Prolog

50 3 1
                                    


Część I – człowiek

✣✣✣

Zastanów się. Na pewno chcesz o tym wiedzieć? On nie miał się czym chwalić, zapewniam. Nie jesteście wcale podobni. A to, co robił, było znacznie gorsze niż uciszenie niewygodnego dłużnika albo przepranie pieniędzy w korporacji. Skala jego zbrodni... Mój Boże.

Nie, nic mi nie jest. Daj się zastanowić starej kobiecie. Pozwól mi w spokoju przywołać te wspomnienia, bo nawet nie wiem, od czego zacząć. Niech no wezmę oddech. 

✣✣✣

Oszustwa na nic się zdadzą. Przegrałam z nim w najstarszą grę świata.

Kocha... lubi... szanuje...

A może to on przegrał ze mną?

nie chce... nie dba... żartuje...

Podzieliliśmy młodość, uczucia, marzenia. Wszystko, co pierwsze.

w myśli... w mowie... w sercu...

Ostatecznie biały wieniec i serpentyny gratulacji otrzymała, jak zawsze, Erina Pendelton.

na ślubnym kobiercu?

✣✣✣

PROLOG

Tamtego dnia powietrze było suche, a słońce ostre — hałdy piachu wznosiły się z każdym tętentem kopyt i skrzypnięciem kół powozowych; z każdym rytmicznym odgłosem głuchych stuknięć i energicznych kroków stóp w starych, zdezelowanych butach.

Chłopcy znowu się bili.

Wioskowe przygłupy zbiegły się wokół samozwańczego ringu jak robale do padliny. Stali zaaferowani, oglądając rozszerzonymi z emocji oczami bokserskie zmagania innych nastoletnich prawie-mężczyzn, próbujących udowodnić sobie, że ich brawura i odwaga przystają prawdziwym dżentelmenom. A nawet jeśli nie — to choćby i prawdziwym szumowinom; takim, jakich należy bać się w ciemnym zaułku miasta i którym najlepiej zejść z drogi za każdym razem, gdy spotka się ich na samotnej szosie.

Walki zawsze budziły wrzawę. Ale tamto poruszenie było doprawdy niecodzienne — wszyscy przepychali się, jakby na wiejskie podwórze przyjechała co najmniej królowa. Podrostki stały w krzywych szeregach, wieszając się nawzajem na swoich plecach i ramionach tylko po to, żeby lepiej widzieć rozgrywającą się walkę.

— To ten co uderzył Erinę — stwierdziła nagle ze zgrozą Anne, ciągnąc mnie za rękaw sukienki. — Zakała domu Joestarów... — dodała półszeptem; jej wzrok utkwił w mieszaninie koszul, kapeluszy, pokrzykiwań i śmiechów.

— Ach, ten nowy — zamyśliłam się głośno, nie odrywając spojrzenia od zaaferowanych nastolatków. — W takim razie podejdźmy. Przyjrzymy mu się dokładniej.

Wszystkie dziewczęta w miasteczku słyszały o okropności, która spotkała nieodżałowaną córkę Pendeltonów. Erina zawsze uchodziła za wzór do naśladowania, niedościgniony ideał naszej małej, zakłamanej, dusznejspołeczności. Delikatna, skromna, uzdolniona muzycznie, a przy tym zachęcająco bogatsza od dziewcząt z całego regionu. Efemeryczny zarys jej subtelnej budowy współgrał z twarzą tak łagodną, że prawie pozbawioną rysów — och, te gołębie, rozmarzone oczy, złote loki, naturalnie podbarwione usta.... A do tego cała kaskada strojów, rękawiczek, parasolek i chusteczek — każda pod kolor, doskonale dopasowana do reszty anturażu.

Ojciec Eriny sprowadzał te wszystkie bibeloty prosto z Londynu albo Paryża; wiedział, że w kreacji jej misternego wizerunku nie było miejsca na przypadek. Nawet, jeśli była jeszcze za młoda, żeby zaprezentować ją oficjalnie, zgodnie z obyczajem, szerszemu towarzystwu, to przecież dosłownie za rogiem żył George Joestar. Stary, owdowiały, odsunięty od dworu arystokrata, tworzący krajobraz przedmieścia wspólnie ze swoimi kuszącymi posiadłościami, pachnącymi ogrodami, silnymi końmi, tresowanymi psami, różnokolorową służbą... I synem. Nie mogło zabraknąć w tym obrazku syna, doskonałego kandydata na męża.

