Świąteczne Poletko

By morawska_julia

127 11 1

Świąteczna Komedia z Danielsem Sharonem, Anne Sufryd, Williamem Edwardsem, Samuelem Barronem i Damianem Kryie... More

Przedstawiciele
Część II
Część III

Część I

29 3 0
By morawska_julia

Diabelskie Poletko było niezaprzeczalnie najbardziej pozbawionym świątecznej magii miastem na świecie. Odseparowane od innych miast, pozbawione jakiegokolwiek uroku, zasypane szarym śniegiem, który na krzywo wybrukowanych ulicach mieszkał się z błotem i lepił do wszystkiego, zostawiając brudne plamy, Poletko było autentycznie najbardziej trafnym przeciwieństwem świątecznego klimatu, jaki można sobie wyobrazić. Było to miejsce wprost anty-świąteczne. O tej porze roku nie można się było dopatrzeć tutaj żadnych choinek, świecących lampek, dekoracji lub ludzi kupujących prezenty z radosnymi uśmiechami na twarzach. To miejsce składało się z błota, cegieł i pozamykanych szczelnie domów.

Cóż, a przynajmniej tak właśnie było, do czasu, aż na czele tego miejsca nie stanął Daniels Sharon — wielbiciel Świąt Bożego Narodzenia oraz mistrz przesady w dosłownie każdej dziedzinie życia. Wraz z jego kadencją na Diabelskim Poletku zaczęto również wdrażać w życie najróżniejsze świąteczne tradycje. Ulice przestały wyglądać jak po przejściu tornada i rozświetliły je lampki,  kolorowe łańcuchy, choinki przystrojone w najróżniejsze ozdoby oraz prawdziwy, sfinansowany przez Urząd Mrocznego Lądu, jarmark świąteczny. Po kilku latach od tej reformacji nikt na Diabelskim Poletku nie pamiętał już nawet tamtego surowego, brudnego i przytłaczającego krajobrazu sprzed rządów Danielsa Sharona i Łowczyni.

Podobnie było i tym razem. W ten słoneczny, acz mroźny poranek dwudziestego czwartego grudnia, ulice Diabelskiego Poletka oblężone były przez ludzi krzątających się pospiesznie między alejkami jarmarku, pod sklepami ustawiały się długie kolejki i na każdym rogu można było dosłyszeć inną kolędę odtwarzaną z głośników lokalnych. Gdyby Daniels tak bardzo nie cenił sobie domowego ciepła — Anne miała w zwyczaju nazywać go ciepłolubną kreaturą — najpewniej przechadzałby się uliczkami Poletka od wschodu do zachodu słońca, rozpływając się w tej świątecznej atmosferze. Jednak w sytuacji, kiedy na zewnątrz panowało minus dziesięć stopni — okazjonalnie minus pięć, kiedy akurat stało się w słońcu — Daniels musiał pójść na ugodę z samym sobą, odpuścić sobie przechadzkę po mieście i zabunkrować się w salonie Anne Sufryd tuż obok rozpalonego kominka. W tym stanie trwał od początku grudnia.

Dom Łowczyni był właściwie w praktyce domem jej i Danielsa, ponieważ gdy piętnaście lat temu przypłynęli na Mroczny Ląd, kobieta pozwoliła Sharonowi zamieszkać w kupionym przez nią wielkim domu, dopóki sam nie znajdzie równie dobrej oferty wynajmu i będzie mógł wyprowadzić się na swoje. Nie wyprowadził się po dziś dzień i nic nie zwiastowało najmniejszej zmiany — nie dlatego, że nie miał finansów do kupienia własnego lokum, ale dlatego, że mieszkanie z Anne stało się dla ich dwójki rutyną niemożliwą do zniweczenia. Był to przykład bardzo chaotycznej symbiozy, ponieważ, choć nie wyobrażali sobie żyć w inny sposób, Łowczyni niezmiernie często zdarzało się narzekać na irytującą obecność Sharona. A to w jej biurze na piętrze, podczas gdy ona próbowała pracować i sprawdzać jego faktury. Lub w bibliotece, gdy w wolnym czasie oddawała się wyjątkowo zajmującej lekturze, a mężczyzna wpadał do pomieszczenia jak huragan, za wszelką cenę chcąc odciągnąć ją od czytania. Wyjątkowo denerwujący był też jego zwyczaj zasiedzenia się po nocach w barze. Wtedy wracał do domu całkowicie wstawiony, a Anne budził spektakularny koncert wszystkich drzwi, jakimi mężczyzna trzasnął po drodze do własnej sypialni. Nie raz też zdarzyło mu się spaść w takim stanie ze schodów, a mocno zirytowana Łowczyni musiała fatygować się, by samodzielnie zaprowadzić go do pokoju. On natomiast odwdzięczał jej się na drugi dzień jakimś pięknym wydaniem Mickiewicza albo Norwida, a Anne nie miała bladego pojęcia, czy naprawdę latał po te książki aż do Polski, czy miał dilera literatury na Diabelskim Poletku.

Tak więc żyli według tego wzoru już kilkanaście lat, co wydawało się wiecznością dla wszystkich ich przyzwyczajeń i codziennych rytuałów. Jednak święta Bożego Narodzenia były okresem, w którym ta dwójka miała ochotę dosłownie się pozabijać. Mieli zupełnie odrębne poglądy i nastawienie w kwestii świąt. Sharon nie widział świata poza lśniącymi bombkami, lampkami i prezentami, Łowczyni zaś próbowała stronić od całego tego zgiełku jak tylko się dało. Nie chodziło o to, że nie lubiła Bożego Narodzenia samego w sobie, ale przytłaczał ją szum, pośpiech, obowiązkowość się z tym wiążąca i te wszystkie wymagania odnośnie obrazu idealnych, rodzinnych świąt. Ona wolała spędzić je samemu, ewentualnie z Danielsem, choć on był akurat wyjątkowo nieznośny o tej porze roku.

