Rozdział XIV

162 17 7
                                    

To był ten impuls, którego tak długo szukał. Kubeł zimnej wody wylany wprost na jego głowę, bodziec, który ostatecznie otworzył mu oczy. Może potrzebował terapii wstrząsowej? Nie, to nie powinno być pytaniem. Potrzebował, kropka. Tylko przykry był fakt, że dotarło to do niego dopiero teraz, bardzo wysokim kosztem.

Do tej pory przezorność przysłaniała mu spojrzenie na większość spraw. Wieczne porównywanie do podobieństw z przeszłości, zawzięta chęć uniknięcia chociażby namiastki tego, co przeżył przy Justynie. Rozstanie samo w sobie było dla Roberta bolesne, ale nie było też nagłe. Od zwykłych drobnostek po głębokie ciosy – nawarstwiały się miesiącami, nawet latami, aż w końcu sięgnęły zenitu. Zamykając jego serce na amen.

Marlena miała rację – stracił kontrolę. Nad własnymi emocjami, uczuciami, nad samym sobą. A najgorsze w tym wszystkim było to, że Zuza, zupełnie nieświadomie, znalazła się w najbardziej wrażliwej przestrzeni Roberta.

I wcale jej nienawidził. Wręcz przeciwnie. Po prostu pojawiła się w jego życiu w najmniej oczekiwanym momencie.

Zaklął pod nosem, kiedy mocny podmuch wiatru zmieszany z gęstym śniegiem uderzył go prosto w oczy. Widoczność była fatalna, wicher maskował wszelkie ślady tworząc przed Robertem śnieżne wydmy, a w dodatku nie miał stu procentowej pewności, czy Zuza faktycznie uciekła w kierunku zejścia do Roztoki. Zacisnął mocno zęby nie dając się ponieść i wytężył wzrok poszukując najmniejszej wskazówki, którędy mogła pobiec Zającowa.

Nie brał nawet takiej opcji pod uwagę, że nie uda mu się jej znaleźć w przeciągu najbliższych minut. Nie było takiej możliwości. Torując szlak idący letnim wariantem na Świstową Czubę już starał się ułożyć w głowie co jej powie, gdy ją zobaczy, choć jego twarz samoistnie wykrzywiła się w niesmaczny grymas. Reflektując się, że większość ich spotkań polegało na przeprosinach z jego strony. To było kolejne ukłucie, które pomogło mu jeszcze bardziej otrzeźwieć po słowach Marleny. Zaklął ponownie, głośno i bez pohamowań, przyspieszając tempa niemalże do biegu.

Faktycznie jesteś przebrzydle paskudny – mruknął do siebie rozpamiętując ich rozmowę, szczegół po szczególe, jeszcze bardziej plując sobie w brodę. Był wściekły. Był wściekły na to, że podświadomie pozwolił Justynie sparszywieć się od środka. Zepsuć się, że pozwolił się stargać emocjom i wpływem kogoś, kto w tej chwili nie miał żadnego znaczenia w jego życiu. Kosztem kobiety, która... była prawdziwym urzeczywistnieniem dobroci i ciepła. Która, mimo wszystko, dostrzegła w nim coś więcej niż maskę nieprzystępnego i zobojętniałego. Jak na złość.

- Zuza?! – krzyknął z bezsilnością w głosie reflektując się, że nikt od dłuższego czasu nie przechodził w kierunku Roztoki. Zaczął się denerwować. Nie mógł wypatrzeć czegokolwiek, co mogłoby go na nią nakierować. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu poczuł się bezsilny. W górach, w trakcie panującej śnieżycy, w warunkach, w których z reguły czuł się jak ryba w wodzie. I dokładnie w tym momencie uzmysłowił sobie, że już nic nie ma większego znaczenia. Nic poza jej odnalezieniem.

Zdenerwowany zaczął krążyć w koło, namiętnie rozpatrując wszystkie możliwości. Przecież nie jest na tyle nierozsądna, aby faktycznie zejść w takich warunkach... na pewno poszła w znajomie miejsce, gdzieś, gdzie czułaby się pewnie... gdzie ludzie z reguły nie chodzą zimą... Włożył zmarznięte dłonie do kieszeni aby je nieco ogrzać, kiedy nagle poczuł pod palcami coś nierównego i ostrego w dotyku.

- Co u licha... – mruknął wyciągając przedmiot przed siebie, po czym otworzył szeroko oczy. – No przecież... – zebrał się biegiem w przeciwnym kierunku, w stronę mostku nad Siklawą, aby czym prędzej udać się w nad Przedni Staw pod Świnicą. Ściskając w dłoni bryłkę awenturynu, którą znalazł w swojej kurtce.

Białe niebo [WSTRZYMANE]Kde žijí příběhy. Začni objevovat