Rozdział 4

93 24 65
                                    

Nix spoglądała na mnie wyraźnie obrażona. Zapewne doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że za chwilę ją opuszczę i zostanie sama w domu. Próbowałem właśnie zawiązać krawat na swojej szyi, podczas gdy kotka wlepiała we mnie swoje wściekłe zielone oczy, machając dodatkowo ogonem. Starałem się nie patrzeć w jej stronę, bo w innym przypadku uległbym i został w domu, a wtedy nie dotarłbym na rozmowę o pracę, którą miałem za niespełna dwie godziny. Nie zdążyłem się pochwalić Cheriss, że dostałem wczoraj telefon od tej firmy, która poszukiwała tłumacza języka fińskiego. Od naszej rozmowy o niejakiej Ruby Jane mijaliśmy się, praktycznie nie zamieniając ze sobą słowa, co wprawiało mnie w nie lada zakłopotanie. Jakoś źle czułem się, przebywając obok niej, gdy była taka milcząca i błądząca myślami gdzieś daleko. Nasza zbyt krótka znajomość oraz nie wystarczająco bliska relacja nie pozwalały mi zapytać, czy coś ją trapiło.

Kot fuknął na mnie, gdy włożyłem buty i chwyciłem za klamkę drzwi. Posłałem Nix ostatni przepraszający uśmiech, choć nie sądziłem, by zrozumiała, o co mi chodziło, po czym wyszedłem na zewnątrz. Tym razem w Portland nie padał deszcz, więc mogłem cieszyć się przyjemnie ciepłymi promieniami słońca. Przymknąłem na chwile oczy, by skupić się na szumie drzew rosnących w ogrodach oraz śpiewie ptaków. To nie był najlepszy pomysł, bo potknąłem się i prawie runąłem jak długi wprost na asfalt. W ostatniej chwili uratowałem moją białą koszulę od stania się czarną, łapiąc równowagę. Jakaś przechodząca drugą stroną ulicy starsza pani spojrzała na mnie z politowaniem. Zapewne podczas całego zajścia wyglądałem jak ostatni kretyn.

Z piekącymi ze wstydu policzkami przyspieszyłem kroku. Dotarłem na przystanek o kilka minut szybciej, niż bym chciał. Autobus zawiózł mnie prosto do centrum, gdzie już dalej pieszo dostałem się pod wskazany mi adres. Zanim wszedłem do ogromnego, przeszklonego wieżowca, najpierw przetarłem spoconą ze stresu twarz chusteczką i kilka razy przejrzałem się w telefonie. Musiałem się upewnić, że nie wyglądałem jak ostatni przygłup, czerwony niczym pomidor albo ubrudzony od nie wiadomo czego. Przecież zawsze mogłem nie poczuć, że przelatujący gołąb zrzucił na mnie bombę. Na całe szczęście wszystko wydawało się być we względnym porządku.

Złapałem za klamkę, a potem przez chwilę szarpałem się z drzwiami, by ostatecznie zorientować się, że wystarczyło je popchnąć. Pani siedząca w recepcji zdawała się nie zauważyć całego zajścia, ale może potrafiła dobrze ukrywać rozbawienie. Nieistotne. I tak zdążyło mi się zrobić głupio i gorąco. Kobieta w końcu podniosła wzrok, posyłając w moją stronę uprzejmy uśmiech. Zdusiłem w sobie chęć wybiegnięcia na zewnątrz, a potem zmusiłem nogi do tego, by poniosły mnie stronę blatu.

— Dzień dobry. — Zacząłem od przywitania, bo przecież musiałem sprawiać wrażenie kulturalnego i dobrze wychowanego. — Byłem umówiony na rozmowę z panem Wallerem.

— Można prosić o nazwisko? — zapytała recepcjonistka, cały czas utrzymując na twarzy ten sam uśmiech, który powoli zaczął mnie przerażać. Czy nie powinna jej w końcu rozboleć twarz?!

— Martin.

Kobieta na moment utkwiła wzrok w ekranie laptopa, zapewne szukając mnie w jakimś rejestrze. Miałem wrażenie, że specjalnie dłużej scrollowała myszką po to, żeby zasiać we mnie ziarno niepokoju. Swoją drogą udało jej się to, bo gdzieś z tyłu głowy zaczęła kiełkować myśl, że może w notesie zapisałem zły termin albo w ogóle dostałem się nie do tej firmy, co powinienem. Starałem się zachować względny spokój, mimo nieustającej gonitwy gdzieś wewnątrz mnie, gdzie różne głosy coraz szybciej wykrzykiwały argumenty, dlaczego ta przeklęta baba jeszcze się nie odezwała. Czułem narastającą złość i już oczami wyobraźni widziałem, jak z dziką furią duszę recepcjonistkę za to, że tak się ociągała.

Nigdy WięcejWhere stories live. Discover now