Rozdział 10

246 32 48
                                    

Vincent był bliski obłędu.

Na przemian to paliła go skóra, to czuł pełzający po ciele chłód. Głód nie opuszczał go ani na sekundę. Zupełnie jakby całe jego jestestwo rozpadło się na kawałki, pozostawiając jedynie łaknienie. Pragnienie krwi, której w żaden sposób nie mógł zdobyć. Drapał w drzwi, walił pięściami w ścianę, aż nie pojawiły się na nich brzydkie, czerwone otarcia. W akcie desperacji próbował nawet sam siebie gryźć i ciąć palce o wystające deski podłogowe, czy zadarte gwoździe. Pojawiała się krew, ale ta wzbudzała w nim obrzydzenie. Nie mogła dostarczyć mu żadnych wartości odżywczych, zaspokoić pragnienia. Po jej spróbowaniu, czuł się jeszcze gorzej niż wcześniej. Kiedy ogień w przełyku przygasał, lodowe igły zaczynały kąsać jego ramiona, kark i małżowiny uszu. Kiedy jego własna krew zawiodła, próbował zagłuszać głód wodą, ale to również na nic mu się nie zdało. Ciało nienawidziło go za każdy, choćby najmniejszy łyk. Wymiotował za każdym razem, gdy próbował przełknąć ślinę. W końcu uznał, że nie ma sensu się katować. Wczołgał się na łóżko i leżał.

Ostatnio przeszło mu przez myśl, że chciałby umrzeć.

Leżał tak, bezgłośnie krzycząc z bólu dopóty, dopóki nie usłyszał otwierających się drzwi. Dźwięk ledwie dotarł do jego zamroczonego głodem umysłu, ale i tak uznał to za dobry znak. Jakiś czas temu jego zmysły osłabły i przestał rejestrować kroki pilnujących go strażników. Nie słyszał kapiącej z kranu wody, czy własnego, szarpanego oddechu.

Przełknął ślinę. Poczuł... coś.

– Czego chcesz? – warknął. Jego głos nie był jego głosem. Brzmiał jak słabe echo dawnego Vincenta. Ciche jak wstydliwe łkanie, postrzępione jak stara tkanina. Nie podniósł głowy, aby upewnić się, że to on znowu do niego przyszedł. To zawsze był on.

– Widzę, że kara nie wyciągnęła z ciebie ani krzty pokory – stwierdził Casimir, wchodząc głębiej do pomieszczenia. Bez emocji przyjrzał się leżącemu na wznak, blademu jak śmierć wampirowi. – Nie możesz już nawet chodzić, prawda? Brak dostępu do krwi jest dla ciebie wyjątkowo destrukcyjny. Mimo to wciąż próbujesz odgryźć dłoń, która cię karmi.

– Nie karmisz mnie. Już zapomniałeś?

Dźwięk. Na stoliku pojawiło się coś szklanego.

A potem zapach.

Krew. Niewiele, ale jednak. To właśnie ją poczuł, gdy Najwyższy Radca wszedł do jego „celi". Tamten przyniósł ze sobą krew.

Krew, której zapach znał.

Źrenice Vincenta zwęziły się do granic możliwości. Nocni nigdy nie zapominali zapachu ani smaku konkretnego człowieka. Nawet po wielu miesiącach potrafili rozpoznać daną krew i przywołać obraz tego, do kogo należała. Zupełnie, jakby ludzie, którymi się pożywiali, pozostawiali w nich ślad. Niewidoczny, ale wyjątkowo trwały.

Tak było i tym razem. Mimo wycieńczenia, Vincent od razu wiedział, czyją krew przyniósł mu Najwyższy Radca.

– America – wydyszał, powstrzymując odruch wymiotny. Krew dziewczyny pamiętał nawet lepiej, niż jakąkolwiek inną, którą dane mu było w życiu spróbować. Była słodka i ciepła, ale w zupełnie inny sposób. Słodycz rozpływała się na języku, ciepło nie pochodziło z samej posoki, ale z oplatającej ją energii. Uśpionej cząsteczki Leanice. Jej siły. – Ty... wiedziałeś.

– Owszem. – Casimir nie widział sensu, aby zaprzeczać. Opuszkami palców muskał postawiony na blacie kieliszek z krwią. – Ty również. Właśnie dlatego szukałeś informacji o pradawnej krwi.

Nie pytał, stwierdzał fakt. Jak zawsze.

W Vincencie wezbrały ostatnie pokłady wściekłości. Nie wiedział, skąd Najwyższy Radca miał krew Americi, wiedział jednak, że nie przyniósł jej bez powodu. Co gorsza, wiedział też, że sam nie zdoła się powstrzymać przed jej wypiciem. Jego zmysły zaczynały szaleć. Tylko zmęczenie powstrzymało go przed natychmiastowym rzuceniem się na pożywienie.

Ostatnia Królowa: Dziewięć SióstrWhere stories live. Discover now