Świąteczne Poletko

By morawska_julia

127 11 1

Świąteczna Komedia z Danielsem Sharonem, Anne Sufryd, Williamem Edwardsem, Samuelem Barronem i Damianem Kryie... More

Przedstawiciele
Część I
Część III

Część II

35 2 0
By morawska_julia

Boże Narodzenie w domu Łowczyni już od samego rana było niepokojąco podobne do pola bitwy. Trzeba było jednak przyznać, że największy konflikt zbrojny przypadł na czas godziny przed zjawieniem się zaproszonych gości. Nie chodziło nawet o to, że gospodyni biegała po domu z nożem do krojenia mięsa, choć Daniels musiał przyznać, że na pewno dodawało to pewnego klimatu zgrozy. Dodatkowo wszędzie na parterze roznosił się zapach spalenizny, kuchnia wyglądała tak, jakby przeszło przez nią wojsko wyznające zasadę wojna powinna żywić wojnę, a najzabawniejsze było to, że wśród owego konfliktu znalazły się nawet ofiary śmiertelne.

— Miałeś jedno zadanie! Jedno zadanie, ty stary głupcze! — głos Anne niósł się po całym trzypiętrowym budynku. — Przypomnij mi proszę, co miałeś zrobić? — Popatrzyła z wyrzutem na Danielsa bezczynnie przyglądającego się działaniom kobiety.

—  Dopilnować, żeby indyk się nie przypalił — mruknął niezadowolony Daniels.

— A co zrobiłeś? — ciągnęła zirytowana Anne.

— Nie dopilnowałem, żeby indyk się nie przypalił — odparł niechętnie mężczyzna.

— I co teraz z naszym indykiem? — Łowczyni wskazała na potrawę, którą właśnie próbowała uratować.

— On… przypalił się, jak sądzę. — Daniels skrzywił się, patrząc na zwęglone mięso.

— Nie, Sharon. — Kobieta roześmiała się ironicznie bez nawet grama rozbawienia. — On się nie przypalił, tylko doszczętnie spalił, bez możliwości odwrotu! — stwierdziła.

— M-może… może powstanie z popiołów… jak feniks, czy… coś tam… — zawahał się Sharon, ale zamilkł, widząc, że jedynie pogarsza swoją sytuację.

— Czy masz świadomość, że lada moment zaczną schodzić się goście, a my nie mamy głównej potrawy na obiad? — wysyczała Anne.

— Ale… mamy przecież pudding — zauważył nieporadnie Daniels. Anne nijak tego nie skomentowała, tylko podniosła tacę ze spalonym indykiem i odstawiła na bok, by zrobić miejsce na blacie. — Słuchaj, na pewno dasz radę przygotować jeszcze jednego indyka — zaczął jeszcze raz mężczyzna. — Zresztą, Marry za jakiś czas wróci z miasta i ci pomoże — zapewnił pospiesznie.

Anne popatrzyła na niego złowrogo.

— Więc mamy naprawiać twoje błędy, tak? — spytała ironicznie.

— Ty akurat robisz to przez całe życie, jak sądzę — stwierdził, jakby miało go to usprawiedliwić.

— Sharon, ty skończony głupcze…!

— Tato? — Usłyszeli dziecięcy głos dobiegający z salonu.

No tak. Obydwoje zapomnieli, że w salonie, pośród tej wojny, siedziała siedmioletnie Darrie, oglądając film dokumentalny o Tajdze — Daniels musiał przyznać, że kiedy włączał jej telewizor, nie pokwapił się, by spojrzeć na kanał, który wybrał. Ale dziewczynce zdawało się to nie przeszkadzać.

— Co tam, młoda? — zawołał Sharon, wyglądając przez drzwi do salonu.

— Tajga się skończyła. — Wskazała na ekran telewizora. — Teraz leci Helikopter w ogniu.

— Bogowie, to znakomity film! — ucieszył się Sharon, podchodząc do córki.

— Mama nie pozwala mi oglądać takich rzeczy — wyjaśniła z wyrzutem Darrie.

— Hmm — mruknął mężczyzna. — To może lepiej wyłączmy to, zanim przyjdzie — postanowił, po czym wyłączył telewizor.

— Czemu ciocia Anne jest na ciebie zła? — spytała zaciekawiona Darrie, stając nogami na fotelu, by zrównać się z ojcem.

— Ciocia Anne ciągle jest o coś zła, zauważyłaś? — skwitował z rozbawieniem Sharon, ściszając głos, by mieć pewność, że Łowczyni nic nie usłyszy. — Dlatego właśnie obydwoje wolimy wujka Williama — stwierdził, mrugając porozumiewawczo. Dziewczynka roześmiała się. — Tylko nie powtarzaj tego cioci — zastrzegł Daniels.

W tej samej chwili usłyszeli dzwonek do drzwi.

— Oho, w samą porę — stwierdził mężczyzna, zmierzając do korytarza. Otworzył drzwi Marry, która weszła do mieszkania z wielkimi, papierowymi torbami przepełnionymi prezentami.

— Gdybym wiedziała, że spędzimy tu święta, kupiłabym to wszystko wcześniej — wyjaśniła, ściągając płaszcz, by powiesić go na wieszak.

— Naprawdę nie musiałaś kupować nam prezentów — zapewnił ją Daniels, jednocześnie próbując subtelnie dojrzeć, który z podarunków może być dla niego.

— Możesz włożyć je pod choinkę — powiedziała.

— Jak to? Żeby Darrie zobaczyła? A co z magią świąt? — przeraził się Sharon. — Co ze Świętym Mikołajem!?

Marry przewróciła z rozbawieniem oczami, wchodząc do salonu. Mężczyzna podążył za nią.

