Jeden

2.7K 247 176
                                    

Finn każdego poranka budził się do różowego nieba i mozolnie budzącego się nad Manhattanem słońca. W jego życiu nie było zbyt wielu rzeczy, nad którymi miałby ochotę się rozdrabniać. Żył szybko i schematycznie, bo tak było mu prościej. Uważał, że nie zbaczanie z toru uchroni go przed pechem, na którego, jak sądził, był skazany. Natomiast w niebie, które witało go każdego dnia, już w dzieciństwie odnalazł coś, co sprawiało, że chciał patrzeć na nie w nieskończoność. Jeśli by tylko mógł, zatraciłby się w tym widoku na całe lata, poświęciłby ważne dnie i przepuścił wszelkie noce. A to wszystko dla tego spokoju, który jako jedyny zdawał się koić jego pełne mroku serce i wyciszać czarne myśli. Jednakże nie mógł.

Nie mógł tak po prostu się zatrzymać i ugrząźć tu na stałe.

Kiedy oderwał wzrok od purpurowego nieba, niemal od razu wrócił do szarej rzeczywistości. Można by było pomyśleć, że to jego pokój od rana wdrażał go w ponury nastrój. Choć ściany pomieszczenia były jasne, niemal każdy mebel, który je zdobił, był czarny. Chłopak miał czarną pościel, czarną lampkę nocną, przy poduszce leżał ciemny pluszak z dzieciństwa, a jego szafa zdawała się być niekończącą się, czarną dziurą. Uważano, że kolor ten źle na niego wpływał i nikt, kto poznawał Finna nie miał co do tego ani cienia wątpliwości. Bo kiedy ten, ubrany na czarno chłopak, tylko się odzywał, nawet jego głos wydawał się pozbawiony jasnej barwy.

Dokładnie takim go widziano — mrocznym charakterem, któremu nie należało wchodzić w drogę. Zupełnie tak, jakby ciągnęła się za nim szara chmura, z której wyłącznie padało. I nikt, absolutnie nikt nie chciał trafić pod nią razem z nim.

Absolutnie nikt nie wiedział również tego, że to nie kolor czarny, dominujący w pokoju Finneasa, był powodem, przez który od rana chodził przygnębiony. To dom, w którym się budził. Miejsce, które, choć było przepięknym apartamentem w samym centrum dzielnicy, tuż przy samym Central Parku, od jakiegoś czasu robiło się coraz bardziej... puste.

Pośrodku ogromnej kuchni zastał swoją mamę. Marbell krzątała się przy blacie w swoim jedwabnym szlafroku i turbanie na głowie. Kobieta powitała syna krótkim spojrzeniem, a kiedy tylko Finn usiadł na jednym z wysokich krzeseł, nie powstrzymała się od informacji, która od dłuższego czasu zaprzątała jej myśli:

— Wyrzucili cię z lekcji klarnetu — powiedziała z dozą spokoju, choć Finneas doskonale wiedział, że mimo pogodnego wyrazu swojej matki, znów dał jej kolejny powód do rozczarowania.

Wzruszył ramionami, bo tylko tyle mógł w tej chwili zrobić. Przerabiał to już setki razy. Wiedział, że każda rozmowa z jego mamą zaczęta w podobny sposób, kończyła się tak samo.

— Bardzo dobrze. Były do dupy.

— Hej, wyrażaj się! — pogroziła od razu, a jej ręce skrzyżowały się na jej piersi. — Zamierzasz do końca życia robić mi na złość, Finn? Przecież wiesz, że jedyne, czego chcę to twojego dobra. Dałeś, chociaż szansę temu klarnetowi? To piękny instrument.

Chłopak oparł głowę o pięść i westchnął cicho. W myślach stwierdził, że ten poranek obejdzie się bez śniadania. Wystarczyła jedna myśl o ciągłym, bezskutecznym zmuszaniu go do muzyki, aby zrobiło mu się niedobrze.

— Przecież powiedziałem, że był do dupy.

Wprawdzie, nie dał mu szansy. Nie rozdawał tej okoliczności niczemu, co wciskała mu jego matka, od kiedy tylko, jako dziecko, rozwinął samoświadomość. Zawsze pchany był w stronę muzyki, choć była to sprawa, na temat której, jego rodzice znali się jak na niczym innym. Wydawało mu się, że przerobił już niemal wszystko i nie było instrumentu, z którego nie znałby podstaw gry. Ale również nie było tego, z którym by się polubił.

Cynthia. Zanim odejdę. W KSIĘGARNIACHWhere stories live. Discover now