ROZDZIAŁ 2

103 8 5
                                    

Nie zapomnijcie o hasztagu.
#LAURENCE

Ig: za_ksiazka_
Tt: zaksiazka
__________________

Gwardzistów miał za zadanie odprowadzić do pokoju mnie i moją matkę. Reszta strażników miała przeszukać pałac w poszukiwaniu intruzów. Jednakże nie byłabym sobą gdybym nie upewniła się czy wszystko jest dobrze z wujem i jego żoną. Było to dla nich niebezpieczne, oboje byli sędziwego wieku. W dodatku nie byłam jeszcze pełnoletnia, więc rada powołałaby regenta.

Tak więc, gdy strażnik zamknął za mną drzwi na klucz, podeszłam do pięknego obrazu damy z gronostajem. Odsunęłam go, a moim oczom ukazało się przejście, wychodzące prosto na korytarz. Przejścia nie było na planach architektonicznych pałacu. W takich momentach jak ten cieszyłam się, że powstało.

To nie potrwa długo. Upewnię się, że wujowi Wilhelmowi nic nie jest i szybko tu wrócę taką samą, bezpieczną drogą. Nic mi się nie stanie. Nie mogło mi się nic stać. Złapałam za lichtarz, zapalając świecę. Skrzywiłam się na widok pajęczyn, ale szłam dzielnie przed siebie, nie odwracając się. Nie dałam zawładnąć swoim umysłem przez narastające wątpliwości i wzbierający się w moim podbrzuszu strach.

Gdy skręciłam w prawo, ujrzałam w końcu wyjście. Wystawiłam najpierw głowę, rozglądając się. Nie chciałam natknąć się na żołnierzy sprawdzających zamek ani, co gorsza, intruzów. Wyszłam z ciemnego i zakurzonego przyjścia, zaczynając szukać sypialni wuja, która, niestety, była na dole.

Najciszej jak umiałam zeszłam po marmurowych schodach. Przypomniały mi się czasy kiedy codziennie się tak wymykałam aby przysłuchiwać się kłótnią wuja i matki. Czasem moje nocne wędrówki kończyły się w ogrodzie, by ochłonąć przed wróceniem do pokoju. Pomimo tego, że często się denerwowałam i płakałam, robiłam to tak często jak tylko mogłam. Techniki skradania po pałacu mam opanowane niemal do perfekcji.

Przechodząc obok kuchni nagle usłyszałam huk, a potem wkurzone szepty i szamotaninę. Ciekawa co to takiego, zajrzałam przez niewielką szparę między drzwiami, a framugą. Przypuszczałam co, a bardziej kto, mógł być w kuchni. Ale i tak zastygłam w miejscu, a serce mocniej załomotało, gdy zajrzałam do środka. Kilku zamaskowanych i zakapturzonych mężczyzn wyprowadzało z królewskiej kuchni żywność. Dwóch pakowało co im w ręce wpadło do worów, jeden wyrzucał je za okno i zapewne kilku było na dole, łapiąc łup.

Zmrużyłam oczy, przysuwając się bliżej. Może uda mi się dojrzeć któż to taki. Jednak zamiast tego, moja ręka niechcący popchnęła drzwi, gdy chciałam się podeprzeć. Wylądowałam z plaskiem na podłodze, a wzrok wszystkich zebranych spoczął na mnie. Powstrzymałam się by z moich ust nie wydobył się pisk.

-Szlag. - warknął jeden z nich. Był wysoki i masywny.

W mig podniosłam się na kolana, cofając się pod ścianę. Krew dudniła w moich uszach, sprawiając, że głosy stały się zniekształcone.

-Zostaw ją. - syknął jeden do drugiego, popychając mocno do tyłu. - Kim jesteś by sądzić cudzy los?

-Jestem człowiekiem, nie mam prawa decydować o żywocie bliźniego mego. - zacytował sztywnym jak struna gitary głosem.

-Właśnie. - powiedział cicho, lecz nadal brzmiał groźnie. Brzmiał jak zwierzę wypuszczone z klatki. -Wstań, Victorio.

Z moich ust wydobyło się ciche westchnienie. Podpierając się na dłoniach wstałam z posadzki. Podniosłam wyżej podbródek chcąc wyglądać pewniej, chociaż strach ściskał za moje gardło. Mężczyzna zbliżył się, zdejmując kaptur z głowy i chustę z nosa. Ujrzałam jego twarz. Miał lekko zgarbiony nos i niewielką bliznę przechodzącą przez brew. Jego włosy zostały zaczesane do tyłu w buntowniczym stylu. Był... przystojny. Buntowniczy. Być może nawet dziki.

LaurenceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz