Ostatnia Królowa: Dziewięć Si...

By Cherrich

6.8K 529 395

TOM III America Dusney, reinkarnacja legendarnej księżniczki Leanice, a obecnie siedemnastoletnia półczarow... More

Prolog
Rozdział 1
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Arty
Arty 2
Special - bonus *1
❆ Special świąteczny ❆
Rozdział 10
Rozdział 11

Rozdział 2

340 38 20
By Cherrich

Minęły trzy tygodnie, a jego skroni wciąż zdarzało się pulsować bólem, którego nie rozumiał. Gdyby miał go do czegoś przyrównać, powiedziałby, że przypominał nieregularne stukanie. Pod czaszką rozchodziło się głuche pukanie, które rozprzestrzeniało się następnie po całej głowie, spływając w dół i docierając aż do obolałych kręgów szyjnych. Żadne leki nie pomagały, a leżenie bez ruchu, aby nie obciążać zanadto organizmu, tylko potęgowało poczucie doskwierających mu samotności i beznadziei.

Właśnie dlatego, mimo bólu, kładł się do snu wyjątkowo późno i wstawał codziennie skoro świt. Z dwojga złego o wiele bardziej wolał zmagać się z wieczną migreną i buntującą się przeciwko ludzkim tkankom wampirzą naturą, aniżeli mieć zbyt wiele wolnego czasu na rozmyślanie. Za bardzo przerażało go to, o czym mógłby w takim wypadku pomyśleć. Na jakie ryzykowne pomysły wpadłby w chwili, w której przypomniałby sobie, do jakiego stopnia zmarnowane było jego obecne życie.

Organizm długo przyzwyczajał się do zaburzonego, dobowego rytmu. Pierwszego tygodnia po usunięciu kłów, miał wrażenie, że umiera. Nie, że umrze, ale że faktycznie umiera. Nocą nie mógł spać, a jeśli już ostatecznie udało mu się opaść ze zmęczenia i choć na kilka minut przymknąć powieki, od razu budziły go koszmary. Rano i wieczorem zwracał każdy posiłek, jaki spożył za dnia. Nie potrafił odróżnić od siebie poszczególnych zapachów, dźwięki wydawały mu się przytłumione, a głosy szorstkie. Zupełnie jakby w jego umyśle powstał mur, w który ostrymi pazurami drapało dzikie, usiłujące dostać się do środka zwierzę. Nie słyszał bowiem rozmów ani odgłosów natury. Słyszał jedynie zgrzyt. Nieprzyjemny jazgot, sunących po płaskiej powierzchni szponów.

Wszystko zlewało się w jedną, ale niespójną całość. Zanderowi wydawało się, że został płótnem, na którym ktoś namalował paskudny, lepiący się od źle dobranych farb obraz. Wystarczyła mu zaledwie chwila w ludzkim, nieporadnym ciele, aby zrozumieć, jak bardzo Kayla się dla niego poświęciła. Cena, którą przyszło jej zapłacić, biorąc na siebie jego winę, była stanowczo zbyt wysoka. Nawet jemu było ciężko, a przecież zasłużył sobie na tak okrutny los. Myśl, że kobieta dobrowolnie pozwoliła odebrać sobie kły, aby nie dowiedziano się o jego uczestnictwie w incydencie sprzed roku, napawała go obrzydzeniem. Był wściekły na samego siebie. Obwiniał się za to, że od początku nie obstawał przy tym i nie poddał się zasłużonej karze. Zachował się jak tchórz, przez co zranił nie jedną, ale dwie kobiety, które przyszło mu pokochać. Kaylę, bo nie potrafił wziąć odpowiedzialności za czyn, który popełnił i Americę, ponieważ później za bardzo się bał, aby umieć się do niego przyznać.

Zasłużył, aby odebrano mu kły, a tym bardziej, aby zachował całą dotychczasową pamięć. America miała rację. Dzięki temu, że pamiętał, mógł żyć z myślą, jak strasznym człowiekiem się stał.

Dosłownie.

– Kawa ci wystygnie.

Drgnął, słysząc w oddali donośny kobiecy głos. Starsza czarownica o zaplecionych w warkocz, posiwiałych włosach, która właśnie weszła do kuchni, zlustrowała go od stóp do głów i pokręciła z dezaprobatą głową. Na jej pomarszczonej twarzy pojawił się upominający grymas.

