Rozdział 1

1K 66 53
                                    

Draco

Głos Czarnego Pana był wysoki i zimny. Emanował przemocą i zwiastował powolny, okropny ból każdemu, kto mu się sprzeciwi. Jego wężowe oczy zwróciły się ku Draco i jego rodzicom.

— Zawiedliście mnie. Ród Malfoyów mnie zawiódł, a ja nie toleruję porażek. Straciliście coś bardzo cennego dla mnie. Byliście słabi, kiedy ja rosłem w siłę, a ci, którzy za mną podążają, powinni być... lepsi. Nie będę tolerował słabości.

Machnął bladą ręką i otworzyły się ogromne drzwi salonu.

Mężczyzna, który wszedł, był bardziej bestią niż człowiekiem. Warknął na zgromadzonych Śmierciożerców, po czym skłonił się do stóp Lorda Voldemorta. Nie wstał.

Czarny Pan kontynuował:

— Miałem nadzieję, że pobyt w Azkabanie zahartował cię, tak, jak to uczynił z twoją szwagierką, ale osłabłeś, Lucjuszu.

Wszyscy znajdowali się w dużej odległości od Bellatrix, która siedziała u stóp swojego Pana, analizując każdą osobę w pomieszczeniu.

— Bez obaw. Sprawię, że ty i twoja rodzina znów będziecie silni. Twój syn pokazał siłę. Dobrze wykonał swoje zadanie, nawet jeśli nie do końca. Wyprowadźcie chłopaka przed szereg.

Draco ledwo zarejestrował słowa Voldemorta, kiedy został pociągnięty przez dwóch mężczyzn, których rozpoznał jako część stada Greybacka. Sam Greyback podniósł się i teraz stał twarzą do niego, patrząc z grymasem.

Jego matka krzyknęła i rzuciła się na wypolerowaną, drewnianą podłogę obok siostry.

— Proszę, mój Panie, nie. Nie karz mojego syna za grzechy jego ojca.

— Och, Narcyzo. — Czarny Pan prychnął, potrząsając głową, jakby Narcyza Malfoy była dzieckiem, które źle się zachowało. — Nie tylko Lucjusz pozwolił uciec Chłopakowi i jego przyjaciołom. Ty także nie byłaś w stanie go powstrzymać. Żyjesz tylko dlatego, że twoja siostra zabezpieczyła szlamę.

Crucio.

Draco nie wiedział, kto rzucił klątwę, ale krzyki jego matki odbijały się echem od ścian salonu i w jego czaszce. Kiedy się uspokoiła, Czarny Pan skinął na Greybacka, by kontynuował, po czym zniknął w czarnej mgle.

— Zabierzcie go na zewnątrz. Mamy tylko godzinę do wschodu księżyca — zachrypiał wilkołak.

Draco został wyciągnięty z salonu na skraj lasu wzdłuż granicy Dworu Malfoyów, gdzie przywiązano go do drzewa. Liny wrzynały mu się w nadgarstki, a serce biło tak mocno, że myślał, że zaraz wyrwie mu się z piersi. Bawił się w tym lesie jako dziecko. Wspinał na drzewa i budował forty z Crabbe'em i Goyle'em, czasami też z Pansy. Teraz wydawało mu się, że tu nadejdzie jego koniec.

Stado wilków otoczyło go. Draco próbował walczyć z ograniczeniami. Musiał uciec. Co zamierzali zrobić? Zjeść go? Na pewno nie. Czarny Pan nie przelałby tak łatwo krwi Malfoyów. A może jednak? Może naprawdę upadli tak nisko, że stali się pokarmem dla psów. Draco żałował, że nie starał się bardziej, by nauczyć się magii bezróźdżkowej; gdyby tylko mógł trochę poluzować więzy...

Księżyc zaczął wschodzić. Przez drzewa przebijały się promienie bladego światła. Oczy Greybacka błysnęły na żółto w jasności i wydał z siebie nieludzkie wycie, gdy on i jego stado zaczęło się zmieniać.

Draco nie modlił się. Wiedział, że niektórzy czarodzieje i czarownice modlili się do Kirke. Ale nie znał żadnych modlitw. Żałował, że nie zna choć jednej modlitwy, która mogłaby coś zmienić.

[T] Lilie słonowodneWhere stories live. Discover now