— Tato — odezwała się Darrie, najwyraźniej podsłuchująca wcześniejszą rozmowę. — Ale ty wiesz, że Mikołaj nie istnieje? — upewniła się, tak jakby naprawdę zwątpiła w inteligencję swojego ojca.

Sharon przybrał zawiedziony wyraz twarzy, zaciskając usta w wąską kreskę.

— Dlaczego wszędzie śmierci dymem? — zdziwiła się Marry, wchodząc do kuchni. — Czy coś się… O Boże, Daniels! — wykrzyknęła. Wyglądało na to, że Łowczyni zyskała sojusznika w konflikcie o spalonego indyka.

Sharon westchnął ciężko, ale skierował się z powrotem do kuchni.

— Jesteście w stanie przygotować drugiego? — spytał ze skruchą, tym razem postanawiając nie robić z siebie większego głupka.

Anne podparła się rękami pod boki, myśląc intensywnie.

— To trochę potrwa, a goście zaczną schodzić się…

Cały dom przeszył dźwięk dzwonka do drzwi.

— …za godzinę — dokończyła kobieta, unosząc brwi.

— Mamo, tato! — zawołała Darrie wyglądająca przez okno w salonie. — Przed drzwiami stoi ciocia Eve z Julie i Finem! — ucieszyła się.

— A wujek William gdzie? — zdziwił się Daniels, idąc w jej stronę.

— Chyba za tą stertą prezentów. Nie wiem, trudno dostrzec — skwitowała niepewnie dziewczynka.

— Idź im otworzyć — nakazała jej Anne stająca w progu. — Ja naprawdę nie mam do nich siły. Czy przypadkiem, jako szlachta, nie powinni zawsze wszędzie się spóźniać, zamiast być przed czasem? — mruknęła.

Darrie w radosnych podskokach skierowała się do korytarza, by po chwili otworzyć gościom drzwi. Fala śmiechów, radosnych okrzyków i trajkotania zalała piętro, podczas gdy rodzina Edwardsów wchodziła do budynku.

— Pogoda beznadziejna, doprawdy — narzekała Eve, krzywiąc się. — Ponoć zapowiadają straszne burze. Cud, że w ogóle tu wczoraj dopłynęliśmy…

— Tak, to prawdziwy cud — mruknął do siebie Sharon, stając w korytarzu. Po chwili przywdział na twarz swój najlepszy uśmiech i pospieszył, by pomóc kobiecie oswobodzić się z czarnego futra. — Może nie uwierzycie, ale jesteście pierwsi — zaczął.

— Taki był zamiar! — zawołał William zza sterty niesionych przez siebie prezentów. Sharon podszedł do niego ze śmiechem, po czym pomógł odstawić pakunki na bok.

— Cholera, stary. Nie wiem, czy byłem na tyle grzeczny w tym roku — powiedział poważnym tonem.

— Czekaj, czekaj — zatrzymał go Edwards. — Drugą połowę zostawiłem przed wejściem — wyjaśnił, po czym wrócił się na zewnątrz po resztę prezentów.

Kiedy wszyscy rozebrali się z płaszczy, Daniels zaprowadził gości do salonu — a dokładniej goście sami się tam zaprowadzili. William naprawdę czuł się tu zbyt swobodnie. Łowczyni i Marry wyszły z kuchni, by z uśmiechami na twarzach — Sharona takim uśmiechem nie obdarzyły — przywitać rodzinę Edwardsów.

William i Eve mieli dwójkę dzieci — Julie i Finlaya. Chłopiec miał już trzynaście lat, a jego siostra była od niego młodsza o trzy. O ile imię Finlay było efektem kłótni o to, że Eve nie zamierza nazwać syna Hamletem ani Otello, tak oczywistym było, że imię Julie Kapitan wybrał na cześć głównej bohaterki Romea i Julii. I choć było to jeszcze trudne do oszacowania, trzeba było przyznać, że oboje rodzeństwa okazywało zalążki talentu literackiego, co niezmiennie cieszyło Edwardsa. Nie wiedział, czy po rozwodzie Eve pozwoli na to, by jedno z dzieci mieszkało z ojcem, a sam William nie sądził, że miałby serce do rozdzielenia rodzeństwa. Myśl o rozwodzie towarzyszyła mu już od dłuższego czasu, a Daniels zwykł kpić z niego, że Edwards jest zdolny do wszystkiego, tylko nie do skonfrontowania się z gniewem własnej żony. William miał w zwyczaju odpowiadać coś o tym, że niestety nie ma takiego doświadczenia w rozwodach jak Daniels i zwykle na tym sprzeczka się kończyła. Ale było w tym też coś z prawdy. Kapitan od dawna wiedział, że cała sprawa jest jedynie kwestią czasu, a ostateczną decyzję podjął mniej więcej pół roku temu. I to nie tak, że w podjęciu jej w jakikolwiek sposób pomógł mu…

— Doktor Barron! — wykrzyknęła Julie, przepychając się z Darrie przy parapecie. — Ha, pierwsza go zauważyłam! — dodała z wyższością. Druga dziewczynka mruknęła coś niepocieszona.

Edwards i Sharon zajęli drugie okno, by — podobnie jak młodsze pokolenie — rozpocząć przepychankę o lepszy widok na zewnątrz.

— Ekhem, panowie — odezwała się Anne, razem z Marry przynosząc gościom filiżanki herbaty. — Otworzycie Doktorowi, czy poczekamy, aż zamarznie? — spytała ironicznie, na co obydwaj mężczyźni rzucili się do drzwi.