Zander zbył jej uwagę i spojrzenie, lekceważącym wzruszeniem ramion. Siedział przy blacie, ubrany w pierwszą lepszą rzecz, jaką znalazł w komodzie, a więc przydużą flanelową koszulę i wytarte dżinsy, które najpewniej miały kiedyś barwę ciemnego granatu, a obecnie oscylowały kolorem gdzieś między spranym grafitem, a popielatą szarością. Pasowały niemal perfekcyjnie do niezdrowo poblakłej twarzy chłopaka, a w szczególności jego zmatowiałych, brązowych oczu. Współgrały również z humorem, którego brakowało mu od momentu opuszczania głównej siedziby Rady.

– Wyglądasz paskudnie – podsumowała tamta, nie dając za wygraną. Dopiero wtedy dotarło do niego, że wycierała dłonie w poszarzałą, zakrwawioną szmatkę. Jej fartuch także pokrywały resztki zaschniętej posoki, ale zdawała się tym nie przejmować. – Zresztą jak co dzień.

Ciemnowłosy westchnął, nie tyle dlatego, że go uraziła, co po tym, jak z przyzwyczajenia gwałtownie wciągnął powietrze, gotowy na uderzenie charakterystycznego, metalicznego zapachu krwi. To jednak nie nastąpiło. Kobieta stała zbyt daleko, aby woń krwi dotarła do nozdrzy byłego już, siedzącego po drugiej stronie wysepki wampira. Jego ludzki nos nie mógł zarejestrować z tak dużej odległości, równie subtelnej woni.

– Ciebie też miło widzieć – mruknął, bez pośpiechu chwytając w dłonie stojący nieopodal kubek z kawą. Napój był ledwie ciepły. Dziwne, zważywszy że przygotował go niespełna dziesięć minut wcześniej.

Tknięty nagłym przeczuciem, spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Nawet się nie zdziwił, kiedy okazało się, że wskazówki znacząco zmieniły swoje położenie i owe dziesięć minut było w rzeczywistości więcej niż godziną. Nie pamiętał, żeby siedział tak długo w kuchni, ale fakt, iż jego towarzyszka już się w niej zjawiła (wstawała zazwyczaj przed świtem, aby przygotować się na przyjmowanie pacjentów) nakazało mu myśleć, iż faktycznie mógł nie zarejestrować upływu czasu.

Znów ubyła mu kolejna chwila. Poczynienie tego drobnego, ale jakże bolesnego odkrycia sprawiło, że na obliczu dwudziestolatka zamiast chłodnej obojętności pojawiła się charakterystyczna marsa na czole.

Kiedy odebrano mu kły, czas jakby przyśpieszył. Nagle stał się czymś... znaczącym, niemal namacalnym. Godziny, które niegdyś były dla niego wyłącznie nic nieznaczącym wyznacznikiem umówionych spotkań, nieoczekiwanie zaczęły zamieniać słońce w księżyc, a połyskujące gwiazdy w nabrzmiałe bielą chmury. Minuty zdawały się umykać, zupełnie jakby przelewały mu się przez palce, sekund nie potrafił nawet zliczyć. Wystarczyło, że mrugnął, a siódma rano, zmieniała się w siódmą wieczorem. Ledwie tknął śniadanie, a Deborah już usiłowała wcisnąć w niego kolację, tłumacząc, że jeśli będzie odmawiał przyjmowania posiłków, znów zasłabnie. Zdarzyło mu się to już bowiem dwukrotnie. Po ostatnim tego typu „wypadku" jego ramię wciąż pozostawało upstrzone kilkoma fioletowo-żółtymi sińcami. Czymś, co obserwował u innych, ale nigdy u siebie. Do teraz.

Czas pędził nieubłaganie, a on, w swej ludzkiej bezradności, mógł się jedynie poddać jego biegowi. Jak widać przyzwyczajanie się do życia w ludzkiej skórze wiązało się nie tylko z poważnymi zmianami, ale także z tymi małymi, jak na przykład przyzwyczajanie się do dość regularnego spoglądania na zegarek, czy pilnowanie temperatury kawy.

