Rozdział 2

5 2 0
                                    

Minęło już pare dni odkąd Renee dowiedziała się, że jest czarownicą. Ciotka Anna zadbała, aby jej siostrzenica mogła dostać się do Salem, gdzie mieściła się jedyna w swoim rodzaju Akademia Sztuk Magicznych.
Dostała od ciotki cały tydzień na spakowanie się i pożegnanie ze znajomymi. Jednak nie żegnała się z nimi na zawsze. Już w ferie zimowe miała wrócić do Londynu na dwa tygodnie.

„Do zobaczenia w ferie." — Powiedziała jej Anna na pożegnanie.

Te słowa nieznośnie rozbrzmiewały w głowie Renee stanowiąc tło dla niepokojących myśli.
Teraz dziewczyna stała już na lotnisku w Salem i było za późno, aby się wycofać.
Renee błądziła wzrokiem po tłumie, ale nigdzie nie mogła dojrzeć swojej babci.
Na lotnisku roiło się od magów, przez co Winston czuła się wyobcowana.
Moda magiczna bardzo różniła się od mody niemagicznej. Cały tutejszy świat wyglądał zupełnie inaczej.
Kobiety wyróżniał skąpy makijaż i różnokolorowe suknie sięgające im nie wiele poniżej kolan. Kilka z nich miało na głowach również tradycyjne, magiczne kapelusze.
Mężczyźni za to nosili spasowane garnitury, a pod nimi kamizelki. Ich głowy zdobiły meloniki.

Nagle do Renee podleciał mały świecący motylek.
Dziewczyna zamrugała kilka razy, aby upewnić się, że to co widzi dzieje się naprawdę.

— Hej malutki. — Uśmiechnęła się delikatnie dziewczyna.

Małe stworzonko latało wokół niej nerwowo, jakby chciało jej coś pokazać.

Po krótkiej chwili Renee śmiało ruszyła za nim. Co miała do stracenia?

Wreszcie motyl zatrzymał się przed jakąś kobietą. Wyglądała na 50-latkę. Miała czarne oczy, grube siwe włosy upięte w kok, nienaganną sylwetkę i widoczne kości policzkowe.
Stworzenie wleciało do jej dłoni, a następnie przerodziło się w niewielką kulę światła i zgasło.

— Renee Winston, jak mniemam. — Kobieta zmierzyła dziewczynkę wzrokiem.

— Tak, a Pani to zapewne Eleonore Anderson? — Upewniła się Renee.

— Tak, chodź ze mną. — Powiedziała i ruszyła w kierunku wyjścia z lotniska.

Przechodząc przez parking Winston przyglądała się okolicy. Wszystko wyglądało na takie stare i surowe.
Wreszcie obydwie wsiadły do samochodu i odjechały.
Renee wciąż obserwowała krajobrazy za oknem próbując oswoić się z nowym miejscem zamieszkania.
Wszędzie wokół były łąki i drzewa.

— Babciu... — Zaczęła nieśmiało.

— Mów mi Pani Andersson, albo Ela. — Przerwała jej wiedźma.

To słowo utkwiło Renee w głowie. Nigdy jeszcze nie widziała prawdziwej wiedźmy. Słyszała wiele pogłosek i legend na temat tych dziwnych istot. Przecież wiedźmy nawet nie były ludźmi...

— Pani Andersson... — Kontynuowała nieco speszona. — Co to było za zaklęcie, którego użyła Pani na lotnisku, żeby mnie znaleźć?

Kobieta przez chwilę nie odpowiadała. Najwyraźniej Renee wyrwała ją z zamyślenia.

— Anima mea. — Odpowiedziała wreszcie.

W samochodzie znów zapadła cisza.
Jedyne co ją zagłuszało to warkot silnika.

— Ile ma Pani lat? — Spytała nagle młoda czarownica. — Mówiono mi, że już dość długo stąpa Pani po tym świecie...

— Jestem wiedźmą, stąpam po tej ziemi tak długo jak istnieją ludzie. — Powiedziała ponuro. — Jedyne co się zmienia to ciało.

Wiedźma z Londynu Where stories live. Discover now