Czarnoksiężnik Burzowych Wysp

By Seanit

5.6K 703 2.6K

W świecie, w którym czarodziejów uważa się za nędzny wybryk natury i spycha się ich na margines społeczeństwa... More

Księga I: Świt
1. "Leć, kaczuszko!" to niezbyt dobre zaklęcie
2. "Kłopoty" to moje drugie imię
3. Kacza matka wietrzy kłopoty
4. Nox to z pewnością bardzo chaotyczny bohater
5. Władca smokowi nierówny
5.5 Nekromanci nie powinni być guślarzami!
6. Książę w opresji
7. Echa burzy
8. Ciemna strona mocy
10. Książęcy gambit
11. Otwarte wrota
Księga II: Zenit
12. Postęp

9. Niebezpieczne rozproszenia

213 37 158
By Seanit

A więc wracam po X czasu (za co serdercznie znowu przepraszam), który spędziłam na zarzucaniu sobie opieszałości i nieogarnięcia oraz na ogarnianiu rozwalonej ręki (co mogłoby być w sumie wymówką, pisanie głosowe to jakas pomyłka a na telefonie po prostu się nie da xD) i własnego życia. Jakoś mi się udało, ale nie było to łatwe. Dlatego ten rozdział nie powala poziomem, ale lepszy taki niż żaden, zwłaszcza gdy potrzebuje się czegoś na rozruch. A ponieważ następny lub najpóźniej jeszcze jeden po nim ma być docelowo ostatnim rozdziałem Księgi I - cóż, miejmy nadzieję, że ten mozolny rozruch da mi kopa żeby wskoczyć z powrotem na właściwe tory i nareszcie przejść do tej najciekawszej części :')

W mediach znajdziecie fajną piosenkę z dość ironicznym tytułem (it's been a year). Poniżej zaś mały żarcik na poprawę nastroju:

Ach, no i jeśli ktoś rozważa zakup psa - na dole przy okazji zamieściłam małą notkę dotyczącą tego tematu. To tak wyjątkowo, do tej pory nie prawiłam kazań na takie tematy i nie zamierzam czynić z tego jakiejś dziwnej tradycji. Po prostu uznałam, że akurat pasowałoby o tym wspomnieć i wyjaśnić to i owo ;)

A teraz już zapraszam do czytania :)

Słoneczko świeciło, ptaszki śpiewały, daleko na horyzoncie burza znowu zatapiała łajbę pechowych rybaków, a ja, nieszczęsny, siedziałem nad książkami i łamałem sobie głowę nad podstawami alchemii.

Nikt mnie nie uprzedzał, że żeby zostać prawdziwym magiem, dobrze by było też znać się na tych wszystkich alchemicznych kruczkach! Fakt, mogłem się domyślić, że skoro każdy z naszych mistrzów studiował świat na chyba wszystkie możliwe sposoby, to pewnie coś w tym było. I to nie tak, że kiedykolwiek zaniedbywałem naukę. Po prostu od nieco ponad dwóch tygodni praktycznie nie odrywałem się od książek i chociaż nie miałem najmniejszego zamiaru tego zmieniać, czułem, że jeszcze trochę i głowa mi pęknie.

W każdym razie nadal nie zdołałem zbytnio pokochać alchemii. Z utęsknieniem zerknąłem w stronę czekających cierpliwie książek o fizyce, ale mistrz Trigeminus był nieustępliwy i zanim zdążyłem choć pomyśleć o sięgnięciu po pierwszą z nich, tym swoim spokojnym głosem oznajmił:

— Do końca seminarium zostało jeszcze dziesięć szczap. Dokończ zadania. Zdążysz jeszcze się znudzić fizyką.

Jęknąłem z rozpaczą i rzuciłem zazdrosne spojrzenie w kierunku pustego siedzenia, na co dzień zajmowanego przez Alinę. To nie tak, że całkowicie nie radziłem sobie z alchemią. Szło mi całkiem dobrze, ale nie mogłem się równać z lisicą, która wręcz wydawała się urodzona do rozważań nad mieszaniem roztworów i wytwarzaniem złota z ołowiu.

Nie, zdecydowanie wolałem zastanawiać się, dlaczego jabłko spadało na ziemię zamiast unosić się górę albo dlaczego na słońcu było cieplej niż w cieniu. No ale do tego trzeba było przebrnąć przez kolejne słupki symboli i rozważań nad istotą materii.

Jęknąłem, złapałem się za głowę i w myślach klnąc na czym świat stoi, zabrałem się za kolejne zadanie. Tyle dobrego, że to konkretne skupiało się na chaosie w reakcjach alchemicznych oraz na cieple biorącym w nich udział, przez mistrza Trigeminusa dumnie nazywanych entropią i entalpią. Chociaż nadal była to alchemia, bliżej jej było już do fizyki niż jakimś olejom i aromatom, a co za tym idzie — dla mnie było o wiele ciekawsze.

Odnotowałem w myślach, że entropia i entalpia to ciekawe nazwy i z pewnością chętnie je kiedyś wykorzystam w badaniach nad magią. Złamane chwilę wcześniej na wyjątkowo wrednym zadaniu pióro wymieniłem na zapasowe i wróciłem do obliczeń, próbując za wszelką cenę dogonić bliźniaków, którzy podczas moich wewnętrznych zmagań z niechęcią do alchemii zdołali wyprzedzić mnie o całe trzy przykłady.

Że też Alina miała do tego przeklętego przedmiotu taką smykałkę, że skończyła wszystkie zadania ponad kwadrans przed końcem seminarium i z zadowoleniem poszła rozprostować nogi na błoniach!