– Mógłbyś przynajmniej udawać, że ludzkie życie nie daje ci w kość – zauważyła Deborah. Kiedy już udało jej się zetrzeć z rąk krew, złożyła szmatkę na pół i wsunęła ją w kieszonkę fartucha. Podeszła i podpierając się o blat wyspy, zajęła miejsce naprzeciwko chłopaka. – Swoim zachowaniem obrażasz każdego człowieka, jaki kiedykolwiek chodził po tej ziemi.

Zander uniósł na nią lekceważący wzrok.

– Kiedy oni sami cały czas narzekają, że ich życie jest żałosne i pozbawione sensu – mruknął, chwytając w obie dłonie zimny kubek.

– I myślisz, że coś im to daje?

– Mogą dołować się jeszcze bardziej i jeszcze więcej narzekać, więc zakładam, że tak. Nie bez powodu to właśnie za sprawą ludzi powstaje tyle przygnębiających piosenek.

Staruszka patrzyła to na niego, to na kubek, który obracał w palcach. Odkąd przebywał w jej domu, dawny wampir zdawał się cały czas tracić na wadzę. Jego skóra, która powinna nabrać koloru, wciąż wydawała się blada. Owszem, kiedyś także była nienaturalnie jasna, ale wciąż nosiła ślady róży i pomarańczy. Teraz, gdy czarownica na niego patrzyła, dostrzegała wyłącznie wiele odcieni szarości.

– Taki przypadek jak ty, nie trafił mi się od bardzo dawna – westchnęła i wyciągnęła dłoń, aby magią wspaniałomyślnie podnieść temperaturę jego kawy. Nad kubkiem znów zaczęła się unosić aromatyczna woń palonych ziaren, więc Zander zdjął z niego dłonie, aby się nie oparzyć. – Moi pacjenci zwykle przychodzą i odchodzą. Ciebie mam na głowie od trzech tygodni i nadal w najmniejszym stopniu nie wydajesz się naprawiony.

– Kto powiedział, że chcę, aby ktokolwiek mnie naprawiał?

Deborah nie odpowiedziała. Toczyli tę zagorzałą, ale męcząco flegmatyczną batalię od momentu, w którym Zander pojawił się u niej w domu. Zniszczony i złamany, nie brał w ogóle pod uwagę, że ktoś mógłby go spróbować na powrót skleić w jedną całość. Jego charakter i wpojona jeszcze za czasach Czterech Królestw honorowość nie pozwalały mu zrozumieć, że on także miał szansę na odkupienie. Wmawiał sobie, że skoro postąpił źle, musiał pokutować. Że cierpienie, którego doświadczał, jak najbardziej mu się należało.

– Co zamierzasz dzisiaj robić? – zmieniła temat. Skoro tego dnia także nie chciał mówić o swoim stanie zdrowia, równie dobrze mogła mówić do ściany. Postanowiła więc obrać inną taktykę. – Przydałoby się, aby ktoś przejechał się do sklepu po parę nowych ręczników. Te, w które zaopatrzyłam się ostatnio, są już całe w magicznej krwi.

– Rozumiem, że to ja mam być tym kimś.

– Wolisz zostać i przyjmować pacjentów?

Nie. Nie wolał. Ostatnim, czego pragnął, było doglądanie nadnaturalnych, którzy przychodzili do Deborah z najróżniejszymi magicznymi urazami. Wystarczyło kilka tygodni w ludzkiej skórze, aby zbrzydło mu wszystko, co związane z bólem czy krwią. Przy chorych o wiele trudniej było także zachować dobry humor. Wciąż wymagali wiele pracy, stale któryś z nich jęczał, narzekał lub wypluwał nieskładne słowa, czując nieodpartą potrzebę podzielenia się z Deborah swoją tragiczną historią. Jeśli nie relacjonował badającej go kobiecie całego swojego życia, musiał zdradzić jej chociaż okoliczności, w których przyszło mu nabyć tych czy innych urazów. Zander, który starał się pomagać czarownicy w pracy, a równocześnie nie mógł ostatnimi czasy pochwalić się szczególną cierpliwością, miał ochotę wbić sobie skalpel w rękę za każdym razem, gdy padało inicjacyjne zdanie: „Pani to jest pewnie ciekawa, jak to się stało".

