Rozdział 2

24.5K 1.8K 1.8K
                                    

Eleanor nie była pewna, czy w tej chwili bardziej potrzebowała własnego łóżka, czy zimnej kąpieli, która zmyłaby z niej wspomnienia tego paskudnego dnia.

Zamiast jednak zrobić którąkolwiek z tych rzeczy, wciąż siedziała w jednym z dwóch foteli, w półmroku własnego salonu i wpatrywała się w człowieka, który był połączeniem jej zmęczonego umysłu i wypitego chwilę wcześniej alkoholu.

Vincent, powtórzyła w myślach, uświadamiając sobie, że to imię bardzo pasowało do mężczyzny, którego właśnie miała przed sobą. Było eleganckie i zdawało się brzmieć lekko i czysto.

Nie pamiętała, jak dużo wypiła, ale z pewnością więcej niż powinna wypić dorosła, odpowiedzialna kobieta, mieszkająca na niezbyt bezpiecznych przedmieściach miasta.

Vincent się poruszył, zupełnie jakby pragnął przypomnieć jej o swojej obecności. Gdy uniosła wzrok i spojrzała na niego spod ciemnych rzęs, z jej ust padło pytanie:

– Skąd znasz moje imię?

– Widniejesz na stronie firmy, w której spotkaliśmy się tego poranka – wyjaśnił, zupełnie jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie. – Eleanor Cullen. – Przechylił głowę w bok, a idealnie rysy jego twarzy nieco się napięły. – Zdjęcie, które ktoś umieścił w zakładce opatrzonej jakże uroczym tytułem: ''Rodzina Milton Company'' pochodzi, jak podejrzewam, sprzed trzech lat. Twoje włosy sięgały wówczas do ramion, teraz są znacznie dłuższe.

Eleanor zacisnęła powieki. Ból rozlał się w skroniach niczym uporczywa fala ciepła.

– Jeżeli nie przyszedłeś tutaj, aby mnie okraść, po co właściwie...

– Jak już wspomniałem, chcę złożyć ci pewną propozycję – wtrącił, głosem wciąż niezmąconym zirytowaniem, czy rozdrażnieniem. – Oboje możemy dać sobie coś, czego pragniemy, Eleanor.

– Nie wiem, o czym mówisz...

– O Kevinie Miltonie, rzecz jasna.

To jedno imię wystarczyło, aby dziewczyna poczuła nieprzyjemny uścisk w sercu. Cóż... tego bólu najwidoczniej nie miała się tak łatwo pozbyć.

– Ty pragniesz się zemścić, a ja okraść jego rodzinną firmę – dodał, po czym nabrał głęboki oddech.

– Przykro mi, ale nie jestem złodziejką.

Vincent obserwował ją w milczeniu, gdy najpierw pochyliła się delikatnie w przód, wsparła drżące dłonie na podłokietnikach fotela i w końcu, nieco chwiejnie, podniosła się na nogi.

– Jak bardzo boli złamane serce? – pytanie, które padło z ust mężczyzny skutecznie nie pozwoliło jej postawić nawet kroku w kierunku sypialni. – Widok ukochanego w ramionach innej kobiety? I świadomość, że nawet najlepsza wersja ciebie nie była dla niego wystarczająco dobra?

Ból, ten potworny uścisk, który nigdy nie tracił na sile, stał się niemal nie do zniesienia. Eleanor zacisnęła dłonie w pięści, a potem odwróciła się w kierunku Vincenta i w dwóch krokach pokonała dzielącą ich odległość.

– Nie jesteś nawet prawdziwy – niemal syknęła, pochylając się w jego stronę. – Jesteś tylko wytworem mojej wyobraźni, projekcją, demonem, który przyszedł, aby mnie dręczyć...

Vincent uniósł podbródek i nagle ich twarze znalazły się tak blisko siebie, że dziewczyna poczuła jego oddech na swoich wargach. Pachniał papierosami i mocnymi, ciężkimi perfumami, które przywodziły na myśl drewno i coś, co przypominało mięte.

Powoli, leniwie sunąc po jasnej skórze, zlustrowała jego niemal nierzeczywistą twarz – blade policzki, mocno zarysowane kości, idealnie prosty nos i czarne oczy. Był rzeźbą, którą ktoś wyjątkowo utalentowany wykuł w drogim marmurze.

V I N C E N T [W SPRZEDAŻY]Where stories live. Discover now