Daniels chwycił klamkę w momencie, kiedy William jeszcze kończył poprawiać ułożenie swoich włosów, po czym nonszalancko oparł się o ścianę i czekał na rozwój wydarzeń. W progu ujrzeli Samuela Barrona w eleganckim, szarym, wełnianym płaszczu i małą walizką. Uśmiechnął się do przyjaciół tym dobrze znanym im uśmiechem, który natychmiast odwzajemnili.

— Wesołych Świąt, moi drodzy — przywitał ich.

— Sam, na bogów, jak dobrze cię widzieć! — wyznał uradowany Daniels, zamykając przyjaciela w uścisku. Barron odwzajemnił czułość, po czym odsunął się i poprawił płachty płaszcza, nim spojrzał na Edwardsa.

— Kapitanie. — Posłał mu szczery uśmiech.

— Doktorze — odpowiedział William, prostując się jak struna, przez co wydawał się jeszcze wyższy.

— Nie zrozum mnie źle, niezmiernie się raduję, że cię widzę, ale nie wiedziałem, że cię tu zastanę — przyznał Barron.

— Cóż, nie spodziewałeś się co najmniej połowy gości na tej imprezie, wierz mi — stwierdził z rozbawieniem Sharon, prowadząc przyjaciela do holu, a następnie do salonu. Tam powitały go trzy próbujące na nowo sporządzić pieczonego indyka, nerwowe kobiety.

— Naprawdę przykro mi, że musicie czekać, ale to wina pana gospodarza, że nie mamy głównego dania — wyjaśniła pospiesznie Anne, gdy stawiała przed Barronem gorącą kawę zbożową. Od ponad dziesięciu lat Barron miał oficjalny zakaz spożywania kofeiny na terenie Diabelskiego Poletka pod groźbą aresztu. Była to zasługa Sharona i Anne, którzy zgodnie doszli do wniosku, że Doktor był niezwykle bliski przedawkowania kawy.

— Myślałem, że to twój dom — przypomniał z wyrzutem Daniels na ten złośliwy przytyk.

— Z całym szacunkiem, Anne, ale naprawdę byłaś na tyle odważna, aby zostawić indyka pod opieką Danielsa? — odezwał się z nutą rozbawienia Barron.

— Pff, też mi co. Marry zostawia mi pod opieką żywe dziecko — bronił się, wskazując na Darrie.

— Nigdy, kiedy jesteś sam w domu — zastrzegła Marry. Sharon machnął lekceważąco ręką.

— Na wasze szczęście, szkody nie są nie do naprawienia — zapewnił naukowym tonem Barron. No tak, miał przecież cztery tytuły naukowe, więc jego wykłady na temat ratowania spalonych indyków najpewniej również były podręcznikowe. — Pieczenie indyka potrwa około czterdziestu pięciu minut, plus wcześniejsze przygotowanie drobiu, zaokrąglijmy do godziny czasu. Jest czternasta dwadzieścia. Obiad świąteczny zaplanowany jest na godzinę piętnastą. Zaproszony jest jeszcze Dyrygent, a on z pewnością się spóźni…

— I Damian, on też przyjdzie — wtrącił Daniels.

— …więc wychodzi na to, że obiad możemy przewidywać na piętnastą trzydzieści. To tylko pół godziny po czasie, a my wszyscy i tak jesteśmy za wcześnie, więc nie mamy prawa narzekać na to wyjątkowe zboczenie czasowe, notabene, które właściwie wszyscy powinniśmy przewidzieć, biorąc pod uwagę, że jednym z organizatorów jest Daniels Sharon — stwierdził, jednocześnie przyglądając się ubiorowi choinki. — Bombki są niesymetrycznie powieszone — skomentował trochę ciszej.

William gestem zapędził go do stołu, śmiejąc się.

— Siadaj, Panie Analityk — poradził mu, samemu zajmując miejsce naprzeciwko.

— A więc — odezwała się Anne — skoro doszliśmy do porozumienia, że jesteśmy w stanie naprawić szkody, jakie wyrządził Sharon, teraz ja rozdzielam zadania — postanowiła, krzyżując ręce na piersi. — Wszystkie dzieci — z wyjątkiem Danielsa — idą do bawialni, by wujkowie mogli zapakować i schować resztę prezentów — rozkazała, i zanim Sharon zdołał wyrazić swoje niezadowolenie wywołane porównaniem go do dziecka, kontynuowała: — Panowie skoordynowanymi siłami tworzą szyki w celu zapakowania reszty prezentów w papier, który znajdziecie w spiżarni. Ja i Marry idziemy zająć się indykiem, a Eve sprawuje pieczę nad tym, by Edwards, Barron i Sharon na pewno owinęli papierem paczki, a nie siebie nawzajem.

— Och, nie zostawiajcie mnie tu z trójką tych wariatów — jęknęła zdegustowana Eve, wskazując na Williama, Samuela i Danielsa.
Anne i Marry popatrzyły na siebie w zamyśleniu.

— W sumie to racja — stwierdziła po chwili Marry.

— Tak, chodź z nami — zgodziła się Anne, prowadząc Eve do kuchni.

— My? Wariaci? — parsknął Daniels. — To nie ja biegałem dzisiaj po domu z nożem do mięsa.

Wariat, zakochany i poeta. Wszyscy trzej z wyobraźni są utkani — zacytował z poruszeniem William.

— Objaśnij tę metaforę — poprosił Barron.

— Och, to niezwykle proste — podchwycił z entuzjazmem Edwards. — Poetą jestem ja, bo nikt z was nie zasługuje na takie miano. Wariatem jest pan, Doktorze, i nawet nie waż się temu zaprzeczać. Zaś Daniels jest beznadziejnie zakochany w swoim ego, mimo że dosłownie każdy tutaj próbuje uświadomić mu, że jest to miłość niebywale toksyczna.