No dobrze. Skończę przynajmniej szczapę przed czasem! Przysiągłem sobie.

Jak postanowiłem, tak (cudem) zrobiłem. Z zadowoleniem odłożyłem wreszcie pióro, zakręciłem kałamarz i razem z pergaminem włożyłem je do nieodłącznego chlebaczka. Przeciągnąłem się i z przyjemnością opuściłem nieco zatęchłą pracownię mistrza Trigeminusa. Podejrzewając, że w tak słoneczny dzień Alina mogła pójść tylko na błonia, a Nox pewnie nadal obijał się w grocie Królowej, postanowiłem dołączyć do przyjaciółki.

Lisica faktycznie siedziała na łagodnie opadającym ku morzu zboczu i z rozmarzoną miną plotła wianek. Na mój widok rzuciła z udawaną wyższością:

— Widzę, że nareszcie uporałeś się z alchemią.

Wzruszyłem ramionami i usiadłem obok niej.

— Entropia to chyba jedyne, co mi się dzisiaj podobało — przyznałem z niechęcią. — Nie mogę się doczekać fizyki.

— A tak, fizyka — westchnęła z jakąś dziwną nostalgią w głosie, a potem zagadkowo dodała — jaka szkoda...

Uznałem, że tak się nie będę z nią bawił. Sprzedałem jej kuksańca i nie przejmując się oburzonymi fuknięciami, rozkazałem:

— Mów co wiesz.

— Pod warunkiem, że to założysz — odparowała, podnosząc drugi, gotowy już wianek z ziemi.

— Nie ma mowy — odparłem.

— No to pożegnaj się z wieściami. A jest o czym mówić... Ta rozmowa Mistrzyni z Lorelei i mistrzem Trigeminusem...

Wyrwałem jej wianek i w nieco zniszczonym stanie wcisnąłem sobie na głowę. Trzeba było się spieszyć, bo jeszcze bliźniaki albo co gorsza Kraik mnie tak zobaczą!

Alina wygięła wargi w pełnym zadowolenia uśmieszku i powiedziała:

— Przypadkiem usłyszałam, jak mistrz Trigeminus dzisiaj rano rozmawiał z Mistrzynią. Mówił jej, że się o ciebie martwi. Że nie znasz umiaru tylko siedzisz w tych książkach, no generalnie trzeba cię od tego oderwać.

— Jak ja go...

— Cicho — fuknęła — ja też tak uważam.

Posłałem jej bardzo urażone spojrzenie, zadarłem brodę i z wyższością zapytałem:

— To wszystko?

— Mistrzyni kazała Lorelei zabrać cię na wycieczkę do Nytenory i sprawić ci... No, powiedzmy, że prezent. I tak dobrze, że postanowiła dać ci wybór!

— Alina, do rzeczy! — burknąłem, zezując na strony. Jeszcze chwila i na pewno ktoś wyjdzie na błonia, i zobaczy mnie w tej oburzająco dziewczęcej koronie!

— To tajemnica — stwierdziła słodkim głosikiem. — Chociaż przyznaję, jestem nieco zazdrosna.

— I dlatego się na mnie mścisz, nie chcąc nic powiedzieć!

— Przecież coś powiedziałam!

— Ale nic konkretnego!

Ze złością ściągnąłem wianek i cisnąłem nim w stronę morza. Alina wrzasnęła z zaskoczeniem, a ja z dziką satysfakcją uznałem, że siedzieliśmy na tyle blisko spadającego wprost do wody klifu, że udało mi się pozbyć wianka na stałe. No dobrze, wiatr mi nieco pomógł...

Oburzona moim niewdzięcznym zachowaniem lisica fuknęła, przyrżnęła mi w ramię pięścią i aż promieniując złością, odeszła w stronę miasteczka, wciskając sobie na głowę swój własny, niedokończony wianuszek. Ja sam posiedziałem jeszcze chwilę na miękkiej trawie, próbując zdusić złe przeczucia, aż wreszcie westchnąłem ciężko i uznając, że i tak mi się to nie uda, wstałem i ruszyłem na poszukiwania obrażonej przyjaciółki.

Na pewno się napracowała przy tym wianku, musiało jej być przykro. Na przeprosiny się pewnie nie zdobędę, ale uznałem, że wolę żeby wiedziała, że ja wiem.

Lorelei odnalazła mnie, Alinę i Noxa przy fontannie damy z kotkami. Nekromanta uczył pływać swoje kaczki (żeby było im lżej, zdjął z nich nawet kolorowe sweterki, w które ostatnio nieustannie je ubierał), Alina udawała nadal obrażoną za wianek, więc kręciła tylko palcem w wodzie, próbując wywołać magią mały wir, a ja, uprzedzony że najbliższa fizyka najprawdopodobniej ucieknie mi koło nosa, zawzięcie czytałem dość ciekawy fragment twierdzący, że to ziemia krąży dokoła słońca i uparcie próbowałem znaleźć luki w tłumaczeniu. Przecież od zarania dziejów wszyscy wiedzą, ze jest na odwrót!

Luk znaleźć nie mogłem, więc z coraz większym przekonaniem uznawałem, że od tej pory głosić będę herezje i trudno, najwyżej mistrzowie mnie pogonią linijką za wygadywanie takich przełomowych bzdur.

Gdy młoda Starsza do nas dołączyła, bo samej jej minie wiedziałem już, że uważa o tym całym tajemniczym przedsięwzięciu mniej więcej to samo co ja — wybieranie się gdziekolwiek właśnie ze mną za towarzysza niezbyt jej odpowiadało, a poza tym na pewno miała lepsze rzeczy do roboty, ot, chociażby pielęgnację swoich standardowych dróg ucieczki w razie apokalipsy.

— Kieran, Mistrzyni rozkazała mi cię zabrać na małą wycieczkę do Nytenory — oznajmiła Lorelei z ledwie skrywaną niechęcią. Doskonale wiedziała, że niełatwo będzie mnie przekonać do współpracy. Zadarłem brodę i oznajmiłem, że to bardzo miłe, ale Nytenora może poczekać, bo ja się tu uczę. Zdecydowanie nie spodziewałem się podłej zdrady, której nagle dopuścił się przyczajony za mną Nathaniel. Nekromanta złapał mnie od tyłu, uprzejmie poprosił Alinę, by zajęła się kaczkami, po czym całkowicie ignorując moje pełne oburzenia okrzyki, popchnął mnie w stronę Lorelei, bezczelnie pomagając sobie magią. Zanim zdołałem wyrwać się porywaczom, przed oczami błysnęło mi światło otwieranego portalu i już od Valdbergu dzieliło nas paręset staj.

Nytenora, choć słynąca jako ojczyzna Eltarów, nie była wielkim krajem. W rzeczywistości całkowicie mieściła się na wyspie, z której niełatwo było dostać się z powrotem na kontynent — do stałego lądu było bardzo daleko. Raczej nieliczne statki kupców, którzy w zamian za zboże i drewno sprowadzali ekskluzywne dobra na stały ląd, praktycznie zawsze musiały najpierw zatrzymać się w jedynym miejscu, w którym Starsi i ludzie naprawdę nadal dobrze się dogadywali, czyli na drugim końcu archipelagu, do którego należał Valdberg. Szczęśliwie tamta konkretna wysepka, gęsto zaludniona i tętniąca życiem, znajdowała się na tyle daleko od nas, że burze jej nie sięgały. Z tego co słyszałem niektórzy nawet traktowali naszą barierę ochronną jak punkt odniesienia w razie problemów z nawigacją — widzisz na horyzoncie szybko rosnące chmury burzowe — odbij bardziej na południe.

Z tego co słyszałem, ten konkretny port tranzytowy nazwany dumnym mianem Muringu, stanowił też naprawdę bogate centrum handlowe i miałem cichą nadzieję, że skoro już musimy gdzieś się udać, będzie to właśnie ten gigantyczny, całoroczny jarmark. Tyle się o nim nasłuchałem, że z chęcią zobaczyłbym o czym wszyscy tak rozprawiają.

Oczywiście to nie tam się wybraliśmy. A szkoda, może uniknąłbym przynajmniej kilku niepochlebnych komentarzy.

Portal Lorelei wyrzucił nas, to znaczy Starszą, Noxa i mnie, na środku sporego kamiennego okręgu, na szczycie niewielkiego wzniesienia na skraju niezbyt wielkiego miasteczka. Niezbyt wielkiego, ale z całą pewnością też najbardziej niezwykłego, jakie do tej pory widziałem.

Alinie by się tu spodobało, pomyślałem mimowolnie. Zamiast typowego dla miasteczek zapaszku rynsztoka i niemytych ciał, powietrze wypełniała woń kwiatów i czegoś jeszcze, czego nie potrafiłem określić. Dopiero po dłuższej chwili, że ten „zapach" to była po prostu wszechobecna magia. Aura dokoła mnie co chwila wyginała się od rzucanych drobnych zaklęć. Wszędzie dokoła kręciły się dziesiątki Starszych, ganiających za sobie tylko znanymi sprawami. Miasteczko aż tętniło od życia, ale zamiast typowego dla ludzkich siedlisk zgiełku, panowała tu dziwnie przyjemna cisza, a nad głowami mieszkańców niosła się przygrywana gdzieś na lutni wesoła melodia.

Stojąc na kamiennym podeście mogłem zobaczyć więcej niż gdybym wszedł między Starszych, ale Nox nie dał mi szansy na dokładniejsze przyjrzenie się okolicy. Pociągnął mnie za sobą, mówiąc coś o portalach i jak to niebezpiecznie jest stać w miejscu, do którego w każdej chwili może deportować się ktoś inny. Faktycznie, ledwie zeszliśmy na wyłożony białą kostką bruk, za naszymi plecami pyknęło, walnęło w aurę i portal wypluł kolejną podróżną. Drobna, tryskająca energią Starsza z dziwnie wystrojonym psiakiem na rękach minęła nas truchtem i trajkocząc do zwierzaka jak do własnego dziecka. Poniewczasie uświadomiłem sobie, że chyba faktycznie tak było, bo zanim znalazła się poza zasięgiem mojego słuchu, dobiegło mnie „trzeba było bawić się zaklęciami?!" i „następnym razem po prostu obetnij te paznokcie, a nie próbujesz oszukiwać mnie czarami!".

Lorelei ruszyła w stronę centrum, a Nox pociągnął mnie za nią. Nie mogąc się powstrzymać, z otwartą buzią oglądałem mijane po drodze budynki. Każdy z nich był inny, choć razem sprawiały dość harmonijne wrażenie. Niektóre zdawały się być uformowane z jednego gigantycznego kryształu, niektóre wyrastać prosto z ziemi, a jeszcze inne zdawały się być drzewami, od sadzonki formowanymi w budynki, z wijącymi się na korze ozdobnymi wzorami i ozdobami. Niedługo zajęło nam dotarcie do głównego ryneczku, pełnego kwiatów i eleganckich straganów z owocami. Dopiero gdy skręciliśmy w jedną z bocznych uliczek, odzyskałem głos.

— Co to za miejsce? — zapytałem, nieustannie rozglądając się dookoła.

— Nytenora, oczywiście — odparła Lorelei.

— Konkretniej to takie małe miasteczko rolnicze, Kinlor — dodał Nox. — Gdy chcesz najlepsze owoce, kwiaty albo krowę, przychodzisz tutaj.

— To daleko od Morennoru? — zamek książęcy był dla mnie jedynym punktem odniesienia, geografii Nytenory nauczyć się jeszcze nie zdążyłem.

— Tak, Morennor stoi w dość skalistej okolicy, a tu masz same pola uprawne i łąki, co nie wyrośnie nigdzie indziej, tutaj wybija jak szalone — przytaknęła Lorelei.

— Czyli gdy chcecie wyjść na zakupy, po prostu teleportujecie się na drugi koniec kraju? — upewniłem się. Fakt, magia dawała niesamowite możliwości, ale to bym nazwał trochę przesadnym jej wykorzystywaniem.

— Czasami — odparł Nox. — Na co dzień nikomu nie chce się zużywać tyle energii, ale wiesz jak to jest. Jak trzeba na raz kupić więcej dobrego jedzenia, to odwiedza się Kinlor albo parę innych podobnych miejsc.

— I co, zabraliście mnie tu żeby mnie nakarmić? — zapytałem z sarkazmem.

No właśnie, po co tu przybyliśmy? To pytanie nieco oderwało mnie od oglądania okolicy i wreszcie zauważyłem, że coś było nie tak. Mijani przechodnie dziwnie na nas patrzyli. Wręcz omijali nas szerokim łukiem. Na Noxa patrzyli jak... No cóż, jak na księcia. Wyraźnie nie chcieli mu wejść w drogę, a przechodząc obok, lekko się skłaniali. Pewnie wszyscy doskonale wiedzieli, jak nekromanta wyglądał. Ale i ja nie mogłem narzekać na brak uwagi, tyle że widząc jaka to była uwaga, wolałbym już chyba pozostać niezauważony.

Patrzono na mnie z mieszanką odrazy i nieufności. Cóż, całkowicie okrągłe uszy, niepasujący do egzotycznej nytenorskiej mody ubiór i pozbawione złotych obwódek tęczówki skutecznie zdradzały mnie jako „nieswojego". Starsi generalnie nie ufali ludziom, a ci mieszkający w Nytenorze już w ogóle uważali nas za niebezpiecznych. W sumie nie miałem się co dziwić, druga strona była bardzo skuteczna w rozpychaniu się łokciami i samą swoją liczbą wypchnęła większość Eltarów z kontynentu. Było to nieco nierozsądne gdyby wziąć pod uwagę, że od wschodu Zapolyi regularnie groził bardzo łasy na zachodnie tereny sąsiad, którego magia Starszych mogłaby skutecznie zatrzymać, ale też jakby się nad tym zastanowić, rozsądek nigdy nie był mocną stroną moich nielubianych pobratymców.

W każdym razie chociaż wiedziałem, że nic mi tu nie grozi, poczułem się nagle bardzo niemile widziany.

— Miejscowi chyba nie przepadają za ludźmi — wymamrotałem.

— W zasadzie to są im obojętni — odparł Nox, a ja z dziwną ulgą odnotowałem, że nie zaliczył mnie do tego zacnego grona. — Ale wiedzą, do czego wy jesteście zdolni, więc wolą trzymać się z daleka. Wiesz, w razie jakiegoś wybuchu...

— Jasne — burknąłem. — A patrzą na mnie z odrazą, bo jeszcze zabrudzę im ściany.

— A nie, to akurat kwestia tego, że większość Starszych jakoś nie umie sobie wyobrazić, że miałaby płodzić dzieci z ludźmi. — Powinienem poczuć się urażony, że nie zaprzeczył? — Ale jak widać gdy przychodzi co do czego, to wcale nie mają nic przeciwko.

Prychnąłem z powątpiewaniem.

— No to powiecie mi wreszcie po co tu przyszliśmy?

Lorelei zatrzymała się nagle, a ja, oczywiście, na nią wpadłem.

— Jesteśmy na miejscu — oznajmiła, pocierając ramię, w które z pełnym impetem walnąłem czołem. Była dziwnie małomówna, albo ta cała intryga bardzo jej się nie podobała, albo z sobie tylko znanego powodu postanowiła, że pozwoli Noxowi udawać, że to męska wyprawa i nie mamy żadnej niańki na karku.

Rzuciłem witrynie sklepu pełne powątpiewania spojrzenie. Potem uświadomiłem sobie dokąd zabrała mnie ta podstępna para i cofnąłem się parę kroków, próbując jasno dać im znać, że nie ma mowy.

— Zapomnijcie — burknąłem. — Nie. Nie mam czasu na takie wygłupy...

— No właśnie! Ty na nic nie masz teraz czasu, nic tylko zakuwasz! — obruszył się Nox.

— Wcale że nie!

— Owszem!

Jakiś Starszy syknął na mnie uciszająco. Na nekromantę oczywiście by się nie odważył, ale skoro jakiś Obdarzony bękart próbował się kłócić z księciem, to zaburzanie kulturalnej ciszy z pewnością było jego winą. Posłałem Eltarowi pełne urazy spojrzenie, a potem sycząc nie gorzej od niego zwróciłem się do nekromanty i przewracającej już oczami Lorelei:

— Nie chcę! Chyba że to ma być prezent dla Aliny, to ona lubi takie rzeczy!