Wszystko sprowadzało się do tego, że co zimę dwójka zupełnie dorosłych przyjaciół wszczynała awanturę tak wielką, że z czystym sumieniem można było na powrót nazwać ich dziećmi.

— Jak możesz, okrutna kobieto!? — wykrzyknął zrozpaczony Sharon, wymachując na wszystkie strony papierosem trzymanym w ręce.

Anne z grymasem na twarzy odgoniła dłonią dym, który przemknął jej przed twarzą, po czym obdarzyła mężczyznę pogardliwym spojrzeniem.

— Nie pal w mojej kuchni, głupcze — skarciła go zirytowana, odbierając mu papierosa, by następnie zgasić go w zlewie. Sharon przyglądał się temu z niebywałą troską.

— Jesteś zmorą mego życia, Anne — podsumował, przechodząc przez pokój. Rozsiadł się w wielkim, inspirowanym antycznymi motywami fotelu, skrzyżował ręce na piersi i wbił spojrzenie w podłogę.

— Ty i twój nałóg jesteście zmorami mojego życia — skomentowała sucho Anne. — Od Nowego Roku rzucasz palenie —  zadecydowała stanowczo, płucząc ścierkę do blatu kuchennego w strumieniu wody. Był to oczywisty, złośliwy przytyk z jej strony. Sharon próbował rzucić palenie średnio pięć razy w miesiącu mniej więcej od dwudziestu lat.

Daniels wydał z siebie gardłowe warknięcie przepełnione dramatyzmem.

— Odbierasz mi radość życia!

— Umrzesz od tej radości.

— To nie wchodzi w grę, nie mam czasu umierać.

— Więc rzuć palenie!

— Zauważyłaś, że przeprowadzamy tę rozmowę częściej, niż rozmowę o pogodzie? — zagadnął Sharon z nagłą beztroską. — Poświęćmy temu chwilę. Popatrz jak ładnie prószy śnieg. Przy okazji, kiedy ostatni0 byłaś w rynku, hm? Widziałaś, jaką zafundowałem ludziom choinkę? — Uśmiechnął się dumnie, najwyraźniej zadowolony z siebie.

— Mówisz o rynku, który zatonął w tym wielkim krzaku, który przyciągnąłeś helikopterem kilka dni temu? Faktycznie powalające — skomentowała kobieta, kontynuując porządki w kuchni.

— Anne, Anne, Anne... — westchnął mężczyzna, zrywając się z fotela. — Okaż trochę optymizmu — poprosił ją, wyraźnie gestykulując.

— Jestem bardzo optymistyczna — rzuciła kobieta, wciąż sprzątając w kuchni.

— Twoje nastawienie mogłoby zabić wszystkie elfy Świętego Mikołaja — zauważył sarkastycznie Daniels, podchodząc do Łowczyni. Przez chwilę kręcił się za jej plecami, próbując zwrócić na siebie jej uwagę, ale kobieta wciąż zajęta była porządkami. — Och, no proszę! — nie wytrzymał.

Anne odwróciła się, wzdychając.

— O co ci teraz chodzi? — Skrzyżowała ręce na piersi.

— O to, że nie chcesz mieć w domu choinki! — zawołał Sharon, wyrzucając ręce w powietrze. — Możesz nie cierpieć świąt z całego serca, czego swoją drogą w ogóle nie pojmuję, ale nie możesz odebrać mi radości życia i zabronić wstawić choinki do salonu!

— Przed momentem twoją radością życia był tytoń — przypomniała szorstko Anne.

Sharon zamilkł na krótki moment, by następnie odparować ze zdwojoną energią:

— Mam wiele radości życia, jak sądzę!

— Nie krzycz w moim domu — skarciła go Łowczyni, przewracając oczami. — Posłuchaj — westchnęła z rezygnacją. — Rozumiem, że w ten nadpobudliwy sposób przeżywasz swój kryzys wieku średniego, ale naprawdę nie uważam, żeby świąteczne drzewko miało sprawić, że poczujesz się lepiej.

— Cóż — Daniels myślał przez moment — na pewno w jakiś sposób wynagrodziłoby mi fakt, że nasze święta będą wyjątkowo kameralne, bo to ty — oskarżycielsko wskazał kobietę palcem — nie masz ochoty na wielkie, huczne spotkanie ze wszystkimi przyjaciółmi i rodziną!

Anne obdarzyła go nieprzychylnym spojrzeniem.

— O ile mnie pamięć nie myli, razem doszliśmy do porozumienia, że w tym roku święta będą kameralne — przypomniała z przekąsem. — Wyjaśnisz mi, dlaczego tak nagle ów porozumienie straciło na znaczeniu?

— Nie straciło. Ale jeśli ten argument ma siłę przebicia, jestem gotów go użyć — wyjaśnił pospiesznie mężczyzna. — Stawiam ultimatum: jeśli mamy spędzić święta tylko w dwójkę, w salonie ma stać choinka — uparł się.

— Skoro już o tym mówimy — zaczęła Anne, opierając się plecami o blat kuchni. — Konsultowałam się z Dyrygentem. Zaprosiłam go na jutrzejszy świąteczny obiad — powiedziała.

Sharon zmarszczył brwi w niezrozumieniu.

— Ponieważ...?

— Ponieważ nikt nie powinien spędzać Bożego Narodzenia sam — stwierdziła. — Poza tym, z dwojga złego, wolę słuchać kolęd granych na fortepianie przez niego, niż na tej starej, rozstrojonej gitarze, przez ciebie — dodała, a kącik jej ust uniósł się lekko w górę w tryumfalnym uśmieszku.