Ciszę w salonie przerwał niski, szczery śmiech Barrona. Sharon parsknął lekceważąco.

— Brakowało mi tego — przyznał Doktor.

Dwa kwadranse spędzili na konwersacji o sprawach zupełnie przyziemnych, jednocześnie walcząc z taśmą, papierem ozdobnym i prezentami o niezwykle nieregularnych kształtach. Akompaniowały im chaotyczne krzyki kobiet dochodzące z kuchni — czasem nawet w trzech różnych językach! — oraz odgłosy tupania dzieci biegających po schodach w górę i w dół.

— Taaato! — po domu rozniósł się krzyk Finlaya. Po sekundzie rozległo się skrzypnięcie schodów sygnalizujące, że trójka dzieci zbiega na dół. — Z okna widać tego gościa, którego nazywasz bucem! — Finlay, Julie i Darrie wpadli z hukiem do salonu.
Barron popatrzył na Edwardsa spod uniesionych brwi.

— Bucem? — powtórzył. — Tak teraz nazywasz Damiana?

— Co? Nie — roześmiał się William. — Mówi o Dyrygencie — sprostował.

Daniels parsknął z rozbawieniem na zdegustowaną minę Samuela.

— Chodźmy mu otworzyć — zaproponował, zrywając się na nogi.

— Dostanie przez was zawału — mruknął ze zrezygnowaniem Barron, ale również podniósł się z kanapy i podążył za przyjaciółmi do holu. Ustawili się przed drzwiami, po czym Daniels otworzył drzwi, przybierając szeroki, odrobinę złośliwy uśmieszek.

— Wesołych świąt! — wykrzyknęli Sharon i Edwards, dramatycznie przy tym gestykulując.

Można się było domyślić, jak niepocieszony takim przywitaniem będzie Dyrygent. Najpierw wzdrygnął się na dźwięk tych dwóch do bólu znajomych głosów, następnie przybrał zszokowaną minę, by na koniec zmarszczyć brwi i cierpiętniczo wznieść wzrok ku górze. Sharon właściwie żył już w przekonaniu, że ten wyraz twarzy u Dyrygenta jest zarezerwowany tylko i wyłącznie na ich widok.

— Dobrze cię widzieć, Dyr — odezwał się pocieszająco Samuel. Dyrygent posłał mu wdzięczne spojrzenie, jednak nie wstrzymał komentarza:

— Nie wiedziałem, że w zestawie jest też Doktor Barron. — Wtem zauważył Edwardsa i momentalnie się skrzywił. — Ciebie też nie było w planie — zauważył.

— Jestem ponad planem — stwierdził zawadiacko William.

Dyrygent jeszcze chwilę przyglądał się ich trójce, jakby naprawdę zastanawiał się, czy ucieczka tu i teraz byłaby bardzo, czy tylko trochę nie na miejscu. W końcu jednak westchnął i wszedł do środka. Daniels już miał zamykać drzwi, gdy nagle z zewnątrz dobiegł go dziecięcy, znajomy głos:

— Wesołych świąt, tato!

Przez chwilę zastanawiał się, czy to w ogóle możliwe, czy może na starość zawodził go już słuch. Jednak kiedy ponownie doszły go szmery rozmowy prowadzonej znajomymi głosami, doszedł do wniosku, że chyba nie jest taki stary, i że najwyraźniej jakieś niezrozumiałe fatum — bo na pewno nie bogowie, oni mieli przerwę świąteczną — sprowadziło na Diabelskie Poletko jego pierwszą żonę oraz córkę. Wychylił się za próg, by dojrzeć kroczących po brukowanej, zaśnieżonej ścieżce Maggie, Caroll i Damiana.

— Co, do diabła…? — mruknął, marszcząc brwi.

Gdy stanęli obok, Caroll doskoczyła do ojca — mężczyzna zarejestrował, że ewidentnie urosła, odkąd ostatni raz ją widział — i objęła go krótko. Edwards wysunął w jej stronę pięść, by dziewczynka przybiła żółwika, i uśmiechnął się do niej.

— Nie wiedziałem, że pierwsza panna Sharon również się tu zjawi — zażartował.

— Jak to również? — zdziwiła się Caroll. — Darrie przyjechała? — Popatrzyła na matkę z niezrozumieniem.

Daniels podniósł wzrok na kobietę, próbując chociaż stwarzać pozory dobrego gospodarza.

— Cześć, Mag. — Uśmiechnął się blado. — Dobrze cię widzieć — dodał. To było jak formułka. Korzystał z niej za każdym razem, gdy nie wiedział, co powinien powiedzieć. To była bezpieczna opcja.

— Ciebie też — odparła z serdecznym uśmiechem kobieta, poprawiając szalik. — To bardzo miłe, że zaprosiliście nas do siebie na obiad — dodała.

— Cała przyjemność po mojej stronie — zapewnił Sharon, po czym zaśmiał się nerwowo. Dyrygent gdzieś z tyłu parsknął z rozbawieniem.

— Poszliście zaprosić go do środka, czy wygonić z wyspy? — Wszyscy usłyszeli sarkastyczny głos Marry wychodzącej na korytarz. — Och. — Zatrzymała się, gdy ujrzała stojącą w progu Maggie. Reakcja drugiej kobiety była niezwykle podobna.

— Wesołych świąt, Marry — przemówiła Maggie.

— A myślałem, że bardziej niezręcznie nie będzie — skomentował złośliwie Dyrygent.

— Rozumiem, że zaprosiłeś nas wszystkich świadomie i nie jest to wynik wyjątkowo spapranego żartu? — odezwał się sucho Damian, mierząc wszystkich zgromadzonych nieprzychylnym spojrzeniem.