— Oj Kiri — westchnął Nathaniel.

— Prezent na przeprosiny za cokolwiek złego zrobiłeś Alinie też po drodze zgarniemy i sam go wybierzesz, ale nie. Tutaj masz znaleźć coś dla siebie. I nie wyjdziemy, dopóki się nie zdecydujesz.

— Nawet nie weszliśmy — zauważyłem przytomnie, na co książę jęknął przeciągle i bezceremonialnie zaczął pchać mnie w stronę wejścia. Ponieważ zapierałem się rękami i nogami, Lorelei dołączyła do tej przepychanki i po chwili, pomimo moich najrozpaczliwszych starań, znaleźliśmy się we wnętrzu sklepu, chociaż sklep to w sumie mało powiedziane.

W rzeczywistości była to ogromna sala, pełna boksów, jakich nie powstydziłaby się zapewne nawet stajnia króla Zapolyi. Tyle że zamiast koni, w boksach szalały wesoło dziesiątki szczeniaków i ich matek, uważnie pilnowanych przez swoich hodowców. Każdy z boksów jedną ścianę miał przeszkloną, tak żeby można było z daleka zobaczyć, jakie zwierzaki kręciły się w środku bez zaglądania do środka.

— To tak zwane fenickie zwierciadła — wyjaśniła Lorelei, która chyba uwielbiała szczeniaki, bo ledwie przekroczyliśmy próg, od razu poweselała i aż oblała się rumieńcami. Najwyraźniej bardzo dbała też o dobrobyt zwierzaków, bo postanowiła od razu wyjaśnić mi, że nie działa im się żadna krzywda. — Są zaczarowane. Od środka wyglądają jak lustro, od zewnątrz za to są przejrzyste. Dzięki temu psiaków nie denerwuje widok sąsiadów. No i każdy boks jest zaklęty tak, żeby wewnątrz było cicho. Poza tym mają tam wodę, jedzenie i zabawki, a psi targ trwa tylko cztery świece, trzy razy w tygodniu. Resztę czasu spędzają w domu.

— Świetnie — burknąłem.

— No, to skoro już domyśliłeś się po co tu jesteśmy, czas zabrać się do roboty! — z przesadnym entuzjazmem zawołał Nox. Ukłonił się sobie tylko widocznemu duchowi, a potem popchnął mnie w stronę najbliższego boksu. — Wybierz sobie jednego!

Zaryłem piętami o posadzkę, ale niestety brakowało w niej nierówności, na których mógłbym się zatrzymać. Dodatkowo nekromanta znowu pomógł sobie magią i tak, pchany przez księcia i niewidzialną siłę, stanąłem wreszcie przed pierwszym boksem. To co zobaczyłem w środku niezbyt mi się spodobało. Krępe to jakieś, z mordą płaską jakby walnęło w ścianę i tak mu zostało, a do tego małe i ciężko posapujące.

— Nieee — stwierdziłem. — Nie ma mowy.

— Przecież te szczeniaczki są słodkie! — nie zgodziła się ze mną Lorelei, ale ja już obróciłem się na pięcie i rozumiejąc, że chyba naprawdę nie uda mi się opuścić sali bez wybrania psa dla siebie, ruszyłem dalej. Minąłem jakąś parkę, która właśnie płaciła hodowcy krocie za jednego z tych paskudnych psiaków i zatrzymałem się przy kolejnym boksie. No dobrze, to już wyglądało lepiej, ale te długie uszy... Nie, już sobie wyobrażałem ile byłoby przy nich roboty. Co posiłek to brudne! Pokręciłem głową z rezygnacją i ruszyłem dalej.

Nie miałem pojęcia, że Starsi wyhodowali aż tyle różnych psich ras ani że możliwe było upchnięcie ich wszystkich w jednej sali. Mijałem boksy pełne psiaków najróżniejszej maści i kształtu, od masywnych psów-morderców, jak je Nox w żartach nazwał, po czworonogi tak smukłe i dostojne, że sam Książę Nilfern z pewności by się ich nie powstydził. A z każdym mijanym boksem i zasłyszanymi fragmentami rozmów ogarniała mnie coraz większa rozpacz.

To nie tak, że nie lubiłem psów. Wręcz przeciwnie, uważałem je za wspaniałe zwierzęta — w końcu powiedzenie „wierny jak pies" nie wzięło się znikąd. Jeszcze w rodzinnym miasteczku mieszkałem ze starym, mądrym psiskiem i szczerze mówiąc to właśnie Bart był wtedy moim najlepszym przyjacielem. Problem leżał w tym, że im więcej spędzałem w tej sali czasu, tym bardziej uświadamiałem sobie, jak podły plan uknuła Mistrzyni. Zwierzak ewidentnie miał być całkowicie mój. A to oznaczało, że to na mnie miały spaść wszystkie obowiązki związane z opieką nad nim. I coś czułem, że puszczenie go samopas na miasteczko miało nie wystarczyć jako zamiennik spaceru. Mówiąc wprost, z jakiegoś niezrozumiałego powodu opiekunowie uznali, że najlepszym sposobem na zmuszenie mnie do oderwania się od książek było zrzucenie na mnie odpowiedzialności za cudze życie. Nawet jeśli wszystkie obowiązki związane z opieką nad nim nie były zbyt czasochłonne. Widać chodziło o samo zmuszenie mnie do „opanowania się", jak to określiła parę dni wcześniej Mistrzyni.

