DZIEŃ 7 ~zakończenie~

86 12 29
                                    

Nic go nie ruszy.

Właściwie, gdyby uprzedmiotowić jego rodzinę, to i owszem. To słodkie, że wygrzebali z wysypiska jakąś starą trumnę, ale jeśli chodzi o ogarnianie sprawy, zostawili wszystko innym. Przez całą pogrzebową ceremonię, nawet nie podeszli do ciała syna i nie spojrzeli na niego. Siedziałem w ostatnim rzędzie ław kościelnych i kopałem w wolne siedzenie obok.

Biedny Kenny...

Miałeś być nieśmiertelny. Co się odjebało. Czułem jak kolejna fala poczucia winy zalewa mnie ze zdwojoną siłą, a ja się topię. Topię jak małe dziecko, które nie umie pływać, wyciągając swe małe bezbronne rączki ku górze.

Wciąż wybrzmiewał mi w głowie głos przemiłej pielęgniarki, która już na progu powitała mnie smutnymi słowami.

-Przykro mi skarbie, twój kolega odszedł dzisiaj w nocy...

W pierwszej chwili myślałem, że staną na własne nogi i opuścił szpital. Po chwili doszło do mnie. Nie wstał. Nie wyszedł. Już nigdy tego nie zrobi. Nie wstanie. Nie będzie chodził. Nie weźmie głębokiego oddechu. Żadnego. Nie żyje.

Jeszcze dwa dni temu piliśmy razem śmiejąc się do rozpuku. Jego roześmiane oczy, pomimo jak ciężkie było jego życie, zawsze był w nich blask.

Przyłapałem się na tym, że nie boli mnie to, że jest martwy. Boli mnie, że więcej już nie będzie żywy.

W pewnej chwili dało się usłyszeć głos Karen lamentującej i wykrzykującej jego imię na cały kościół. Właściwie to nigdy nie byli religijni. Jak to się stało, że doszło do tej ceremonii.

Kątem oka dostrzegłem jak wyprowadzają Karen. Biedna. Jedyna z członków rodziny, której faktycznie zależało na zmarłym. Uwielbiała go, a on uwielbiał ją. A teraz nawet nie pozwalają jej na żałobę, na ból i cierpienie, bo przeszkadza innym gościom, bo jest głośna, bo czuje.

Kurwa.

Goście powoli zaczęli opuszczać kościół. Ojciec Kenny'ego wraz z Kevinem nieśli trumnę. Jeżeli teraz zaczniemy odprawiać drogę krzyżową to chyba sam wykituje. Nie mam siły.

Nie zaszliśmy daleko, cmentarz był tuż za kościołem. Mężczyźni odstawili trumnę i wzięli się za łopaty, jednak matka Kenny'ego przerwała im. Stanęła przed trumną i wzięła głęboki oddech.

-Zanim pożegnamy mojego syna na dobre... Chcę tylko powiedzieć... Mój Kenny... Mój biedny Kenny... Kochałam go całym sercem, jak tylko matki potrafią kochać swoich synów.

Gówno prawda.

-Był moim największym skarbem. Idealnym synem, aniołkiem zesłanym z nieba. Oddałabym za niego wszystko.

Pierdolenie.

-Chciałabym, żeby tylko wrócił. Żeby Bóg oddał mi syna, którego tak kochałam. Był, jest całym moim światem...

-Przestań pierdolić kobieto.

Wszystkie oczy zostały skierowane na mnie.

-Nie kochałaś go. Wykorzystywałaś! Pieprzona narkomanka! Gdyby  nie ty, z pewnością stał by teraz tuż obok, żywy!

Tak, teraz to ja pierdoliłem od rzeczy. Nie żeby matka Kenny'ego była wspaniałą kochającą matką, ale odpowiedzialność za śmierć jej syna nie spoczywała na jej barkach. To była moja wina...

Ojciec Kenny'ego wydał przerażający dziki odgłos. Gdyby nie Kevin i kilku innych mężczyzn przytrzymujących go, pewnie rozszarpałby mnie na strzępy. Matka Kenny'ego zatonęła w łzach i pobiegła, a za nią ogromna część grona gości. wszyscy patrzyli na mnie z pogardą i wrogością. 

-Panu już chyba podziękujemy. -odparł Kevin odwracając się na pięcie i podążając za mężczyznami usilnie próbującymi wyprowadzić ojca Kenny'ego. Ktoś splunął mi na buty.

Zostałem sam. Reszta gości podążyła za rodzicami Kenny'ego. Zajebiście. Właśnie zepsułem ostatnie pożegnanie, które należało się Kenny'emu. zbezcześciłem jego uroczystość, okazałem brak szacunku. Poczucie winy zaczęło ustępować pogardzie dla samego siebie.

Jak okrutnym potworem jestem.

Podszedłem do jego trumny. Delikatnie odsunąłem kołnierzyk marynarki z twarzy Kenny'ego. Ostatnia rzecz jaką wypadało zrobić. Pochylić się, żałować za swoje winy i prosić o wybaczenie.

-Wybacz Kenny, wiem nie o mnie chodziło, nie wiem co we mnie wstąpiło. Nie mogłem się powstrzymać. Jestem beznadziejny. Nie zasługuję na twoje wybaczenie, ale..

Chwyciłem jego zimną dłoń.

-Byłeś dla mnie naprawdę bliski... Dziękuję za wszystkie chwile, które razem przeszliśmy, nigdy cię nie zapomnę. Może i nie jesteś nieśmiertelny jak sądziłem, ale nasza przyjaźń z pewnością  jest. Moje oddanie...

-Jestem nieśmiertelny.

-C-co...?

-J-jestem nieśmiertelny. - kąciki jego ust uniosły się ku górze.

-Ty mały, smarkaty... Byłem pewny, że kopnąłeś w kalendarz...

-I was just joking

Miałem ochotę zdzielić go po twarzy.

-Jesteś jednym wielkim żartem.

-Nie. Jestem nieśmiertelny.

-Debilu. Tak się cieszę, że wróciłeś...

/I nareszcie. Moja dusza męczennika wreszcie zazna spokoju. Skończyłam! Zajęło mi to 4 lata?Woah... Czas szybko leci. W każdym razie jestem z siebie dumna. Mam nadzieję, że się podobało, choć tak długi czas zdecydowanie nie był wart czekania. W każdym razie wszystko musi mieć swój koniec. Tydzień Kenny'ego Mccormick od początku miał się zakończyć na 7 dniu (w końcu to tydzień duh). Z uniwersum South Park'a nie miałam styczności od dawna i przyznaję się nie obejrzałam nawet połowy, także bardzo przepraszam za wszystkie błędy logiczne i fabularne związane z fabułą serialu. Traktuję to bardziej jako interpretacje, więc charaktery postaci mogły znacząco różnić się od tych serialowych. Mam nadzieję, że miło się czytało i zakładam (i jednocześnie bardzo w to wierzę), że nie będzie to moja ostatnia książka. W końcu moje życie składa się z wielu 4 letnich epizodów XD Jeszcze raz dziękuję za wszystkie miłe komentarze, które dały mi kopa do ukończenia tego wreszcie i co...Mam nadzieję, że nie zawiodłam i widzimy się w kolejnych moich dziełach (jeśli do takowych dojdzie). Miłego dnia (bądź nocki) wszystkim.

Tydzień z życia Kenny'ego  MccormickWhere stories live. Discover now