— C-co? Ależ skąd! — Sharon roześmiał się, choć tak naprawdę czuł, że oblewa go zimny pot. — To już nie mogę nawet spędzić najpiękniejszego dnia w roku u boku najważniejszych ludzi w moim życiu? — spytał z przesadzonym poruszeniem. Cała reszta wlepiła w niego skonfundowany wzrok. — No dobra, dobra — uległ im Daniels. — Nie miałem pojęcia, że Mag przyjedzie razem z tobą. — Wskazał na Damiana.

— Więc zaprosiłeś ją, ale nie pomyślałeś o mnie? — upewniła się Maggie. Najpewniej próbowała brzmieć jak najmniej ironicznie, jednak nie wyszło to zgodnie z planem.

— Nie! Nie, absolutnie! — zaczął tłumaczyć Sharon. — Marry też miała być zupełnie gdzieś indziej! — zapewnił. — Miała spędzić święta w Polsce, ale odwołali jej loty i…

— Czyli, gdyby nie to, że nie miałam jak wrócić do Polski, nikt nawet nie pomyślałby, aby zaprosić mnie na święta? — uniosła się Marry, nie dbając nawet o to, czy jej ton zabrzmi nerwowo, czy nie. — Może po prostu powiedzie mi w twarz, że nie jestem tu mile widziana, co?

— Nikt nic takiego nie mówi! — Daniels przyłożył palce do skroni, by rozmasować rosnący w nich nieprzyjemny ból.

— Chociaż trzeba przyznać, że łatwiej byłoby nam się wszystkim dogadać, gdyby cię nie było — mruknął pod nosem Damian, na co Marry przybrała oburzony wyraz twarzy.

— Przyjechałam tutaj pierwsza!

— Ale żoną byłaś drugą!

— A kogo to obchodzi? Mnie przynajmniej z nikim nie zdradzono!

— Och, w porządku, drogie panie, jeśli to możliwe, prosiłbym o…

— Czy naprawdę już w progu musimy rozkurwiać Boże Narodzenie przez babską zawiść?

— Babską zawiść?! — powtórzyły Marry i Maggie, patrząc gniewnie na Damiana.

— Maggie, Marry — zaczął nieumiejętnie Daniels — obydwie zawsze jesteście tutaj mile widziane, możecie być tego pewne — zarzekał się.

Za nimi, w progu salonu, rozległo się chrząknięcie Łowczyni.

— Jeśli już wszyscy dotarli — odezwała się oficjalnym tonem — proponuję, byśmy udali się do jadalni, gdzie czeka zastawiony stół — powiedziała. — I prosiłabym o zamknięcie drzwi frontowych. Robicie przeciąg.

— Och, jak dobrze znów cię zobaczyć, Annie — ucieszyła się Maggie.

— Cześć, ciociu — dodała Caroll, posyłając Łowczyni krótki uśmiech.

Daniels zamknął za nimi drzwi i odebrał płaszcze, by je powiesić, po czym wszyscy niczym w orszaku skierowali się w stronę jadalni.

— Bogom dzięki, że przyszłaś ich uciszyć — zwrócił się do niej Daniels z ulgą w głosie.

— Właściwie to przyszłam cię prosić, żebyś pomógł mi coś znaleźć — wyznała kobieta.

— Co takiego, droga Anne? — spytał zatroskany Sharon.

— Nasze kameralne święta. Zgubiły się gdzieś przy dziesiątej osobie wchodzącej do tego domu — skwitowała z ironią kobieta.

— A właśnie! — Sharon obrócił się na pięcie w stronę Williama idącego za nim. — Powiedziałeś, że zaprosiłeś tylko Damiana! — syknął konspiracyjnym szeptem, trzepnąwszy przyjaciela w głowę.

— Bo tak zrobiłem! — bronił się Edwards. — Nic nie mówił o Mag i Caroll — zapewnił.

— Rewelacja, po prostu rewelacja — stwierdziła sarkastycznie Anne. — Oficjalnie, od przyszłego roku, jeżeli ktokolwiek chociaż wspomni o zorganizowaniu świąt w moim domu, dostanie zakaz stawiania choćby kroku na tej przeklętej wyspie — zagroziła. Ani Daniels, ani William nie wiedzieli, ile jest w tym faktycznych zamiarów.

Gdy weszli do jadalni, stół był elegancko nakryty talerzami oraz sztućcami i zastawiony najróżniejszymi świątecznymi potrawami, a jedynym, czego brakowało, był pieczony indyk, czyli potrawa główna. Sharon począł się zastanawiać, dlaczego Anne nie dała mu do pilnowania czegokolwiek innego? Wszystko byłoby lepsze, niż ten nieszczęsny indyk. Idąc tym tokiem myślenia, jego spalenie było w istocie winą kobiety, a nie jego, prawda?

W związku z tym, że wszyscy byli już w komplecie — wręcz z nadwyżką — wreszcie zasiedli do stołu. A przynajmniej część z nich, ponieważ Marry i Anne krzątały się jeszcze przy ladzie kuchennej, doprawiając indyka. Anne wygłosiła krótką, acz bogatą w epitety mowę o tym, dlaczego zmuszeni są tak długo na niego czekać — nie obyło się bez ironicznych oklasków dla Danielsa — a następnie razem z Maggie zabrały się za parzenie zimowej herbaty dla wszystkich gości.

— A więc, Dyr — zaczął z wyższością William po dłuższej chwili ciszy panującej przy stole. — Jak tam praca w cyrku? — zagaił.

Zaczyna się, pomyślał z trwogą Daniels. Barron dyskretnie kopnął Edwardsa pod stołem, prawdopodobnie mając nadzieję, że ten gest zatrzyma dalszy rozwój wydarzeń, jednak Kapitan jedynie uśmiechnął się złośliwie i zignorował przyjaciela.