Żeby ich wszystkich...

Obejrzałem już prawie wszystkie możliwe szczeniaki, a nadal nie widziałem żadnego, który by do mnie przemawiał. Z każdym było coś nie tak. Uznałem, że jeśli w żadnym psiaku nie zakocham się od pierwszego wejrzenia (a na tym etapie byłem praktycznie pewien, że tak właśnie będzie), to na pewno Nox i Lorelei łaskawie pozwolą mi wrócić na Valdberg bez czworonoga na rękach. W końcu mógłbym wtedy użyć niezawodnego argumentu „będzie ze mną nieszczęśliwy", prawda?

Cóż, oczywiście musiałem się przeliczyć.

Zbliżałem się właśnie do ostatniego rzędu boksów, gdy dobiegło mnie wycie jakby ktoś tego psa ze skóry obdzierał. Wysokie, dziwnie śpiewne i będące dziełem jednego z tych psów, których jeszcze nie widziałem.

Lekko zaintrygowany, ruszyłem od razu do odpowiedniego boksu, ignorując dwa poprzednie. A to co tam zobaczyłem...

Chmurki. Białe, uśmiechnięte, puchate chmurki z czarnymi nosami i ciepłymi, lekko skośnymi oczami. Rozsądek i wredne głosiki z tyłu głowy krzyczały, że nie ma mowy, samo wyczesanie takiego futra zajmie mi z pół dnia (a mogłem być pewien, że czesanie mnie nie ominie, nie z Lorelei i Noxem na karku), ale... Powiedzmy, że chociaż lubiłem szczycić się racjonalizmem, czasami ten system zawodził. Jedna z puszystych kulek, chociaż nie mogła mnie zobaczyć przez fenickie zwierciadło, podtoczyła się dokładnie naprzeciw mnie i z pewnością zbyt miękkimi łapkami oparła się o lustro, jak gdyby próbowała wyjść.

Co gorsza, Nox i Lorelei zauważyli, że chyba dostałem wypieków na twarzy, bo z jakimś takim nadmiernym entuzjazmem otoczyli mnie, a potem zapytali hodowcę czy mogą obejrzeć pieski. Hodowca oczywiście rozpoznał w Nathanielu księcia, więc bez najmniejszych oporów wpuścił nawet mnie do środka i chociaż wstyd przyznać, w przeciągu szczapy wiedziałem już, że okrutna intryga Mistrzyni jednak nie okaże się niewypałem.

Na Valdberg wróciliśmy jakieś trzy świece później, głównie dlatego, że przez pierwsze dwie najpierw Nox musiał przekonywać hodowcę, że sprzedaż szczeniaka podejrzanemu Obdarzonemu nie skończy się dla psiaka tragicznie, a potem ja sam wysłuchiwałem długiego i pełnego natchnienia kazania na temat opieki nad białymi chmurkami.

Gdy z ręką na sercu przysiągłem przestrzegać wszystkich tych wskazówek i z niedowierzaniem, że nagle uznałem posiadanie psa za najlepszy pomysł na świecie, opuściłem psi targ ze szczeniakiem w koszu zaopatrzonym w kompletną wyprawkę (dostałem nawet koc bardziej miękki niż mój własny!). Ledwie pamiętając o prezencie dla Aliny, dałem się zaprowadzić na bazar pełen różnych drobnych, magicznych przedmiotów i wreszcie, nadal całkowicie oszołomiony, wróciłem na kolację do miasteczka.

Owszem, Alina ucieszyła się z bransoletki, która na życzenie zamieniała się w nóż, ostatecznie wybaczyła mi też zniszczenie wianka, ale w sumie mogłem sobie darować dodatkowe prezenty. Wystarczyło pokazać jej białą chmurkę, a zapomniała o całym świecie. Chyba miała na jej punkcie jeszcze większego bzika niż ja. Dłuższą chwilę stałem więc tylko i słuchałem jej wyrażanych w okrzykach zachwytów, aż wreszcie dotarło do mnie, że zadała mi bardzo rzeczowe i ważne pytanie:

— A jak się nazywa? To w ogóle dziewczynka czy chłopiec?

Oczywiście sama psiaka odwróciła i z dumą stwierdziła, że to drugie.

— No więc... Ten teges...

— Tenteges na pewno nie! — oburzyła się.

— No przecież nie będę go nazywał chmurką!

— To wymyśl coś lepszego!

— Fafik.

— No chyba nie! — obruszył się Nox. — To szlachetne zwierzę, musi mieć odpowiednie imię.

— Azor — zasugerowała Alina.

— Siwy — dorzuciłem.

— Albo Śnieg.

Nathaniel złapał się za głowę, z rozpaczą oznajmił, że tak być nie może i to on w takim razie zwierzaka nazwie. Po raz pierwszy trafił też chyba w odpowiednio władczy ton, bo jakoś tak postanowiliśmy go usłuchać.

Nox usiadł na kamieniu, mamrocząc coś o tym jak ważne są imiona i zamknął oczy, zapewne słuchając propozycji otaczających go duchów. Jeśli chciał wpaść na coś sensownego, to z pewnością nie miał być jego własny pomysł.

Wreszcie otworzył oczy, wziął kręcącego się na rękach Aliny szczeniaka i patrząc na niego poważnie, oznajmił:

— Psie, od dzisiaj nazywasz się Piorun.