Sharon zacisnął wargi w wąską kreskę, patrząc jak kobieta wychodzi z jadalni na korytarz. Po chwili zerwał się i popędził za nią.

— Jestem pewien, że Dyr poparłby mnie w kwestii choinki!

— Sharon, głupcze... — Anne westchnęła po raz tysięczny tego ranka. Zatrzymała się na pierwszym stopniu schodów prowadzących na piętro. — W porządku. Przystanę na choinkę, jeśli tak ci zależy...

— Ha! Przekonał cię mój urok osobisty, jak sądzę! — ucieszył się Sharon, a Anne przez chwilę wydawało się, że mężczyzna zacznie skakać z radości.

— ...ale — ciągnęła z naciskiem kobieta — jeśli zobaczę na podłodze choć jedną igłę, to będzie twoja ostatnia choinka w moim domu — zastrzegła. Daniels najwyraźniej nie przejmował się już jej słowami, ponieważ w jednej chwili doskoczył do szafy w korytarzu, w drugiej już miał na sobie czarny płaszcz niemal sięgający ziemi, a w trzeciej już sięgał do klamki od drzwi wyjściowych.

— Nie pożałujesz tego! — zawołał entuzjastycznie. — Znajdę najbardziej wyjątkową choinkę! Taką, co cię oczaruje! — obiecał, stając w progu.

— Sharon — zatrzymała go Anne. — Szalik — poleciła.

— Tak, szalik! — zgodził się ochoczo Daniels, wracając się do szafy, by po chwili wybiec z domu szczelnie owinięty szalikiem.

Łowczyni skrzywiła się na nagły, wywołany przeciągiem trzask drzwi za przyjacielem. Westchnęła ciężko, kręcąc głową z politowaniem. W duchu jednak cieszyła się, że znalezienie najbardziej wyjątkowej choinki powinno zająć Sharonowi trochę czasu. Choć szczerze nie wierzyła, że mężczyzna da radę przywlec drzewko do salonu bez zrobienia bałaganu w całym korytarzu, wstępnie mogła mu to z góry wybaczyć. W końcu, te święta i tak miały być wyjątkowo spokojne, spędzone jedynie w towarzystwie Danielsa i Dyrygenta. A o to przecież chodziło.

________

Port Diabelskiego Poletka w okresie świątecznym oblegało więcej handlarzy, niż cumujących statków. Choć jarmark bożonarodzeniowy rozstawiony był głównie w okolicach rynku, to niektóre stragany docierały aż tutaj, ponieważ część ludzi wypływała na święta z Poletka na stały ląd. Istniała więc szansa, że przed wejściem na okręt skuszą się na kupno dodatkowego prezentu. Zresztą, jak sądził Sharon, w porcie ceny przeważnie okazywały się najbardziej korzystne.

Choć mróz panujący na zewnątrz był niezwykle dokuczliwy, Daniels nie żałował, że wyszedł z domu. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak powinno wyglądać w przeddzień Bożego Narodzenia. Wszędzie, gdzie nie popatrzeć, budynki mieniły się światełkami, a ludzie nieśli w stronę domów potężne torby z zakupami świątecznymi, po drodze posyłając w stronę Sharona uprzejme uśmiechy i skinięcia. Daniels odwzajemniał się tym samym, w środku będąc niezwykle dumnym z siebie. W pewnym sensie to on podarował tym ludziom magię świąt. Mógł nawet uchodzić za wysłannika Świętego Mikołaja, jak sądził.

— Aya!

Z początku był pewien, że się przesłyszał. Mimo tego obejrzał się w stronę nabrzeża, gdzie cumowały statki należące zarówno do Diabelskiego Poletka, jak i te, które nadpłynęły ze stałego lądu. Zamrugał kilka razy, by przywyknąć do patrzenia pod kąt padania słońca, aż w końcu dostrzegł wielki okręt zbudowany z ciemnego dębu, z żaglami w kolorze szmaragdowym, zwieńczony flagą z herbem szlacheckim rodziny Edwardsów.

Uśmiechnął się szeroko, gdy na trapie dojrzał sylwetkę kapitana owego okrętu. William zszedł na ląd w swoim zielonym płaszczu majestatycznie falującym na wietrze. Daniels wyszedł mu naprzeciw, chowając ręce do kieszeni płaszcza.

— Sharon, nie masz pojęcia, jak dobrze cię znów widzieć! — odezwał się radośnie Edwards, zamykając przyjaciela w braterskim uścisku.

— I vice versa, Kapitanie — roześmiał się pogodnie Daniels, poklepując Williama po plecach. — Co ty tu robisz, na bogów? — zdziwił się.

— Jak to co? — Edwards parsknął śmiechem. — Jutro Boże Narodzenie — przypomniał.

Sharon zmarszczył brwi, patrząc na przyjaciela w skupieniu.

— Właśnie — skwitował z naciskiem. — Czemu nie ma cię z rodziną?

— Ach, są na statku — wyjaśnił beztrosko William, wskazując okręt za nimi. — Julie i Fin nie chcieli wychodzić na taką pogodę. Zresztą, Eve pewnie i tak nie pozwoliłaby im biegać po wyspie — opowiadał, wolnym krokiem ruszając w kierunku kolorowych straganów rozstawionych wzdłuż linii brzegowej.

— Moment — zatrzymał go Sharon, wciąż nic nie rozumiejąc. — Nie chcę wyjść na niegościnnego gospodarza Diabelskiego Poletka, ale po co właściwie tu przypłynęliście?

Edwards spojrzał na niego z rozbawieniem.

— Żeby spędzić święta z tobą i Anne, to przecież oczywiste — zauważył z rozbawieniem.

Sharon otworzył buzię, by coś powiedzieć, ale natychmiast ją zamknął. Uniósł brwi, po czym z powrotem je zmarszczył, tak jakby sam nie wiedział do końca, jaką mimikę powinien przyjąć.

— A nie mieliście... sam nie wiem, spędzić tegorocznych świąt u rodziny Eve? — zagadnął subtelnie. — No wiesz, w Blackpool? Po drugiej stronie kraju? — przypominał.

— Ta, tu był pies pogrzebany. — Edwards teatralnie zmienił ton głosu na bardziej zmęczony, mimo tego nie zaprzestając z zaciekawieniem przeglądać zawartości każdego ze straganów po kolei. — Nie masz pojęcia jak długo musiałem się starać, by przekonać ją do spędzenia tegorocznych świąt u was — wyznał z przejęciem. — Ale na wasze szczęście, dla Kapitana Edwardsa nie ma rzeczy niemożliwych. — Uśmiechnął się szelmowsko, wskazując kciukiem na siebie samego.

Sharon nie spuszczał z niego wzroku, kręcąc gwałtownie głową.

— Słuchaj, stary — zaczął skonkretyzowanym tonem. — Powiem ci to wprost, bo jesteś dla mnie jak brat: nikt was nie zapraszał na nasze święta.

— Och, stary, nie żartuj sobie — roześmiał się William. Nie wiedzieć czemu, według niego słowa Danielsa były najśmieszniejszym na świecie żartem. — Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że zamierzaliście z Anne spędzić święta sami w tej nawiedzonej chacie — skomentował z rozbawieniem. W końcu spojrzał na minę Sharona wyrażającą zdegustowanie, zdezorientowanie i skonfundowanie jednocześnie. — Och. W porządku. — Spoważniał odrobinę, ale sławetna edwardsowa pewność siebie nie opuściła go ani na moment. — Czyli zamierzaliście? — upewnił się. Sekundę później jego twarz rozjaśniła się w jeszcze szerszym uśmiechu, niż do tej pory. — Do kroćset, Sharon! Ty to jednak masz szczęście! Widzisz? Twój stary przyjaciel zna cię tak dobrze, że nawet nie musiałeś go zapraszać, żeby wiedział, że ma się zjawić...

— Ty chyba za bardzo nie rozumiesz mojej sytuacji — przerwał mu zgryźliwie Sharon. Zawsze powtarzał, że to Barron jest najbardziej sztywny z ich piątki, a mimo tego, przy zestawieniu z tą nieśmiertelną beztroską Williama, to zawsze Daniels wychodził na tego wyjątkowo zrzędliwego. — Anne mnie zabije, jeśli sprowadzę jej do domu całą zgraję Edwardsów — zauważył z przejęciem.

— Ale o co ci teraz chodzi? Przecież kupiłem jej prezent — bronił się William.

Daniels podrapał się po karku, wzdychając ciężko. Czy tak czuła się Anne, gdy on zarzucał ją swoim świątecznym bełkotem? Jeśli tak, musiało to być niezwykle trudne do zniesienia.

— Nie wiem, czy pamiętasz, ale Anne jest zwolenniczką bardzo skromnych, cichych i kameralnych świąt — mruknął nieporadnie.

— Och, daj spokój. — Edwards machnął lekceważąco ręką. — Ta kobieta mnie ubóstwia. Zresztą, wszyscy mnie ubóstwiają! Proszę bardzo, wymień mi choć jedną osobę, która chciałaby się pozbyć najwspanialszej rodziny szlacheckiej w tym kraju ze wspólnego świętowania Bożego Narodzenia.

— Dyrygent. — Sharon popatrzył z tryumfem na przyjaciela.

Edwardsowi natychmiast zrzedła mina. Zmarszczył brwi i podrapał się po pokrytym idealnie przyciętym zarostem policzku.

— On też będzie? — mruknął niechętnie.

— Owszem. — Sharon skinął głową, próbując szczelniej owinąć się płaszczem.

— To zmienia postać rzeczy — burknął Kapitan. — Ale chwila moment — zaczął panikować. — Nie możesz mnie teraz odesłać do Blackpool! Po pierwsze, nawet nie dopłyniemy tam na czas. Po drugie, Eve mnie zabije, jeśli powiem jej, że płynęliśmy tutaj w taką pogodę bez żadnego celu!

— Pytanie: kiedy właściwie zamierzasz powiedzieć jej, że chcesz rozwodu? — wciął się Daniels.

— Na pewno nie w święta! Sharon, miejże trochę taktu! — złajał go Edwards, dźgając przyjaciela łokciem w żebro. — Rozwód jest teraz nieważny. Załatwię to po Nowym Roku — zapewnił zmieszany. — Ale nie każ mi wracać na pokład i tłumaczyć się tej kobiecie, że mój najlepszy, do jasnego czorta, przyjaciel wyrzucił mnie z Diabelskiego Poletka w przeddzień świąt Bożego Narodzenia!

— Zawsze przecież możecie zatrzymać się w Londynie, u twojego ojca — zauważył kwaśno Daniels, choć aż nazbyt dobrze wiedział, że to żaden argument. I tak jak się spodziewał, William otworzył szeroko oczy, a na jego twarzy wymalowała się teatralna uraza i cierpienie.

— Czy ty masz pojęcie, o czym mówisz? — uniósł się przesadnie. — Jonny i Joanne tam będą. I cała zgraja ich bachorów! Nie masz pojęcia, jak natrętne są te dzieci.

— Nie ma to jak kochający wujek — mruknął sarkastycznie Sharon.

— Nie możesz mi kazać spędzać z nimi świąt. Nie każ mi spędzać z nimi świąt! — Dramatycznie chwycił Danielsa za poły jego płaszcza i potrząsnął nim kilka razy.