Szlag by to trafił!

Oczywiście, że zawsze zazdrościłam Pendeltonowej — zarówno tych strojów, jak i osobistej guwernantki, ogromnej sypialni, biblioteki wypełnionej po same brzegi starymi tomiszczami... Choć ona zawsze, jak na złość, wybierała lalki.

— Nie pchajmy się w ten tłum — zaoponowała Anne, próbując mnie zatrzymać śmiesznie delikatnym zaciśnięciem szczupłych palców na materiale satynowego rękawa.

— Daj spokój, przecież nam ustąpią — zirytowałam się, wyrywając rękę. — Chcę zobaczyć, o co ta draka — stwierdziłam stanowczo, ruszając przed siebie z pewnością.

Byłam córką zamożnego handlarza, nie arystokratką, ale nie przeszkadzało mi to czuć się po prostu lepszą od większości ludzi, którzy mnie otaczali. Ceniłam sobie własne towarzystwo, w szczególności w zakresie uciech intelektualnych, których zdecydowanie nie mogła mi zapewnić przedmiejska śmietanka złożona z prostaków i ich niepojętnych córek. Oczywiście, jak wszystkie młode dziewczęta, dość często zastanawiałam się, kim właściwie jestem i jaki będzie mój los; czy w ogóle mógł być jakiś? Po śmierci ojca niechybnie stracę pozostałości tego, co można nazwać majątkiem. Chyba, że wyjdę za mąż, na co, przynajmniej wtedy, wcale się nie zanosiło.

Zacisnęłam pięść. Nie mogłam znieść myśli, że pieprzona Erina Pendelton już chodziła na spacery, pikniki i zabawy z cholernym JoJo, choć była ode mnie aż cztery lata młodsza.

Powietrze przeciął zbiorowy krzyk euforii — stanęłam na palcach, żeby lepiej zobaczyć finał walki. Szczupły blondynek efektownie powalił znacznie postawniejszego od siebie Johnatana Joestara na łopatki i odkładał go po twarzy. Po chwili pohamował się z widocznym wahaniem i wstał, otrzepując rękawice z pyłu.

To dla ciebie to zbiorowisko?

Był rozczarowująco zwyczajny jak na kogoś, kto miał czelność napastować córkę starego Pendeltona i tłuc syna najbogatszego człowieka w regionie; wydawał się przeciętny i... niepozorny.

— To ten gnojek? — zapytałam z niechęcią; wciąż w głowie mi się nie mieściło, że taki drobny, szczupły chłopiec mógł kogokolwiek napaść.

— Tak, Dio Brando — potaknęła moja towarzyszka z nienaturalnym entuzjazmem. — Choć teraz to chyba Joestar?

— Wątpię — mruknęłam w odpowiedzi; blondyna otoczył żywy kordon ochronny złożony z widocznie zafascynowanych nim wyrostków w za dużych marynarkach i przybrudzonych spodniach. — Szczerze mówiąc, chciałam mu powiedzieć, żeby się pohamował albo go podam na policję, ale chyba nie będę miała okazji.

— Lepiej z nim nie zaczynaj — doradziła Anne; troska w jej głosie brzmiała szczerze. — Sama widzisz, z kim się zadaje — zadarła wystający podbródek, wskazując na grupę rozwrzeszczanych małolatów.

— To dla mnie dzieciak — przypomniałam jej analitycznie. — Ile ma lat? Piętnaście? Ja jestem praktycznie dorosła. Zresztą, nie wyobrażam sobie, żeby taki chłystek terroryzował nasze otoczenie...

Twarz Dio Brando wyłoniła się zza lasu rąk i ramion — patrzył prosto na mnie. Zupełnie jakby jakiś element mojej osoby (może wzrost?) przykuł jego wzrok w tłumie. Wtedy po raz pierwszy zauważyłam oczy w kolorze głębokiego brązu, które kontrastowały z nienaturalnie jasnymi, prawie żółtymi włosami.

Uniosłam podbródek z wyższością i odwróciłam się zniesmaczona. Wydawało mi się wtedy, że nie chcę mieć z tym wszystkim nic wspólnego. 


Baśń o miłości i grzechu ✣ Dio Brando x OC ✣ JJBA ✣Where stories live. Discover now