Sam oszczędził czarownicy podobnych zwierzeń. Trafił do niej zaledwie kilka godzin po wykonaniu wyroku usunięcia kłów, a że był w wyjątkowo kiepskim stanie zarówno jeśli chodziło o fizykę jak i psychikę, ktoś, może sam Najwyższy Radca, zlecił, aby odwieźć wampira do magicznego uzdrowiciela. Nawet jeśli został skazany, wciąż pozostawał reinkarnacją syna jednego z Władców Żywiołów. Radcy nie mogli ot tak wyrzucić go z siedziby.

Właśnie tak trafiło na Deborah, Maga Umiejętności, która od przeszło trzydziestu lat pozostawała na usługach Rady, służąc jej swoimi leczniczymi talentami. Mieszkała na obrzeżach Farnborough, w południowej Anglii. Miasteczko mieściło się okołu czterdziestu mil od Londynu i jeśli miałoby się czymś wyróżniać, to z pewnością znajdującymi się tam kościołem St. Michael's Abbey, a także przylegającym do lotniska na A325 Farnborough Road, muzeum. Farnborough Air Sciences Trust, taką bowiem nosiło nazwę, mogło pochwalić się sporą kolekcją samolotów, satelitów, a także materiałów angielskiego przedsiębiorstwa Royal Aircraft Establishment. To z kolei było pod kontrolą Ministerstwa Obrony Wielkiej Brytanii.

Pogrążonego w marazmie Zandera niespecjalnie interesował potencjał turystyczny miasteczka. Bliska odległość od muzeum nie robiła na nim obecnie wrażenia, a w kościołach, z oczywistych względów, i tak się nie pojawiał. W swoim poczuciu beznadziei zdecydował się więc poświęcić większość wolnego czasu na zwiedzanie okolicznych pubów. Tam nikt nigdy nie zadawał pytań. Czasem tylko któryś z zaniepokojonych jego milczeniem i zgarbioną postawą barmanów zagaił, czy aby na pewno dobrze się czuje, ale wystarczyło krótkie, w miarę kulturalne „tak", aby go zbyć. Większość przybyłych brała go po prostu za kolejnego, zmęczonego życiem przyjezdnego.

Wracając jednak do Deborah. Czarownica, w mniemaniu Zandera, była kobietą niezwykle zaradną, którą świat, prócz talentu leczniczego, obdarzył umiejętnością analitycznego myślenia. Potrafiła znaleźć odpowiednie rozwiązanie w niemal każdej sytuacji. Słuchała i zadawała konkretne pytania, nie zachowując się przy tym nachalnie. Doskonale wiedziała, kiedy się wycofać, a kiedy łagodnie naciskać. Nigdy też nie oceniała tych, którzy przychodzili do niej po pomoc. Bez względu na pacjenta, korzystała z magii leczniczej, aby pomóc, nie, aby skrzywdzić.

Zanderowi także próbowała pomóc. On jednak czuł zbyt wiele, aby pozwolić sobie na wewnętrzne wyciszenie. Jego rany, choć niewidoczne, siały dużo większe spustoszenie, niż gdyby przyszło mu krwawić. Kryły się wewnątrz złamanego serca, którego żaden mag, nawet tak doświadczony w magii leczniczej jak Deborah, nie był w stanie uzdrowić.

– Dobrze. Pojadę. – Zander odsunął od siebie kawę i odepchnął się od blatu, aby wstać z krzesła. Wyprostował się na tyle, na ile pozwalało mu zniechęcenie, a następnie spojrzał na swoją starszą towarzyszkę, nie kryjąc, że zamiast jeździć po zakupy, wolałby wciąż zamęczać się myślami nad stygnącym napojem. – Chcesz z miasta coś jeszcze?

Czarownica przez chwilę milczała.

– Wódkę – oznajmiła po zastanowieniu. – Czystą. Pięć butelek. Kończy mi się ekstrakt z Hasthesii, a ostatnio przychodzi do mnie sporo ludzi. Wolałabym nie raczyć ich Dillamorą dopóki nie ściągnę nowego zapasu ziół.

Zander przytaknął i zanotował w pamięci, aby prócz ręczników, kupić też spory zapas alkoholu. Hasthesia i Dillamora, z tego co zdążył się dowiedzieć, były magicznymi ziołami, służącymi zarówno do znieczulania pacjentów, jak i dezynfekowania pomniejszych, niewymagających magicznej interwencji ran. Hasthesia należała do gatunku roślin cechujących się słabszym działaniem, Dillamora z kolei, choć silniejsza, mogła wywołać w przypadku podania doustnego poważne skutki uboczne. Tę pierwszą, z racji braku przeciwwskazań i niepozornego wyglądu, Rada pozwalała podawać zwykłym ludziom. Dillamora zaś była przeznaczona wyłącznie do magicznego użytku. Medycy pod żadnym pozorem nie mogli z niej korzystać, jeśli w grę wchodziło leczenie różnych ras.

Zander zostawił Deborah w kuchni, a sam poszedł do korytarza skąd z ozdobnego koszyka zgarnął klucze do auta. Ponieważ miał prawo jazdy i dość dobrze jeździł, kobieta nie miała nic przeciwko, aby pożyczał należący do niej wiekowy wóz. Dziewiętnastolatek, który od małego pałał sympatią do wszelkich starych pojazdów, od trzech tygodni regularnie wykorzystywał zaufanie, jakim został obdarzony, upatrując choć w tym jednym aspekcie swojego „wygnania" mizerne pocieszenie.

Wyszedł z domu i przyciskiem, odblokował mieszczące się obok drzwi garażu. Nie czekając aż podniosą się do końca, wsuną się pod nimi i staną przed czekającym wewnątrz autem. Jakkolwiek wciąż zapominał, że miejsce kierowcy znajdowało się nie po lewej, a po prawej stronie, tak do odwrotnego umiejscowienia kierownicy i samego prowadzenia przyzwyczaił się stosunkowo szybko. Niegdyś, gdy podróżował z rodzicami po świecie, aby spędzić wakacje w różnych interesujących zakątkach Europy i obu Ameryk, zdarzało mu się jeździć podobnymi modelami aut. Nie miał problemu z opanowaniem zasad angielskiego ruchu drogowego. Nie zmieniało to jednak faktu, że i tym razem podszedł do drzwi nie z tej strony, z której powinien i był zmuszony obejść samochód.

Usiadł za kierownicą. Zanim odpalił, wpatrywał się przez chwilę we wciąż sunące ku górze drzwi garażowe. Te były równie wiekowe, co ich właścicielka, ale poruszały się w tempie o dziesięć, jak nie dwadzieścia razy wolniejszym od niej. Zapewne miały doczekać też jej śmierci, bo Deborah nie zamierzała ich wymieniać. Gdy raz o to zapytał, stwierdziła, że ma ważniejsze rzeczy na głowie od wymiany powolnych drzwi. Zawsze mogła zresztą „pogonić" niepokorny sprzęt magią.

Gdy Zander w końcu zobaczył podjazd w całej okazałości, odpalił silnik i powoli wyjechał z garażu. Nie musiał nawet mrużyć powiek, gdy po opuszczeniu zacienionego pomieszczenia, zalała go fala światła. Po usunięciu kłów, jego oczy także stały się mniej uwrażliwione na słońce. Mógł spokojnie przebywać w upalny dzień na zewnątrz i nie odczuwać z tego powodu żadnego wyraźnego dyskomfortu. Inna sprawa, że w Anglii słoneczne dni były rzadkością, a jeśli już zdarzały się te wyjątkowo upalne, zwykle wiązały się z nadmierną potliwością i koniecznością regularnego sięgania po chłodne napoje. Ludzie nie mieli łatwo.

Przerwał rozmyślania w momencie, gdy kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Ścieżką naprzeciwko, szła pod rękę młoda para. Zander nie widział ich twarzy, ponieważ zdążyli już odejść na tyle daleko, że znaleźli się plecami do niego. On jednak nie mógł pozbyć się wrażenia, że skądś kojarzy chód wyższego od niebieskowłosej kobiety mężczyzny. Wydawał mu się dziwnie znajomy.

Rozważał przez chwilę, czy nie skręcić w przeciwnym kierunku, aby minąć przechodniów i nie zyskać okazji, aby przyjrzeć się ich twarzom. Szybko zrezygnował jednak z tego pomysłu, uznając, że coś musiało mu się pomylić. Może widział podobnego mężczyznę w którymś z pobliskich barów. Żaden z jego znajomych nie mieszkał przecież w Wielkiej Brytanii, więc nie było szans, aby akurat znalazł się w okolicy Farnborough. Może już do tego stopnia brakowało mu znajomych twarzy, że sam nieświadomie zaczynał dopatrywać się ich w sylwetkach obcych ludzi.

Nie potrafił zliczyć, ile razy w ciągu ostatnich kilku tygodni zdarzyło mu się myśleć, że dostrzegł w oddali Americę. Widział ją w niemal każdej, młodej dziewczynie, którą napotykał w mieście, wydawało mu się, że słyszy jej śmiech, że mignęły mu przed oczami jej długie, kolorowe włosy. Wiedział jednak, że to niemożliwe. Nie było jej tam. Została w Radzie, u boku Najwyższego Radcy.

W szacie o barwie krwi.

Z pierścionkiem z czarnym diamentem na palcu.

Zander zacisnął palce na kierownicy. Przygryzając wargę niemal do krwi, wyjechał z podjazdu na ulicę. Chociaż kusiło go, aby obejrzeć się na spacerującą parę, nie zrobił tego. Bał się, kogo mógłby zobaczyć. Jaki ból mógłby sobie tym sprawić.

Zniknął zaraz za skrzyżowaniem. Jadąc w stronę miasteczka, nawet przez myśl mu nie przeszło, że gdyby jednak spojrzał za siebie, jego życie znów by się skomplikowało. Ów na pozór znajomy mężczyzna, sam bowiem postanowił się odwrócić. Gdy nieświadomy niczego były wampir odjeżdżał, tamten nie odrywał wzroku od auta.

* * *

Koniec końców okazało się, że magia słowna, która została pozbawiona głównego składnika, a więc tytułowych słów, nie jest wcale tak prosta do opanowania, jak początkowo zakładałam. Casimirowi nie można było zarzucić, że nie nadawał się na nauczyciela, ale mnie z pewnością pasowałaby łatka nieskorej do współpracy uczennicy. Chociaż może wiłaściwie i to sformułowanie nie do końca pasowało, bo tak się składa, że ja chciałam współpracować. To moja magia okazała się nie dość plastyczna, abym potrafiła nad nią panować. Za bardzo przyzwyczaiłam się do kontrolowania zaklęć za pomogą inkantacji. Nie potrafiłam przestawić się na inny sposób.

Casimir nie naciskał, na każdym kroku przypominając, że wcale nie wymaga ode mnie, abym od razu pojęła wszystkie zaklęcia. Zaczęliśmy od prostego manipulowania płomieniem świecy (co i tak robiło się bez słów), a kiedy udało mi się już przejść na wyższy poziom, czyli opanować rozpalanie i gaszenie większości lamp w bibliotece jednym gestem, mag poprosił, abym spróbowała przenieść książki z jednej półki na drugą, tyle że znajdującą się na drugim końcu pomieszczenia. Oczywiście nie wolno mi było żadnych słownych zaklęć.

To zadanie okazało się już o wiele trudniejsze, bo wymagało ode mnie ciągłego skupienia. Znałam kilka zaklęć, dzięki którym z łatwością podniosłabym w powietrze co najmniej dwie książki naraz, ale bez możliwości wypowiadania formułek, ledwie udawało mi się zapanować nad cieniutkim, zaledwie dwustustronicowym woluminem. Książka unosiła się niespełna trzydzieści centymetrów nad ziemią, przypominając niezdecydowanego, kiwającego się na boki psa. Szłam za nią z wyciągniętymi przed siebie rękami, z całych sił usiłując jej nie upuścić. Casimir powtarzał, żebym koncentrowała się wyłącznie na utrzymaniu czaru, nic nie mogłam poradzić jednak na to, że stresowała mnie myśl, że w każdej chwili mogłam upuścić wartościowy przedmiot. Książka, choć cienka w porównaniu do swoich sióstr, z pewnością i tak kryła w sobie bardzo cenną wiedzę.

Ostatecznie udało mi się „doprowadzić" książkę pod wskazany regał. Problem pojawił się, kiedy miałam unieść ją na odpowiednią wysokość. Wolumin zachowywał się tak, jakby magia trzymała go blisko ziemi, za nic nie dawał się podnieść. Dwoiłam się i troiłam, aby odłożyć go na miejsce, a on, jak na złość, wciąż lewitował niespełna pół metra nad podłogą. Doszło nawet do tego, że zaczął obracać się wokół własnej osi i obijać o niższe półki. Właśnie wtedy Casimir zarządził przerwę.

– Wystarczy na dziś – stwierdził, własną magią sięgając po książkę, a następnie odkładając ją na wskazane miejsce. Kiedy jego moc przejęła przedmiot, poczułam się tak, jakby zdjął z moich ramion ciężki plecak. Drżały mi palce, kark perlił się od zimnego potu. – Jak na pierwszy raz, poszło ci niezgorsza.

– Niezgorsza? – Spojrzałam na niego z powątpiewaniem. Wiedziałam, że magia może wyczerpać, ale nie podejrzewałabym, że do tego stopnia zmęczy mnie korzystanie z jednego z najprostszych czarów. Nie czekając, ruszyłam do stolika, aby wypić resztki wystygłej już herbaty. – Nie mogłam podnieść książki grubości magazynu.

Usłyszałam szelest materiału. Casimir ruszył za mną.

– Nie oczekiwałem, że od razu zrobisz reorganizację całej biblioteki – oznajmił spokojnie. – Jesteś pół czarownicą. Choćbyś była moją najbardziej pojętną uczennicą, błędem byłoby zakładać, że osiągniesz wyznaczony cel równie szybko, co pełnokrwisty mag.

Zerknęłam za siebie. Na jego twarzy nie doszukałam się choćby cienia rozczarowania tym, że nie załapałam od razu jego wskazówek. Dumy czy zadowolenia też jednak nie dane mi było jednak na niej dostrzec.

– To miał być komplement czy dyskretny przytyk?

– A co z reguły bardziej motywuje cię do pracy?

– Dyskretne przytyki. Nie są miłe, ale przynajmniej wskazują, na czym powinnam się bardziej koncentrować.

– Dobrze, bo nie przywykłem do prawienia komplementów. – Do moich uszu znów dotarł szelest, a więc musiał poprawić wiązanie swojej szaty. – Życie nauczyło mnie, że zbyt oczywiste pochlebstwa nie dają człowiekowi niczego, prócz pielęgnowania przezeń poczucia własnej wartości.

Uniosłam brwi.

– Nie możesz tak generalizować – zauważyłam. Dotarliśmy do foteli, więc od razu rzuciłam się, aby wypić pozostałości ziołowej herbaty. – Dobre słowa motywują ludzi do samorozwoju.

– Motywują ich przede wszystkim do kontynuowania tego, co robią. – Casimir także sięgnął po filiżankę. Gdy zauważył, że znajdująca się w niej herbata zdążyła zrobić się zimna, odłożył ją z powrotem na talerzyk. Ja nie miałam z tym problemu. – Dużo czasu minęło, nim pojąłem, że najsilniejszy nie jest ten, kto pławi się w pochlebstwie, ale ten, kto rozumie słowa, które słyszy, nie pozwalając jednocześnie nikomu przekuć ich we własną słabość. Podobnie jak w przypadku magii słownej, nie daje się ograniczać. Ani komplementami, ani tym bardziej bolesną krytyką.

Zachęcam do komentowania i gwiazdkowania. Zdaję sobie sprawy, że dawno nie było rozdziału, ale mam trochę spraw na głowie (w tym korektę drugiego tomu) i trochę nie wyrabiam. Mam nadzieję, że mi wybaczycie <3 łapcie w ramach rekompensaty Casimira od UsernameFelix

Continue Reading

You'll Also Like

421K 24.6K 200
„Światło wkrótce przyniesie nieskończoną chwałę i dobrobyt Imperium Firenze, podczas gdy ciemność połknie światło i ostatecznie doprowadzi Imperium d...
47.7K 3.5K 56
Deku to 16-sto letnia omega żyjąca w świecie 5 królestw. Królestwo z którego pochodzi deku jest na 4 pozycji pod względem siły więc by zapewnić sobie...
232K 13K 48
Porywająca historia o miłości, która nie ma prawa przetrwać. Spokojne życie siedemnastoletniej Souline zmienia się, kiedy zostaje porwana i trafia do...
5.3K 300 32
-Co się z tobą stało?- zawołałem.- Zmieniłeś się. -Nie zmieniłem się- warknął.- Pokazałem tylko moją prawdziwą twarz. Niby wszystko było idealnie, al...