Dyrygent odchrząknął, zachowując powagę. Wyprostował się na krześle.

— Pracuję w filharmonii, Edwards — przypomniał.

— O tym mówię — przytaknął ochoczo William, ruchem ręki zachęcając mężczyznę do dalszej wypowiedzi. Dyr jedynie westchnął, ale nie dał się sprowokować do sprzeczki.

— Właściwie nic się nie zmieniło, miło, że pytasz — stwierdził z ponurą ironią. — Zaraz minie dziesięć lat, jak dyryguję mojemu własnemu chórowi — pochwalił się. — Odnosimy niemałe sukcesy, śmiem powiedzieć, że na skalę ogólnoświatową. Współpracujemy też z orkiestrą, w dodatku…

— Też chcę śpiewać w chórze — zagadnęła Julie, bawiąc się serwetką leżącą obok jej talerza. William obrócił się w stronę córki, otwierając szerzej oczy, teatralnie urażony.

Źle się dzieje w państwie duńskim — jęknął dramatycznie. — Chcesz przejść na złą stronę mocy? Gdzie popełniłem błąd? — przeraził się.

W rzeczy samej, nic nie jest złem ani dobrem samo przez się, tylko myśl nasza czyni to i owo takim — wyrecytowała w odpowiedzi dziewczynka, krzyżując ręce na piersi.

Dyrygent uśmiechnął się lekko pierwszy raz od swojego przybycia. Trzeba było przyznać, że William Edwards wymieniający się cytatami Shakespeare’a z własną, dziesięcioletnią córką, tworzył niezwykle osobliwy widok.

— Wygląda na to, że twoje dzieci przejmują twoje frajerskie zwyczaje — zadrwił Damian.

— Pff, też mi coś — zlekceważył go William. — Shakespeare nie jest ani frajerski, ani nie jest zwyczajem — stwierdził.

— Racja, to bardziej coś jak fetysz — zgodził się Sharon, posyłając Damianowi rozbawione spojrzenie. — A Edwards ma ich mnóstwo, więc miałbym się na baczności — dodał złośliwie.

— Nie bądź ty taki mądry, Panie Jak Sądzę — wytknął mu z wyższością William.

— Och, w porządku! — uniósł się karykaturalnie Sharon, próbując jak najwierniej odwzorować styl wypowiedzi przyjaciela. Damian, Dyrygent i Barron roześmiali się w głos, na co Edwards jedynie jeszcze bardziej się rozjuszył.

— Nie, nie — odezwał się Dyrygent tonem znawcy. — To idzie bardziej z przepony — stwierdził.

— Teraz tak. Kiedyś brzmiał jak sfrustrowana wiewiórka — dodał Damian z diabelskim uśmieszkiem.

— Och, w po… Jebcie się! — uciął zirytowany William.

— No, no, tu są dzieci — skarcił go Barron, poważniejąc odrobinę, jednak nie do tego stopnia, by uśmiech zniknął mu z twarzy.

— Spokojnie, panie Barron — odezwał się Finlay. — Tata ma w zwyczaju przeklinać o wiele wymyślniej — powiedział.

Samuel popatrzył z wyrzutem na Williama.

— Jestem piratem! — próbował się usprawiedliwić Kapitan.

— Korsarzem — poprawił go Doktor.

— Piratem! — upierał się William.

— Piratem czy nie, przy świątecznym stole naprawdę moglibyście się wstrzymać od wulgaryzmów — skarciła ich Anne, zasiadając do stołu razem z Maggie. — Indyk będzie gotowy za około pół godziny. W tym czasie możecie się częstować wszystkim innym — dodała.

Goście z radością zaczęli nakładać sobie na talerze najróżniejsze potrawy, czemu towarzyszyły brzdęki sztućców. Sharon dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak wiele niezwykłych zapachów wypełniało jadalnię i jak bardzo wspomagało to jego upragnioną, świąteczną atmosferę. Bo naprawdę było świątecznie. Przeskoczył wzrokiem po wszystkich zgromadzonych i uśmiechnął się do siebie. Najprawdopodobniej Łowczyni wyprawi mu jutro długie, pełne epitetów kazanie na temat tego, że obiad wcale nie był kameralny, chaos zaś niebywały. No i jeszcze ten indyk… Ale tu i teraz wszystko było idealne. Takie święta Daniels kochał najbardziej.

I wtedy się zaczęło.

— Jak tam w pracy, Maggie? — spytała z zaciekawieniem Eve.

Druga kobieta podniosła na nią wzrok. Między Maggie Kryie a Eve Edwards zawsze panowała znacząca różnica zdań. Miały zupełnie inne podejście do życia, najprawdopodobniej biorące się z faktu, że Eve od zawsze dostawała wszystko na życzenie, zaś Maggie do wszystkich sukcesów doszła sama. Żadna jednak nie miała do drugiej żalu, jednak taki początek konfrontacji nie zwiastował nic dobrego.

— W porządku, miło, że pytasz — odezwała się Maggie, nakładając sobie na talerz pieczone ziemniaki w żurawinie. — Właściwie dawno w firmie nie powodziło się tak dobrze. Szczerze, nie miałam okazji jeszcze wam wszystkim powiedzieć, ale oddaję oddział w Anglii w ręce zastępcy prezesa na rzecz stworzenia filii w Polsce — wyjaśniła z dumą.

— Na jakiś czas wyjedziemy na stare śmieci — ciągnął Damian. — Mag i Caroll zostaną tam na stałe, a ja wrócę tu, na Poletko. — Popatrzył na Danielsa. — Jeśli posada kwestora, którą dla mnie trzymasz, wciąż jest aktualna — uściślił.