— Uspokój się, stary — polecił mu Sharon, poprawiając płaszcz. — Przecież nie wyrzuciłbym cię z własnego domu. Problem tkwi w tym, że... cóż, to nie jest mój dom — zauważył z przekąsem.

— Jestem pewien, że jakoś przekonasz Anne, by znalazła miejsce dla dodatkowych czterech osób. — William popatrzył błagalnie na przyjaciela. — No i Dyrygent... Na pewno mogę zawrzeć z nim sojusz na kilka godzin — stwierdził, choć były to słowa pozbawione poprzedniego przekonania. Sharon obdarzył go pełnym wątpliwości spojrzeniem. — No nie bądź taki — nalegał Edwards, tak jakby Daniels wyrządzał mu właśnie największą krzywdę w życiu. — Pomóż przyjacielowi w potrzebie. Moja inwokacja jest przyjacielska i godziwa zarazem, bo wywołuje...— zaczął cytować z przejęciem.

— Dobra, dobra, zgoda — skapitulował Sharon, unosząc ręce w poddańczym geście.

Na twarz Edwardsa ponownie wpłynął szelmowski uśmieszek. Zupełnie jakby od początku tej dyskusji był pewien, że werdykt Danielsa będzie pozytywny, a cała ta wcześniejsza trwoga pełniła jedynie funkcję urozmaicenia tej rozmowy. Sharon nie wiedział, jakim cudem za każdym razem dawał się nabrać na te aktorskie sztuczki, ale obawiał się, że jest już za stary, by nauczyć się jak nie ulegać urokowi Edwardsa.

— Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz — stwierdził z ulgą Will, czochrając przyjacielowi włosy. Był to jeden z nawyków, którymi zamienili się na przestrzeni lat. Jeszcze do czasu studiów to Sharon był tym, który miał w zwyczaju mierzwić włosy Williamowi. Teraz jednak Edwards był wyższy od niego o głowę i to on przejął ten zwyczaj. — Więc na którą przewidujecie jutrzejszy obiad? — spytał radośnie.

Sharon wzruszył ramionami.

— Właściwie to nie ustaliliśmy jeszcze szczegółów. Dam ci znać, kiedy się dowiem — powiedział. Rozejrzał się po porcie i zmarszczył brwi. — Chętnie postałbym jeszcze z tobą na tym mrozie, ale muszę znaleźć mojej gospodyni idealne drzewko świąteczne i wymyślić sposób, w jaki powiem jej, że wprasza się do nas rodzina szlachecka — stwierdził z ironiczną powagą.

— Mogę ułożyć ci przemówienie. Zawsze byłem lepszym dyplomatą niż ty — zadumał się William. — Ja, bo jestem kwiatem uprzejmości. Kwiatem kwiatów…

— Ty, poeto — przerwał mu Daniels. — Bo jeszcze zmienię zdanie — zagroził.

Edwards roześmiał się, po czym poklepał przyjaciela po ramieniu i obrócił się w kierunku cumującego przy brzegu okrętu.

— Pozdrów ode mnie Anne — polecił na odchodnym. — I nie mów nic Dyrygentowi. — Uśmiechnął się złośliwie. — Co jak co, ale chcę zobaczyć jego wyraz twarzy, gdy ujrzy mnie w progu.

Na te słowa Sharon nie mógł się nie roześmiać. Prawda była taka, że William i Dyrygent nigdy nie pałali do siebie sympatią. Szczególnie, że w pewnym okresie ich znajomości Edwards czuł, że jego pozycja najlepszego przyjaciela Samuela Barrona może być zagrożona właśnie z powodu Dyrygenta. Oprócz tego Daniels zdiagnozował u tej dwójki najzwyklejszą w świecie niezgodność charakterów i zróżnicowane temperamenty, co na przestrzeni lat nie raz dało się im we znaki. Tak już zostało, a oni byli już za starzy, żeby bawić się w naprawianie konfliktów z młodości. Niemniej jednak każda taka konfrontacja była wielce zabawna dla osoby trzeciej i jakkolwiek bardzo Sharon nie chciał psuć Anne koncepcji spokojnych, cichych świąt, musiał przyznać, że nie mógł doczekać się reakcji Dyrygenta.
Patrzył, jak Edwards z powrotem kieruje się po trapie na pokład swojego statku.

Roześmiał się sam do siebie. Naprawdę cieszył się z wizyty przyjaciela. Z jednej strony nie miał pojęcia, jak będzie wyglądał jutrzejszy świąteczny obiad, z drugiej zaś cztery osoby więcej to przecież nie był koniec świata. To wciąż mogły być spokojne, kameralne święta, jak sądził.

________

Okazało się, że drzewko, które kupił Sharon, wcale nie zamierzało dobrowolnie zmieścić się w drzwiach domu Łowczyni. Nie chciało współpracować w nawet najmniejszym stopniu, toteż Daniels zmuszony był do użycia siły. Zanim przepchnął choinkę przez próg domu, prawdopodobnie wyrzucił z siebie wszystkie znane sobie wiązanki przekleństw i określenia doszczętnie krytykujące drzewko, jakimi tylko dysponował. W pewnym momencie prawie się poddał, czując, że w plecach odzywa się do niego ból krzyża, ale koniec końców udało mu się osiągnąć sukces i tryumf, czemu towarzyszyły narcystyczne okrzyki radości.

W tym samym momencie w korytarzu stanęła Anne z telefonem przy uchu, spod uniesionych brwi przyglądając się poczynaniom Danielsa.

— Halo, czy to straż miejska? Tak, napad w moim domu. Jakiś wariat molestuje Bogu ducha winne drzewko i oczekuje za to pochwały — zironizowała z kamiennym wyrazem twarzy.

Sharon posłał jej rozbawione spojrzenie, otrzepując dłonie, po czym zabrał się za ściąganie płaszcza.

— Straż miejska nie może mnie aresztować. Jestem panem tej wyspy — zauważył z tryumfalnym uśmieszkiem. Przenikliwe spojrzenie Anne jednak nie ustępowało. — Mogą mnie aresztować? — skrzywił się.

— Popatrz na ten bałagan. — Kobieta zignorowała go, zerknąwszy na podłogę, która pokryta była tak wielką ilością igieł z drzewka, że Daniels zaczął się zastanawiać, jakim cudem choinka jeszcze nie była goła. Subtelnie spróbował zagarnąć trochę igliwia butem, ale Anne parsknęła na ten widok.

— Posprzątam to — zapowiedział z nową energią.

— Och, na pewno to zrobisz — zgodziła się Łowczyni głosem nieznoszącym sprzeciwu, po czym wróciła do salonu. — A potem przyjdź do kuchni — zawołała jeszcze. — Jakkolwiek bardzo byłbyś pozbawiony talentu kulinarnego, będę potrzebowała pomocy w przygotowaniu pieczonego indyka — dodała.

Sharon poświęcił chwilę, by przypomnieć sobie, jak skończyło się ich ostatnie wspólne gotowanie czegokolwiek. Nieporównywalnie wielkie straty, pięciodniowy konflikt, talerze latające po jadalni i zapotrzebowanie na natychmiastowy remont.

Wszedł do jadalni za kobietą, by zatrzymać się przy skraju lady kuchennej i oprzeć się o nią w zamyśleniu.

— Słuchaj no — zaczął tonem niby od niechcenia. — A może przygotowałabyś tego indyka tak dla... sam nie wiem... czterech osób więcej...? — zagadnął niewinnie.

Anne przeniosła wzrok z rzędu książek kucharskich ustawionych na najwyższej półce kredensu na mężczyznę. I nie było to przychylne spojrzenie. Podobnie jak każde jej spojrzenie tego dnia.

— Sharon, głupcze, co żeś znowu wymyślił? — spytała ze zrezygnowaniem. Cóż, po ponad dwudziestu latach znajomości na pewno przyzwyczaiła się do rewelacyjnych i niespodziewanych przejawów kreatywności Danielsa.

— Bo widzisz — podjął mężczyzna. — Tak się składa, że byłem sobie w porcie i... jak sądzę, domyślasz się już, kogo tam spotkałem — stwierdził z pociesznym uśmieszkiem.

Anne uniosła brew, najpewniej powstrzymując się od kolejnego cierpiętniczego westchnięcia.

— Co Edwards robi na Diabelskim Poletku dzień przez Bożym Narodzeniem? — spytała, powracając do przeglądania grubych, zakurzonych książek kucharskich.

Sharon wykrzywił usta w grymasie, zastanawiając się nad odpowiedzią.

— Oprócz tego, że wprasza się do nas na święta? Cóż, próbuje również ułożyć plan, jak subtelnie powiadomić swoją żonę, że chce się z nią rozwieść...

— Chwila moment — przerwała mu Łowczyni. — Sharon, czego nie rozumiesz w idei cichych, spokojnych i kameralnych świąt? — spytała z wyrzutem.

— Ależ ja rozumiem wszystko! — zapewnił poruszony mężczyzna.

— Więc dlaczego zaprosiłeś całą rodzinę Edwardsów, która jest autentycznie najbardziej trafnym przeciwieństwem ciszy i spokoju? — ciągnęła kobieta.

— Bo... — Daniels zawahał się — ...mam dobre serce?

Anne parsknęła krótkim, pozbawionym emocji śmiechem.

— Ale jak to się stało, że Edwards w ogóle się tu znalazł? — dopytywała. — Nie powinien być teraz w Blackpool?

— Możesz być pewna, że o to samo go zapytałem — bronił się poruszony Daniels. — Ale nie mogłem mu odmówić. Przecież wiesz jaki jest. — Posłał kobiecie porozumiewawcze spojrzenie. — Och, no weź — jęknął. — To tylko plus cztery osoby. Wciąż może być kameralnie — próbował ją przekonać.

— Właściwie to plus pięć osób — wyznała Anne zmęczonym tonem. — Ponoć Barron jest w okolicy  — wyjaśniła. — A przecież go znasz. Gdybym nie zaprosiła go do nas na święta, najpewniej spędziłby je sam nad badaniami naukowymi, zapominając o bożym świecie — zauważyła.   

Sharon chwilę przetrawiał tę informację, aż w końcu doszedł do sedna sprawy i nie mógł się nie roześmiać.

— Kapitan Edwards i Doktor Barron na jednej imprezie? — Jego wargi wykrzywiły się w szelmowskim uśmieszku. — Bogowie, brakuje tylko...

________

— ...Damiana — dokończył z dumą William, dopijając resztki herbaty z porcelanowej, błękitnej filiżanki. Należała do zastawy, którą kupił niegdyś Anne na urodziny.

— Co? — Sharon, który właśnie zajęty był ubieraniem choinki, odwrócił się zaskoczony.

— Zaprosiłem Damiana — powtórzył radośnie Edwards, odstawiając naczynie na spodeczek. — Dzwoniłem do niego z życzeniami, więc od razu skorzystałem z okazji i zaprosiłem tutaj, do nas. — Uśmiechnął się szeroko, najwyraźniej z siebie zadowolony.

