Gdy otworzyłam oczy, powitało mnie pomarańczowe światło ogrodowej latarni, przedzierające się przez okienne zasłony. Rozpraszało półmrok pokoju. W duchu odetchnęłam z ulgą, na samą myśl bowiem o pobudce w ciemnościach miałam ochotę zerwać się z łóżka. 

Byłam sama, Robin gdzieś zniknął. 

Przez kilka sekund leżałam bez ruchu zastanawiając się co robić, dopóki kolejna fala smakowitego zapachu nie wpłynęła przez szparę w uchylonych drzwiach. Mój brzuch zagrzmiał buntowniczo, jakby zapominając, że dopiero co zapełniłam go kanapkami. Chociaż dopiero co mogło być dosyć niepewne. Ile godzin spałam?

Podniosłam się powoli, by nie prowokować rozszalałego, poszkodowanego brzucha. Biedaczek. Nie dość, że był pusty, to jeszcze podziurawiony i zarobaczony puchatymi ćmami. Miał prawo protestować. 

W domu panowała względna cisza. Nie słyszałam żadnych głosów, żadnej wrzawy, która mogłaby dochodzić z jadalni zapełnionej członkami watahy. Czyżby nie praktykowali tutaj wspólnych posiłków?  

Wyszłam na zacieniony korytarz, chociaż o dziwo nie przestraszyłam się ciemności. Zapach mięsa, niczym wędka ciągnąca na haczyku złowioną rybę, skierował mnie na schody i nie miałam czasu rozmyślać nad ewentualnymi potworami czającymi się w czarnych zakamarkach obcego domu. Wiedziałam, że mogę się w nim czuć bezpieczna, a ponad to nie chciałam się nad niczym więcej zastanawiać. Chciałam nie-myśleć. 

Wchodząc do domu nie przyglądałam się wnętrzu i nie starałam się zapamiętać rozkładu pomieszczeń. Dopiero teraz więc zwróciłam uwagę na to, że schody schodziły do szerokiego korytarza, który kończył się drzwiami wyjściowymi. Po prawej stronie otwarty fragment ściany ukazywał zielono-brązowy salon, po lewej natomiast z uchylonych drzwi sączyło się ciepło. Ciepło nie tylko w dosłownym znaczeniu - ciepło światła, ciepło zapachu smażonego z troską jedzenia, ciepło cichutkiego nucenia. 

Pchnęłam drzwi, za którymi znajdowała się kuchnia. Nikłe, szczerze powiedziawszy trochę fałszywe nucenie urwało się natychmiast, a postać czarnowłosej kobiety z lekkim zawstydzeniem zwróciła się w moją stronę. 

- Już wstałaś, skarbie? Och, usiądź, nie możesz się przemęczać! - Zawołała mama Robina i doskoczyła do mnie z drewnianą łopatką. 

Zaprotestowałam jednak, gdy chciała posadzić mnie na stołku przy wyspie kuchennej. 

- Już dość siedzenia. Przyszłam... - po co? Zjeść coś dobrego? - Przyszłam pomóc. 

Kobieta - Monika, jak nazwał ją jej mąż - zacmokała zmartwiona. 

- Skarbie, dopiero co poukładaliśmy ci wnętrzności na swoje miejsce, nie możesz się przemęczać - powiedziała z powagą na szczupłej twarzy. 

Miała w sobie coś niesamowicie podobnego do syna, ale nie potrafiłam określić co dokładnie. Usta? Chyba tak, oboje tak samo rozciągali kąciki w wyrazie wątpliwości. 

Nie chcąc więc, aby zignorowano moje zdanie, obeszłam kobietę i zajrzałam do garnków na kuchence. W jednym bulgotał sos serowy, obok zaś na patelni skwierczały złociste, panierowane udka kurczaka. Brzuch ponownie głośno zaburczał. 

- Uparta z ciebie dziewczyna - westchnęła Monika, chyba dając za wygraną. 

Podeszła do mnie z łopatką i zamieszała w garnuszku. Wonna para uderzyła mnie w twarz, zapewne otwierając wszystkie pory. Zaciągnęłam się upajającym zapachem. 

- Trzymaj - Monika wcisnęła mi łopatkę do rąk - pilnuj, żeby sos się nie przypalił. Kurczaki za chwilę zdejmij na talerz. 

Sama sięgnęła do szafki i wyjęła z niej dużą miskę. Po chwili zgrabnego krzątania się po kuchni, zebrała warzywa i zaczęła przyszykowywać sałatkę. Znów zanuciła, ale nie potrafiłam rozpoznać melodii. Zwłaszcza, że fałszowała. 

MateWhere stories live. Discover now