Sharon uśmiechnął się szeroko.

— Jasna sprawa — zapewnił. — Jebniemy ci biuro obok ratusza — zaproponował z entuzjazmem.

— Więc jedziecie do Polski — odezwała się Marry. Użyła liczby mnogiej, ale patrzyła bezpośrednio na Maggie, która siedziała naprzeciwko niej. — Cóż za przypadek — skomentowała.

Maggie popatrzyła na nią uważnie.

— Ja i Damian pochodzimy z Polski. Nie wiem, do czego pijesz.

— Tak, tak, naturalnie. Nie rozumiem tylko, po co miałabyś tam wracać — stwierdziła beztrosko Marry, wracając do swojej porcji brukselek.

Maggie zmarszczyła brwi.

— A czy taką firmą nie można zarządzać na odległość? — wcięła się Eve. — Przecież to o wiele wygodniejsze, niż cała ta przeprowadzka. Nie rozumiem, komu by się chciało — skwitowała lekceważąco.

— Pewnie można — podjęła łagodnie Maggie. — Rzecz w tym, że już od jakiegoś czasu miałam w planach powrót do Polski, do rodziny — wyjaśniła.

— Tu też masz rodzinę — zauważyła opryskliwie Marry. — Brata, córkę.

— Córka jedzie ze mną — odparła krótko i stanowczo Maggie.

— A brat? — ciągnęła.

— Ma swoją karierę — zaznaczyła z naciskiem kobieta.

— Drogie panie, proszę bez negatywnych emocji — odezwał się szarmancko William.

— Ale to w ogóle opłacalne tak rozwijać od podstaw firmę w innym kraju? — skrzywiła się Eve.

— Na tym etapie owszem — odparła Maggie.

Daniels wiedział, że byłaby w stanie przytoczyć tu i teraz całą tabelę zysków i strat, by udowodnić swoje zdanie, gdyby tylko ktoś ją o to poprosił. Była kobietą biznesu i nikt nie odważyłby się nawet pomyśleć, że może być w błędzie, jeśli chodzi o ekonomię. Nikt, oprócz Eve, która zupełnie nie znała się na rzeczach tego typu. — Więcej zysków przyniesie mi rozwinięcie sieci firmy, niż stanie ciągle w jednym miejscu.

— No tak, a Polska to najlepszy kraj do rozwijania takiej sieci — skomentowała sarkastycznie Marry.

— Przepraszam bardzo — uniosła się Maggie, odkładając na bok sztućce — ale czy właśnie insynuujesz, że nie mogę wrócić do kraju, z którego pochodzę?

— W porządku, w porządku! — Edwards porzucił swój posiłek, by wstać i rozłożyć dłonie na znak pokojowego gestu. — Myślę, że powinniśmy na razie odłożyć tę kwestię na bok, gdyż wprowadza nerwową atmosferę — zauważył. Posłał wszystkim zgromadzonym swój najlepszy uśmiech. — Myślę, że to odpowiedni moment na przytoczenie jakiegoś zacnego sonetu — dodał. Po jadalni poniosły się pomruki świadczące o najróżniejszych reakcjach na tę wieść.

— Tacie znowu odbija — skomentował cicho Finlay, zwracając się do Barrona siedzącego obok.

— Och, nie. Jest przednio — stwierdził Doktor, unosząc kąciki ust.

William odchrząknął, przygotowując się do wygłoszenia sonetu, po czym zaczął z pasją:

Jakże podobna zimie jest rozłąka z tobą, radości przelotnego roku! Jaki chłód czułem, w jakich żyłem mrokach! Jaka grudniowa pustka była wokół! A przecież właśnie przechodziło lato i jesień płodna, cała w złotych plonach, niosąca wiosny urodzaj bogaty

— Wybacz, że przerwę — wciął się nagle Dyrygent. Edwards powoli uniósł na niego nienawistne spojrzenie, jednak drugi mężczyzna zdawał się być tym kompletnie niewzruszony. — Ale nie uważam, żeby sonety o niespełnionej miłości spełniły się najlepiej w roli akompaniamentu do bożonarodzeniowego obiadu — stwierdził z wyższością.

— Nie wszystkie są o niespełnionej miłości — zaoponował zaraz Edwards. — I wiele z nich ma charakter dydaktyczny, jeśli się je odpowiednio zinterpretuje — dodał w obronie sonetów.

— Niemniej jednak jestem za włączeniem płyty z kolędami — zarządził Dyrygent.

— Z kolędami! — powtórzył rozjuszony William. — Kolędy to jedynie wymyślna propaganda skryta pod przykrywką radosnych, prymitywnych melodyjek, których można słuchać tylko raz na rok! Zaś sonety można cytować codziennie, nie mają terminu ważności i nikt nie popatrzy się na ciebie jak na debila, jeśli będziesz cytował je w innym okresie, niż święta!

— To tak nie działa, Edwards. Nieważne, kiedy cytujesz sonety, i tak wszyscy będą patrzeć na ciebie jak na debila — skwitował żartobliwie Damian.

— Ja się zgadzam z Dyrem — oświadczył Sharon. — Też chcę kolędy.

— Zdrajca! — William wskazał go oskarżycielsko palcem.

— Nie rób scen — poleciła mu zniesmaczona Eve, na co Kapitan jedynie przewrócił oczami.

— Kolędy nadają świątecznego klimatu — bronił się Sharon.

— Właśnie — zgodził się Dyrygent. — A ty zabijasz świąteczny klimat z każdym zapisanym w renesansie zdaniem — dodał zgryźliwie.