Danielsem szarpnęły naprawdę skrajne emocje. Z jednej strony radość, że znowu zobaczy wszystkich przyjaciół w jednym pomieszczeniu, z drugiej zaś chęć rzucenia w Edwardsa bombką za tak brutalne wtrącanie się w sprawy organizacji świąt. Przeważyło jednak to pierwsze odczucie i na twarz mężczyzny wpłynął szeroki uśmiech.

— No nie gadaj! — ekscytował się. — Cały skład w jednym miejscu, o tym samym czasie! Ty, ja, Barron i Damian!

— Kto zaprosił Damiana? — W progu salonu stanęła Anne z łyżką do puddingu w ręce.

Sharon i Edwards podskoczyli jak oparzeni, wskazując na siebie nawzajem.

— To on! — wykrzyknęli.

Kobieta wzięła głęboki wdech, w myślach odliczając od dziesięciu do zera. Następnie obdarzyła dwójkę przyjaciół protekcjonalnym spojrzeniem.

— Ty — wbiła wzrok w Danielsa — jesteś szalenie niekonsekwentny, ale to żadna nowość. A ty — popatrzyła na Williama — skoro jesteś taki mądry, organizujesz święta za rok. Ja umywam od tego ręce — postanowiła, grożąc im łyżką.

Edwards uniósł ręce w poddańczym geście.

— Och, Annie, przecież nie wyrzuciłabyś Damiana za próg — odezwał się z udawaną troską. — Nie narobi wielu szkód, przysięgam na honor — obiecał.

— W to akurat wierzę — powiedziała kwaśno Łowczyni. — On, w porównaniu do was, wyrósł na mężczyznę. Wy jesteście wiecznymi dziećmi.

Will i Daniels popatrzyli po sobie głupkowato, po czym wzruszyli ramionami.

— Musicie przestać dewastować mi Boże Narodzenie — zarządziła stanowczo kobieta. — Inaczej rzucę wszystko w cholerę i nikt jutro nie zje żadnego świątecznego obiadu — zagroziła.

— Och, no proszę, jeszcze tylko Damian — poprosił ze skruchą Sharon. Obydwoje wbili w Łowczynię pełne nadziei spojrzenia, niczym dwa wierne psy.

— W porządku — skapitulowała Anne. — Ale tylko Damian. Nie chcę tu widzieć nikogo więcej, zrozumiano? — Popatrzyła na nich wyczekująco.

— Masz to jak w banku! — zgodził się ochoczo Daniels.

— Anne, jesteś przyjaciółką mego serca — zarzekał się William, obdarzając kobietę szerokim uśmiechem. Ona tylko pokręciła głową ze zniecierpliwieniem i udała się z powrotem w stronę kuchni.

— Ach, Sharon — zatrzymała się. — Kiedy skończysz się już bawić — wskazała ubieraną przez Danielsa choinkę — zadzwoń do swojej byłej żony i złóż jej życzenia — poleciła.

— Której byłej żony? — zapytał złośliwie William, uśmiechając się szyderczo.

— Drugiej — mruknął z nagłym zmęczeniem Daniels. — Do Maggie dzwoniłem już rano — wyjaśnił. Ze zrezygnowaniem odłożył karton z bombkami na bok, by usiąść na krześle obok Williama i chwycić telefon leżący na stole. — Już dzwonię — rzucił w stronę Anne znikającej w kuchni. 

Jedno się nie zmieniło — Sharon wciąż nienawidził bezczynnie siedzieć podczas rozmów telefonicznych. Dlatego też, gdy tylko przyłożył komórkę do ucha, rozpoczął nerwową wędrówkę po salonie trasą kolejno od kominka, przechodząc obok żółtej sofy i zakurzonego, nieużywanego od dawna pianina, potem zatrzymując się przy choince, by przez kilka sekund przyglądać się jej z zachwytem, następnie kończąc obok antycznego kredensu, by — po sprawdzeniu, czy w drugiej szafce od góry wciąż są schowane czekoladowe ciasteczka — bezmyślnie rozpocząć tę wędrówkę w drugą stronę.  

W końcu połączenie zostało odebrane, a po drugiej stronie odezwała się Marry Carter.  

— Cześć, Marry — przywitał się Sharon, a ton jego głosu magicznie zmienił się w jednej chwili ze zmęczonego na iście radosny.  

Edwards parsknął bezgłośnym śmiechem, w myślach uznając grę aktorską przyjaciela za niebywale udaną. Następnie przez chwilę zastanawiał się, czy kiedy Sharon dzwoni do niego, też tylko udaje, że chce z nim rozmawiać, jednak szybko odpędził te myśli. Niby dlaczego Sharon miałby nie chcieć z nim rozmawiać? Rozmowy z Edwardsem były przecież wyjątkowo rozrywkowe. Ponownie roześmiał się w duchu.

— Dzwonię, żeby życzyć ci wesołych świąt — mówił dalej Daniels. Chwilę milczał, słuchając odpowiedzi Marry. William obserwował, jak znów zagląda do szafki z ciasteczkami. — Tak, sama wiesz, jak sądzę. Poletko jest z roku na rok coraz bardziej świąteczne — roześmiał się nerwowo. — A wy gdzie spędzacie święta? Pewnie w Polsce, w tej waszej... emm... wsi, prawda? — bardziej stwierdził, niż zapytał. Odczekał chwilę. Jego uśmiech stopniowo znikał z twarzy, a zastąpiło go skupienie i skonfundowanie. — Że niby gdzie jesteście? — spytał, tak jakby nie dosłyszał dobrze odpowiedzi.

Edwards podniósł się z krzesła, by podejść do przyjaciela, na migi pokazując mu, by włączył tryb głośnomówiący. Daniels odpędził go ręką.  

— W Dover…? — powtórzył z grymasem.  
William płynnym ruchem odebrał mu komórkę i, unosząc wysoko w górę, by Daniels nie mógł jej dosięgnąć, włączył tryb głośnomówiący.  

