Rozdział I

44 4 0
                                    

Moja matka nazwała mnie Felicyta, co oznacza szczęście i błogosławieństwo. W mojej rodzinie każde imię ma jakieś znaczenie. Z opowieści wiem, że nigdy się u nas nie przelewało, dlatego mama nadając mi takie miano chciała zapewnić mi lepszą przyszłość. "Imię talizman" tak można by to określić. Tylko szkoda, że bóstwa nade mną czuwające miały inne plany.

Urodziłam się na wygnaniu, ponieważ matka z ojcem wywiodła grupę swoich przyjaciół z niebezpieczeństwa które groziło im w wojsku. Ma to swoje konsekwencje, nigdzie z radością nie wita się dezerterów. Dlatego zaczęli żyć wśród ludzi, zamieszkaliśmy w wiosce na obrzeżach ich krainy. Z początku cała grupa żyła w małej gnijącej chatce, lecz mieszkańcy szybko poznali się na ich umiejętnościach i kunszcie.

Oferowali swoje umiejętności za drobną opłatą. Tata i Alberto pracował jako cieśla, klecił z drewna wszystko, od prostych mebli po piękne zabawki dla mnie i mojego rodzeństwa. Obaj mają niesamowite poczucie humoru, kiedy zakradam się pod ich pracownię, żeby zobaczyć co robią mogę słyszałam radosne rozmowy i donośne śmiechy. Mama zajęła się polowaniami (tak na marginesie to był jej konik). Ten sposób nie tylko zapewniła nam świeże mięso, ale także kolejne małe źródło dochodu, bo ileż można mieć w domu króliczych skór. Moja ciocia Alana jest zielarką, biega po lasach zbierając rozmaite zioła albo zajmowała całą izbę by przesadzić kwiaty. Dostarcza je następnie do Cassandra która zajmuje się leczeniem. W armii była uzdrowicielką i nie często wspomina te czasy. Kiedy byłam młodsza i siedziała przy kominku z Cass ona opowiadała mi różne historie. Gdy wspominała o bitwach które widziała głos wiąz jej w gardle a do oczu napływały łzy. Teraz pomaga lokalnym ludziom w nagłych wypadkach. W taki sposób cała gromada zarabiała na siebie nawzajem.

Po parunastu miesiącach pracy, sprzedali wszystko co cenne i wydali wszystkie swoje oszczędności by kupić starą opuszczoną karczmę. Stała się ona naszym domem. Tam urodził się mój starszy brat Tekan, potem ja a na końcu moja młodsza siostra Lilije. Dorastaliśmy w radości ucząc się wszystkiego od każdego. Byliśmy ciekawymi i żądnymi wiedzy dziećmi a rodzice dbali o to by nam się nie nudziło. Każdy z nas musiał umieć posługiwać się nożem i sztyletem oraz łukiem lub kuszą. Moje rodzeństwo z radością uczęszczało na te lekcję, ale ja tego nie chciałam. Obrzydzało mnie zabijanie i jakie kolejek formy brutalności. Odwracałam głowę kiedy ukręcałam głowę królikom do przyrządzenia i starłam się raczej trenować z tarczą i opuszczałam treningi w terenie.

● ● ●

Pewnego dnia, kiedy ćwiczyłam strzelanie z łuku, moja ciocia Alana zaszła mnie od tyłu...
- Bo! - krzyknęła
- Aaa!
- Spokojnie to tylko ja - powiedziała ze śmiechem - Zawsze musisz być czujna. Co z tego, że pozbędziesz się niebezpieczeństwa które jest sto metrów od Ciebie, kiedy pod twoim nosem coś Cię może dopaść - pouczyła mnie.
- To bez sensu. Po co ja się tego uczę?! - powiedziałam zrzucając ze złością kołczan z moich pleców. - nigdy nie widziałam sytuacji kiedy ktoś próbowałby mnie dopaść. Ba! Nie widziałam sytuacji kiedy ktoś próbował zaatakować kogokolwiek z was, dorosłych.

Alana westchnęła. Wtedy jeszcze nie znałam odpowiedzi na pytanie: "Po co?". Ciocia zrezygnowała z tłumaczenia dziecku co to jest nienawiść rasowa. Wiedziała jak mi jest ciężko, znała ten sam ból zabijania który ja odczuwałam.

- Podnieś kołczan, koniec ćwiczeń. Idziemy na wycieczkę. - Oznajmiła

Popatrzyłam na nią z zainteresowaniem. Moje dni nie różniły się nic od siebie, to znaczy:
najpierw zrywałam się z samego rana z łóżka. Moim obowiązkiem było napoić i nakarmić rano konie oraz nakryć do stołu. Potem zaczynały się lekcję. Któryś z dorosły, który akurat nie miał nic lepszego do roboty nauczał nas geografii, pisania lub liczenia. Następnie był obiad po którego zjedzeniu zaczynały się ćwiczenia z posługiwania się bronią oraz jazdy konnej. Po zakończeniu tych wszystkich obowiązków mieliśmy czas dla siebie, który najczęściej wykorzystywaliśmy na zabawę z miejscowymi dziećmi.

Taka wycieczka mogła by się okazać się miłą odmianą. Alana wręczyłam mi wiklinowy kosz i kazała iść za sobą. Weszłyśmy wgłąb lasu. Jasne byłam tu już wiele razy, ale skąd miałam znać zastosowanie każdego jego fragmentu? Ciocia przechadzając się pośród drzew, opowiadała mi do czego służy dane rośliny, mówiła ich nazwy. Dla mnie stała się wtedy całym światem, idolem do którego chciałam dążyć.

Od tego czasu zostałam jej pilną uczennicą, rozmiłowaną w jej wiedzy i zdolnościach. Wtedy zostałam zielarką.

Historia szczęściaМесто, где живут истории. Откройте их для себя