Rozdział I - Pod wodę!

104 10 29
                                    

„Zjebałem" było jedyną myślą Gilberta, kiedy stał na desce nad spokojnym morzem.

Deska co prawda należała do niego, tak jak wszystko na statku, z którego ją wysunięto, ale już niedługo. Powiewająca nad jego głową piracka bandera po jego skoku zostanie zamieniona na inną, obcą. Szczęśliwie nikt nie ujrzy tej hańby, on już będzie karmą dla rybek, połowa jego załogi już witała się z Lucyferem u bram piekieł, a druga, stękająca od ran, połowa znajdowała się pod pokładem, z pewnością skuta w kajdany. Gilbertowi pewnie byłoby ich żal, ale w sumie to nigdy ich nie lubił. No i sam miał większe problemy.

Albinos poruszył niespokojnie rękoma związanymi za plecami. Południowe słońce na otwartym morzu paliło niemiłosiernie, ale mimo to Gilbertowi nie spieszyło się do wody. Odwrócił się z końca deski i spojrzał na Diablicę w Ludzkiej Skórze we własnej osobie. Kobieta uśmiechała się triumfalnie, a jej biała koszula, tu i ówdzie poplamiona na czerwono, łopotała na słonym wietrze.

— Nie mów, że nie umiesz pływać — zakrzyknęła, z rozmachem umieszczając stopę w skórzanym bucie na swoim końcu deski. Gilbert prawie stracił równowagę. Banda niedomytków, których Elizabetha nazywała swoją załogą, zaśmiała się na ten widok.

— Elizka, myślałem, że jesteśmy kumplami. — Gilbert nie chciał błagać o oszczędzenie jego życia, przynajmniej nie bezpośrednio. Nie znosił sytuacji, kiedy nie miał kontroli, a jakikolwiek aspekt jego nędznej egzystencji zależał od innych. Można więc rzec, że ta sytuacja była dla niego z deczka niekomfortowa.

— Na lądzie, owszem, bracie. — Odparła kobieta, kładąc dłoń na mieczu u swojego pasa. – Ale na morzu, mówiłam ci, jesteś dla mnie obcym człowiekiem. Pływasz pod inną banderą, więc nie ma powodu, dla którego nie miałabym cię zaatakować.

— Diablica — mruknął Gilbert pod nosem.

— Aww, daj spokój — skomentowała Elizabeth, znów uśmiechając się szelmowsko. — Miałam nadzieję, że ucieszysz się z naszego spotkania. Że będziesz skakał z radości.

Teraz znów mężczyzna przewrócił oczami. Chyba naprawdę zaraz skoczy, byle nie słuchać jej kiepskich żartów i rechotu Bandy Bezzębnych.

Przeklął tę myśl sekundę później, kiedy Diablica znów zabujała deską, ku uciesze tych idiotów. Pokazówka dominacji, dobre sobie. W odwrotnej sytuacji Gilbert od razu zrzuciłby tę babę do wody, ażeby ją tak rekiny pożarły na przystawkę.

— No, Gilbo, nie namyślaj się tak, tylko skacz!

Tyle, że Gilbertowi wcale nie chciało się skakać. Ktoś by powiedział, że prowadził tylko nędzny żywot pirata, podrzędnego na dodatek. Albinos nigdy nie rozsławił swojego imienia jakimiś brutalnymi akcjami czy zuchwałymi napadami lub kradzieżami. Celami jego ataków były tylko mało znaczące statki handlowe, czasami prywatne żaglowce jakichś grubych ryb. Karaibski półświatek ledwo o nim słyszał, a nagroda za jego schwytanie wynosiła zaledwie pięćset sztuk złota. I nawet nie dodali na jego liście gończym formułki „żywy albo martwy". Po prostu bieda z nędzą.

Ale też Gilbertowi nigdy nie zależało na niesłychanych bogactwach czy sławie. Dawniej być może, ale teraz już nie. Piractwo stało się jego sposobem na życie, tak jak dla niektórych prowadzenie karczmy, albo, tak jak w przypadku jego brata, wyrabianie mebli. Dzięki temu miał na chleb, alkohol, czasami panie do towarzystwa w portach i do rozdania swojej załodze. Tak, Gilbert zdecydowanie nie ganiał za tym, za czym zwyczajowo ganiają piraci.

Całą winę za to mógł właściwie zrzucić na brata i bez wahania to robił. Zostawił młodego na pięć lat, a ten nie dość, że go przerósł, to jeszcze przygruchał sobie piękną żonę i raczył wieść szczęśliwe życie bez niego. Gilbert oczywiście kochał zarówno Ludwiga, jak i Felicię, jak i ich dzieci, ale ich widok obudził w nim uczucia dawno zepchnięte gdzieś w głąb serca. Ciepło przebywania z kochaną osobą, poczucie bezpieczeństwa, zaufanie. A zaraz po tym przyszło pragnienie. Skoro młodszy z nich mógł to wszystko mieć, czemu i nie on?

[APH] Pirat i tryton (PruCan)Nơi câu chuyện tồn tại. Hãy khám phá bây giờ