— …wszystkie loty odwołali przez śnieżycę, więc możemy wrócić do Polski najwcześniej po Nowym Roku — mówiła kobieta po drugiej stronie linii. — Także Darrie i ja spędzimy święta w hotelu w Dover — dodała.  

Darrie była drugą córką Danielsa. Pierwszą była dwunastoletnia Caroll, córka jego i Maggie Kryie, jego pierwszej żony. Rozstali się, gdy Caroll skończyła pięć lat, bo — cóż, Sharon szczerze nie lubił się tym chwalić — zdradził Maggie z Marry, którą poznał na jakimś evencie w Polsce, gdy był tam przelotem w sprawach biznesowych. W ten oto sposób w jego życiu pojawiła się druga córka — Darrie — oraz druga żona, ponieważ Daniels stwierdził, że wypadałoby się ożenić z kobietą, której zafundowało się dziecko. Niestety prędko okazało się to nie najlepszą strategią, ponieważ Marry zażądała rozwodu z Danielsem po czterech latach małżeństwa.
 
William skrzywił się. Spojrzał na Sharona, który miał dokładnie taką samą minę.  

— Ja… — zaczął Sharon. — Strasznie mi przykro, że tak wyszło — zapewnił szczerze. Zaraz jednak wpadł na pewien pomysł. — A co, gdybym przyleciał helikopterem do Dover i zabrał was do Polski? Mogę to zrobić — zapewnił.  

— Nie dostaniesz pozwolenia na startowanie, tak jak samoloty — stwierdził rozsądnie William.  

— Ach, Kapitan Edwards — odezwała się Marry. Ona i William nigdy nie prowadzili między sobą żadnej bliskiej relacji, w porównaniu do Maggie, która była również siostrą Damiana, co automatycznie czyniło ją przyjaciółką Williama. — Miło pana słyszeć — dodała uprzejmie.

— I vice versa — odparł szarmanckim tonem Edwards, ale zaraz spoważniał, zwracając się do Sharona. — Nie wystartujesz z lotniska, bazy nie udzielą ci pozwolenia.  

— Latałem już bez pozwolenia — przypomniał beztrosko Sharon.  

— Czego nie powinieneś robić — zauważył Kapitan. — Poza tym, śnieżyca to nie są warunki do latania. A nie dotrzesz do Polski przed burzą — dodał i odszedł, by znów zasiąść przy stole, dając przyjacielowi znać, że uważa dyskusję za zakończoną. Cóż, William uwielbiał naigrywać się ze wszystkich wokoło, ale potrafił zadbać o przyjaciół z niebywałą dokładnością, szczególnie, gdy chodziło o ich bezpieczeństwo. Ale tak było od zawsze. Potrafiłby rzucić się przed kulę z pistoletu, gdyby to miało uratować Danielsowi życie. 

Daniels zamyślił się, zdruzgotany. Ze zmęczeniem przetarł twarz. 

— W takim razie wsiądź z Darrie na pierwszy prom z Dover na Diabelskie Poletko, spędzimy święta razem — zaproponował.

Widział kątem oka, jak William kręci głową z politowaniem. — To jakieś pięć godzin przeprawy. Jeszcze dzisiaj wieczorem będziecie na wyspie. Weźmiesz nocleg w którymś z hoteli na moje nazwisko — polecił. 

— Nie chcę sprawiać wam problemu — wahała się kobieta.  

— Och, daj spokój, to żaden problem — parsknął Sharon. — Mówię ci. Jedźcie do portu. Powołaj się na mnie, powiedz, że opłacę wszystko na Poletku. To powinno wystarczyć — stwierdził. — Znam ludzi z tamtego portu, Edwards też — dodał jeszcze, jakby to miało ostatecznie przekonać Marry.  

Kobieta westchnęła po drugiej stronie linii.  

— To na pewno nie problem? — upewniła się. — Będzie ktoś oprócz waszej trójki?  

— Tylko Dyrygent, Damian i Doktor Barron — odparł pospiesznie Daniels.  

— Niech będzie, zaraz zacznę pakować rzeczy — zgodziła się kobieta, a w jej głosie pobrzmiewała ulga. — Naprawdę nas ratujesz, Danielsie — dodała z wdzięcznością.

— Do usług — odparł tylko mężczyzna, po czym pożegnał się i zakończył połączenie.  

W salonie zapadła cisza. Sharon popatrzył z niepokojem w stronę wejścia do jadalni, w której kilka minut temu zniknęła Łowczyni. Wymienił przerażone spojrzenia w Edwardsem.

— To kto jej powie? Ja czy ty?
 

________

W opowiadaniu zostały zamieszczone fragmenty "Romea i Julii" Williama Szekspira w przekładzie Józefa Paszkowskiego.

Primo, życzę wszystkim Wesołych Świąt!
Secundo, jak wam się podoba taka wersja adult naszych bohaterów?
Terzo, następna część już jutro.

Continue Reading

You'll Also Like

Trust me By ksicja_

Teen Fiction

42.8K 1.3K 33
Bo byliśmy tylko dziećmi, które nie zasłużyły na życie w takim świecie. Ty wolałabyś mnie nigdy nie spotkać, a ja wolałbym nigdy cię nie skrzywdzić. ...
42.1K 1.3K 51
( uwaga w książce mogą pojawić się błędy ortograficzne bo jestem dyslektykiem i czasem i się to zdarza ) A co gdyby Hailie pochodziła z patologiczne...
67.9K 3.4K 9
Druga część dylogii ,,Racing" Życie Mili Taylor układało się wspaniale od 5 lat. Miała dobrą pracę, wspaniałych przyjaciół, a co najważniejsze miała...