Byłem gotów protestować, spodziewając się raczej „Super Białego Niedźwiedziego Śniegu" albo „Puchatego Uśmiechu Szczęścia". Tak rozsądna propozycja jednak brzmiała też w miarę w porządku, więc postanowiłem już się więcej nie wykłócać. Nawet mi się podobało. Kieran i Piorun, postrach Valdbergu!

— No dobrze Piorun, no to pokaż nam jaki dzielny z ciebie brytan! — zakomenderowałem. — Siad!

Nox postawił psiaka na ziemi, a szczeniak spojrzał na mnie jak gdyby chciał powiedzieć „najpierw naucz mnie co to znaczy!".

— Może spróbuj uczyć go po eltarsku — zasugerował Nox ostrożnie. — Raz, że to w tym języku się do niego zawsze zwracano, a dwa, że wiesz, to będzie brzmiało bardziej tajemniczo.

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Alina już porwała szczeniaka w objęcia i stwierdziła, że nie pora na naukę, teraz trzeba pokazać młodemu okolicę. Na moją nieśmiałą sugestię, że może niech ona w takim razie go oprowadza a ja się pouczę, zareagowała takim oburzeniem, że ze strachu przed jej sprawiedliwym gniewem przez całą resztę dnia nawet nie odważyłem się wspomnieć o otwieraniu książek nawet, gdy Mistrzyni z wyraźną satysfakcją pytała, czy jej pomysł mi się spodobał.

Ponieważ musiałem oswoić się z myślą posiadania psa, cała reszta dnia zeszła mi na zajmowaniu się nim. Do książek udało mi się zajrzeć dopiero w łóżku i chociaż Piorun był zdecydowanie cudownym psiakiem (choć jeszcze niewychowanym), byłem już porządnie sfrustrowany, że niemal cały dzień zaniedbywałem naukową część mojego życia. Siedziałem z nosem w książkach i próbowałem choć trochę nadrobić zaległości, ale Piorun co chwila mi przeszkadzał. A to drapał drzwi, a to znowu zaczynał rzucać zabawkami, a to próbował wleźć na łóżko.

— Misiek — burknąłem wreszcie, gdy z wyjątkową wytrwałością kontynuował próby wspinaczki. — Zająłem się tobą, teraz muszę się pouczyć. Nie mogę spędzać całego czasu na twojej sierściowej osobie.

Młody zapiszczał z oburzeniem.

— Nie. Ty śpisz na podłodze, ja na łóżku.

Postanowiłem zignorować natręta w nadziei, że w końcu sam się uspokoi, ale gdy Piorun tylko co raz bardziej się rozkręcał, a do tego zaczął popłakiwać, westchnąłem z irytacją.

— No dobrze już, dobrze! Śpimy razem! Ale w zamian dzielisz się ze mną tym swoim niemożliwie miękkim kocem!

To powiedziawszy, złapałem za koc, zgarnąłem pociesznego malucha z podłogi i wlazłem z powrotem na łóżko, po czym wróciłem do książek.

Piorun chwilę jeszcze kręcił się dookoła, aż wreszcie wlazł mi na kolana i zasnął. Przez parę szczap próbowałem się skupić na nauce, ale wreszcie się poddałem.

— No dobrze — mruknąłem. — Dzisiaj może faktycznie nic się nie stanie, jeśli zrobię sobie przerwę.

Odłożyłem książki, zgarnąłem psiaka z kolan i położyłem się do snu, kładąc sierściucha obok, tak żebym w razie potrzeby mógł go od razu złapać.

To było dziwne uczucie, ponosić odpowiedzialność za życie tego małego, niewinnego stworzenia. Zasypiałem już, gdy naszła mnie jeszcze jedna myśl. Może takie rozproszenie faktycznie mogło mi pomóc? Opiekując się Piorunem nie miałem czasu na myślenie o innych rzeczach, a takie przerwy mogły mi dać świeże spojrzenie na niektóre sprawy.

Jutro na pewno pouczę się więcej obiecałem sobie. Złośliwe głosiki spróbowały mnie wyśmiać, ale ja byłem już tak zmęczony, że zanim skończyły pierwsze zdanie w swojej wrednej tyradzie, zdążyłem zasnąć kamiennym snem. 

Ciąg dalszy nastąpił

No dobrze, skoro "Seanit uczy i bawi", postanowiłam, że zrobię to w mini dodatku do tego rozdziału, dotyczącym właśnie kwestii zakupu psa. Po pierwsze - nikogo nie próbuję zganić, ten wpis ma cel czysto informacyjny. Ani pies rasowy, ani kundel nie jest gorszy, obydwa kochają tak samo i chcę żeby to było jasne. Jeśli ktoś ma ochotę pomóc zbolałej czworonogiej duszy, jak najbardziej polecam udać się do schroniska. U mnie pies został kupiony na zasadzie "bo mogę", ale tak naprawdę o wiele bardziej pasowało mi to fabularnie - może i hodowle psów rasowych mają w takim świecie sens, ale bez przesady, schroniska raczej nie funkcjonują, a przypadkowe znalezienie psa na ulicy bardzo nie grało z nieprzypadkową intrygą Seliory. Dlatego właśnie Kiri kupuje a nie przygarnia psa. Przy takiej ilości słodyczy, jaką został zasypany na tamtym targu po prostu musiał się w końcu złamać i wziąć szczeniaka xD no ale dość tłumaczenia się z takiego a nie innego wyboru. Tak naprawdę chodziło tylko o to, żeby Kieran miał samojeda (nie no, żartuję. To znaczy tak, chociaż nigdzie tego w tekście nie ujmę, Piorun jest właśnie samojedem ;) ). A teraz do rzeczy, bo mam cztery punkty, które chcę tu poruszyć:

1. Nie każda zarejestrowana w Polsce hodowla to hodowla, w której rodowód psa cokolwiek znaczy. Konkretniej - jedyna organizacja, która faktycznie pilnuje czystości rasy (czyli żeby kupiony labrador wyrósł na labradora a nie wyżła) to ZKwP, należąca do międzynarodowej organizacji FCI. Jeśli kupować psy, to tylko tu. Niestety smutna prawda jest taka, że szczeniaki pochodzące z hodowli należących do innych organizacji mogą wcale nie być "czystej krwi". I naprawdę, jeśli nie chce się chodzić na wystawy to dla mnie nie ma znaczenia czy piesek jest rasowy czy nie, ALE ważne jest w jaki sposób te psy są traktowane w hodowli oraz czy hodowca ma zielone pojęcie o tym co robi. Nie chcę się w to zbytnio zagłębiać ani tym bardziej wchodzić w dyskusje na ten temat, więc ujmę to krótko - psy z ZKwP są na ogół sporo droższe niż z innych organizacji (standardowa cena zaczyna się na ok. 4 000 zł za psa), ale też obarczone o wiele mniejszym ryzykiem chorób i chowu w złych warunkach. Dlatego proszę, jeśli zastanawiasz się nad zakupem psa z hodowli - upewnij się, że to hodowla należąca do ZKwP. Wystarczy zapytać na psiej grupie na Facebooku albo sprawdzić wykaz hodowli na stronie FCI.

2. Psy-prezenty to BARDZO ZŁY POMYSŁ. Nie róbcie tego. Po prostu nie. Pierwotnie Kieran miał dostać psa przywiezionego przez Seliorę z Nytenory, ale uznałam to za promocję bardzo złych zwyczajów. Mogłam pokazać tego konsekwencje, ale Piorun ma zostać z nami na dłużej, więc nieco zmieniłam przebieg wydarzeń i chociaż Kiri został praktycznie zmuszony do wybrania sobie psa, przynajmniej miał ten wybór, a ja pozwoliłam mu znaleźć zwierzaka, który po prostu od razu podbił jego zimne, czarnoksięskie serduszko. Generalnie każdy szczeniak to mnóstwo roboty, która potrafi zniechęcić niejednego zaskoczonego takim podarkiem człowieka. Psa trzeba po prostu naprawdę chcieć. 

3. Szczeniaki muszą osiągnąć pewien wiek, zanim zostaną oddzielone od matki. To po prostu maluchy, które zasługują na nieco więcej matczynego ciepła, a zabrane zbyt wcześnie mogą (nie muszą, zwłaszcza jeśli dobrze się o nie zadba) sprawiać problemy behawioralne. Mówi się, że taki minimalny wiek, w jakim można zabrać szczeniaka to 8-9 tygodni, ale wiele osób zaleca przynajmniej 10. Osobiście kupiłam moją futrzastą pociechę, gdy miała już pół roku, ale to akurat przypadek, że tak wyszło. Jeśli ktoś chce sprzedać 6-tygodniowego malucha, to prawdopodobnie coś jest tu na rzeczy i nie w pozytywnym sensie. 

4. Psy w witrynach sklepowych. Na szczęście ta praktyka powoli umiera, ale i tak się o niej wypowiem. W amerykańskich filmach zdarzają się sklepy ze słodkimi, biednymi szczeniaczkami na wystawach (obrazki mniej więcej takie jak poniżej). Nie będę się rozwodzić jak bardzo mi się takie rozwiązanie nie podoba (chociaż fakt, pójść do sklepu i popatrzeć na słodkie szczeniaczki to coś miłego dla człowieka). Nie popieram tego i tyle. Gdy Kiri znalazł się Nytenorze, uświadomiłam sobie, że oto stoję przed ryzykiem wysłania go do właśnie takiego sklepu. Dlatego specjalnie nieco to zmieniłam i dodałam całemu temu targowi nieco ludzkiej twarzy. Boksy są wyciszone i wizualnie odcięte od wędrujących alejkami klientów, a szczeniaki są przy matce. Oczywiście mają zaspokojone wszystkie potrzeby. Bardzo nie chciałam w żaden sposób pochwalać sytuacji jak poniżej:

I żeby nie było, nie jestem z tych co to zasługują na miano bojowników. Nie pruję się o każde, według mnie, zaniedbanie względem biednych piesków. Po prostu uznałam, że warto tu ten temat poruszyć, tak przy okazji ;) Oczywiście nie jestem też specjalistką, po prostu posiadam podstawową wiedzę, co do której chyba każdy w temacie jest zgodny.

Continue Reading

You'll Also Like

9.7K 998 29
Jest Dalia. Jest babcia. Są Święta Bożego Narodzenia i cała ich magia. Jest i kufer na stryszku, który za pomocą cudownego zapachu lawendy przenosi...
430K 19.9K 198
To jest opowieść o. pewnej dziewczynie z białymi włosami i fioletowe oczy to Leslie Sperado. I mieszka z rodziną Sperado,którzy mają posiadającą taje...
9.2K 1.1K 26
Drugi tom. Lily wciąż zmaga się z nową, nieznaną rzeczywistością, w jakiej przyszło jej żyć. Stara się dostosować do surowych warunków Krainy Gniewu...
5.4K 519 84
Inny tytuł; I Became the Male Lead's Adopted Daughter „Zamierzam adoptować dziecko". Impulsywna decyzja księcia Ferio Voreotiego zszokowała wszystki...