Część III

6 2 0
                                    

Wedle przewidywań, w końcu musiałem się obudzić.

Przetarłem sklejone oczy, a przez ciało przeszedł zimny dreszcz. Wszystko było na swoim miejscu. Wyblakła, czerwona ziemia, migoczące kamienie, dziwne krzewy i las monstrualnego mchu ze znaczną liczbą nieznanych istot.

– Niech to! – krzyknąłem, podrywając się. – Więc dalej tu jestem!

Trudno mi było myśleć w kategoriach realnych, choć czy możliwe jest zaśnięcie i obudzenie się we śnie? Zakładając, że nie jest to sen, ani zaświaty, bo gdzie przecież po upadku z krzesła, pozostało jedno rozwiązanie – przyjąć, że świat jest realny, pomimo wypierania tego faktu przez psychikę.

Na ostatni wybór jeszcze nie byłem jednak gotowy. Wściekły i zagubiony, miotałem się, nie wiedząc co robić. Co można było w mojej sytuacji?

Przypomniało mi się wtedy, że w wieku licealnym lubowałem się przecież w sztuce przetrwania. Rodziców nawet nie pytałem o zgodę na taki wyjazd... lecz posiadałem mocne podstawy teoretyczne w tym zakresie, a zawsze to coś. Wszystko dzięki książkom i programom Beara Gryllsa.

Dolina była bardzo rozległa, a ja za wskazówkami mojego idola ruszyłem w dół. Gdzieś na pewno płynął potok, od którego się oddaliłem, a idąc z jego biegiem, teoretycznie mogłem trafić do cywilizacji.

Ta myśl dodała mi werwy, chociaż głód niesamowicie doskwierał, ściskając żołądek żelaznym uchwytem. Szacuję, że nie minęła godzina, a dotarłem do wyczekiwanej wody. Kilkanaście łapczywych – i nieodpowiedzialnych przez ryzyko zatrucia – łyków i ruszyłem dalej, przedzierając się przez gęstwinę, pokonując głębokie jary i zręcznie przechodząc po chyboczących się zwalonych pniach nad połyskującym potokiem.

Koniec dnia zaskoczył na tyle, że znów spędziłem noc pod chmurką.

***

Większe słońce zbliżało się powoli do widnokręgu. Mniejsze miało niby spory kawałek do pokonania, aczkolwiek wydawało się, że sukcesywnie zmniejsza dystans do tego pierwszego.

Po jakich orbitach gwiazdy by nie krążyły, z nerwów rozbolał mnie brzuch. Obawiałem się, że znów zostanę bez schronienia na noc, która nie wiem, ile dokładnie potrwa. A to było jedno z wielu pytań bez odpowiedzi. Nie wiem, jaki odcinek udało mi się tego dnia pokonać. Świat coraz bardziej zdawał się prawdziwy, chociaż szaleńczo niezgłębiony.

Trochę otuchy dodało mi później znalezienie truchła wielkiego żuka. Ze dwa razy większy od owczarka niemieckiego, na moje szczęście nie śmierdział już padliną, a jedyne co z niego zostało to wyblakły zielony pancerz, sztywne odnóża i ostre żuwaczki. Pomyślałem, popatrzyłem i pewnym ruchem spróbowałem odłamać odnóże. Stawiało opór, ale w końcu pękło z chrzęstem u nasady.

Wyłamałem dwa, w pobliskich powykręcanych krzakach udało mi się pozyskać w miarę prosty i wytrzymały kij bez sęków. Korę i większe nierówności starłem na połyskujących kamieniach walających się tu i ówdzie.

Podniosłem dumnie głowę, dzierżąc oburącz owadzi topór bojowy. Poszedłem dalej szukać schronienia, a przechodząc obok kępy uschniętych krzaków uderzyłem, testując nową broń. Solidna konstrukcja – odnóża względem trzonka nawet nie drgnęły.

Gumka z bokserek sygnowana marką Hugo Bossa spełniała swoją funkcję, a ja prosiłem los, by dżinsy za bardzo nie otarły mi tyłka.

***

Następnego ranka obudziły mnie paniczne odgłosy ucieczki. Ni to pisk, ni to skowyt, ale jakieś duże zwierzę zostało złapane. Szamotanina przeniosła się nad potok, stąd widziałem co się działo.

Srebrzysty jeleń w czarne paski szarpał się, kiedy sporych rozmiarów kotowate ostatecznie go dobiły. Jakim zaskoczeniem było, gdy dwa z nich zabrały zdobycz, a pozostałe stanęły i odmaszerowały na dwóch łapach, w nienagannej, pionowej pozycji.

Potem ucichło. Wtedy ruszyłem dalej, będąc tylko nieznacznie spokojniejszym. Musiałem uważać, bo równie dobrze mógłbym zostać kolejnym obiadem.

Towarzyszyły mi skrajne uczucia. Świat kusił tym, co nieznane, zwodził zmysły, obezwładniał i skupiał moją ciekawość. Z drugiej strony walczyłem, próbując tłumaczyć sobie świat jako projekcję umysłu po upadku z widelcem. Ta ostatnia perspektywa stawała się jednak coraz bardziej nierealna. Było zbyt prawdziwie, zbyt boleśnie i niewygodnie.

***

Trzask zakłócił spokój nocy. Kilkanaście kroków ode mnie coś złamało suchą gałązkę.

Poderwałem się, złapałem owadzi topór i przysunąłem się do skalnej ściany jaru. Wyciągnąłem broń przed siebie. Nocami nic mnie nie niepokoiło, a tymczasem w blasku trzech nieregularnych księżyców dostrzegłem wiele par ślepi. Jedno ze stworzeń podbiegło w moim kierunku, zrobiłem zamach, lecz nie trafiłem. Próba zadania drugiego ciosu, odnóża zaświszczały złowrogo w powietrzu, a ślepia rozeszły się i otoczyły mnie ze wszystkich stron. Ale w pojedynku nie byłem nawet tym zwinnym – silny osobnik zwalił się na mnie i padłem na wznak.

– Aaa! – krzyknąłem bojaźliwie i poczułem ucisk kłów obejmujących szyję. I ciepłą, lepką ślinę na niej.

Przekonany, że lada moment nastąpi koniec, przywołałem obraz Justyny i dzieciaków. Wszelkie plany miały się przecież skończyć. Zaginąłem w nieznanym świecie, a oni mieli się o tym nigdy nie dowiedzieć.

Feliks Żachczyński i czwórząb z ZakrosOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz