dwadzieścia kilka lat próbowałam odwieść rodzinę od tego nieludzkiego pomysłu serwowania kolacji, ale bezskutecznie. Co widzieli w rybie, która smakowała jedynie rzecznym mułem? Nie miałam pojęcia). 

Zostaw, to na świętaWhere stories live. Discover now