— Och, w porządku! Skoro już mowa o braku klimatu, co to w ogóle za debilny pomysł, żeby choinka stała w innym pomieszczeniu, niż siedzą goście? — prychnął z oburzeniem Edwards.

— Ty w ogóle widziałeś jak ona wygląda? — zadrwił szyderczo Damian. — No już, przyznać się, kogo dziecko ją ubierało, huh?

— Żadne dziecko. Ja ją ubierałem — fuknął Sharon, na co reszta panów wybuchnęła śmiechem.

— Jesteście niereformowalni — skomentowała ze zrezygnowaniem Anne.

— To jest w ogóle niepoważne — wykłócał się dalej Edwards. — Na sali jest mój doktor, powołuję się na niego! Powie wam, że lepsze są sonety, niż jakieś frajerskie kolędy! — Wskazał otwartą dłonią na Barrona, jednocześnie prawie uderzając nią w twarz Damiana.

— Jako twój doktor, każę ci się uspokoić. Chyba, że chcesz doprowadzić się do hiperwentylacji — odezwał się Samuel, emocjonalnie balansując gdzieś między rozbawieniem, a zrezygnowaniem spowodowanym całą sytuacją. — Jeśli chcecie znać moje zdanie — ciągnął — uważam, że Edwards ma trochę racji…

— Ha! — ucieszył się William.

— ...gdyż kolęd słucha się przeważnie raz do roku, w Boże Narodzenie — zignorował go Doktor — co za tym idzie, powinniśmy wykorzystać tę sposobność i ten jeden raz odpuścić sobie sonety — zakończył, rzucając Edwardsowi przepraszające, acz rozbawione spojrzenie.

Kapitan dramatycznie uniósł ręce w górę w geście kapitulacji.

— Nie mam przyjaciół! Nie mam! — zarzekał się, grając zranionego.

— Rany boskie — westchnęła z irytacją Eve. — Williamie Edwardsie, przywołaj się do porządku, bo zachowujesz się gorzej, niż dziecko — skarciła go pretensjonalnym tonem.

— To nie żadna nowość — stwierdził ironicznie Damian. — Myślałem, że wiesz, za kogo wychodzisz — dodał. Kobieta zmierzyła go nieprzychylnym spojrzeniem.

— Więc skoro kolędy zebrały ewidentnie większą liczbę głosów, pozwólcie, że pójdę na piętro po odtwarzacz. — Anne wstała od stołu i zniknęła w korytarzu, a następnie na schodach prowadzących na piętro.

— Kolędy — mruknął niezadowolony William. — Największy szajs jaki powstał w dziejach ludzkości. Prymitywny tekst, linię melodyczną można sobie co najwyżej wsadzić w dupę, a…

Zanim przerwał mu zniecierpliwiony Dyrygent, zrobił to dzwonek do drzwi.
Daniels zmarszczył brwi.

— Kogo znowu niesie? — mruknął, już chcąc wstawać od stołu.

— Siedź, ja otworzę — uprzedził go Barron, z gracją zrywając się z krzesła. Nim Sharon choćby spróbował go zatrzymać, Doktor już zniknął w holu.

— Kto to? — spytała zaciekawiona Caroll.

— Nie mam pojęcia — odparł w zamyśleniu Daniels.

Chwilę wszyscy czekali, wypatrując nowoprzybyłego, tajemniczego gościa i wsłuchując się w maksymalnie ściszone głosy prowadzące pospieszną rozmowę na korytarzu. Nikt jednak nie rozpoznał głosu gościa, gdyż szepty zostały zagłuszone szelestem ściąganego płaszcza.

Po dłuższej chwili, ku trwodze, przerażeniu i szoku pozostałych, w progu jadalni stanął wysoki mężczyzna przystrojony w bordową marynarkę i sztruksowe spodnie. Blask światła z lampy sufitowej oblał jego włosy bardziej złocistą barwą, choć w istocie część z nich była już siwa, co stanowiło upiorne zestawienie w połączeniu z jego przekrwionymi, drapieżnymi oczami.

Ów oczy zlustrowały spojrzeniem całe towarzystwo.

________

W opowiadaniu zostały zamieszczone fragmenty "Snu nocy letniej", "Hamleta" oraz Sonetu XCVII Williama Szekspira.

Primo, Sharon to się zawsze w jakieś gówno wpakuje, ale to chyba nigdy nie przestanie być zabawne.
Secundo, dostałam naprawdę obszerny tom poezji Norwida i musiałam się tym pochwalić, bo będę nakurwiać te wiersze niczym William sonety.
Terzo, jutro czeka was ostatnia część komedii, a w niej ultymatywna kłótnia, świąteczne cuda, a nawet scena romantyczna pewnego sławetnego shipu...

Continue Reading

You'll Also Like

80.2K 3K 30
„Gdzie byłeś sześć lat temu?" Gdzie Blake Remington był kiedy Charlotte Wilson go potrzebowała? Tego nikt nie wie. Przepadł z dnia na dzień, a nikt n...
290K 10.5K 24
Dla Cartera muzyka jest całym życiem. Gdy rodzice zabraniają mu udziału w konkursie dla młodych talentów z powodu złych ocen chłopak nie zamierza się...
Trust me By ksicja_

Teen Fiction

41.1K 1.2K 33
Bo byliśmy tylko dziećmi, które nie zasłużyły na życie w takim świecie. Ty wolałabyś mnie nigdy nie spotkać, a ja wolałbym nigdy cię nie skrzywdzić. ...
1.3M 13.1K 5
„Bo to my byliśmy gotowi na wszechświat, lecz to wszechświat nie był gotów na nas." 2 część trylogii „Secret" ~17.08.2021r. - 14.02.2024r.~ Dziękuje...