Czarnoksiężnik Burzowych Wysp

By Seanit

5.7K 704 2.6K

W świecie, w którym czarodziejów uważa się za nędzny wybryk natury i spycha się ich na margines społeczeństwa... More

Księga I: Świt
2. "Kłopoty" to moje drugie imię
3. Kacza matka wietrzy kłopoty
4. Nox to z pewnością bardzo chaotyczny bohater
5. Władca smokowi nierówny
5.5 Nekromanci nie powinni być guślarzami!
6. Książę w opresji
7. Echa burzy
8. Ciemna strona mocy
9. Niebezpieczne rozproszenia
10. Książęcy gambit
11. Otwarte wrota
Księga II: Zenit
12. Postęp

1. "Leć, kaczuszko!" to niezbyt dobre zaklęcie

1.1K 89 378
By Seanit

MUSIAŁAM *odnosi się do wideo z końca rozdziału*.

Pierwsza linijka tego rozdziału tłumaczy wszystko. Także tego, no. Przyzwyczajajcie się, że główny bohater tegoż "eposu" jest pysznym serkiem-przekąską ¯\_(ツ)_/¯

I tak, Kieran mi tego nigdy nie wybaczy.

Zapraszam!

– Kiri! Kiiriii!

Niechętnie otworzyłem oczy. Wesołe piski dobiegały zza okna, z podwórza. Paskudne "skrzaty" zapewne znowu chciały się bawić. Tylko dlaczego musiały to robić przed południem, zawsze gdy odsypiałem nocne zajęcia?!

Przekręciłem się na drugi bok w nadziei że uznają mnie za nieobecnego, ale śmiech i wesołe nawoływania jedynie się wzmogły, a ja już wybiłem się ze snu, więc ze złością wstałem, złapałem pełne wody wiadro i chlusnąłem jego zawartością przez otwarte okno. Sądząc po pełnych oburzenia fukaniach, trafiłem w przynajmniej jednego natręta. Wychyliłem się nad parapetem i ze złośliwym uśmieszkiem zawołałem:

– I co, nauczycie się w końcu szacunku do śpiących?!

Grupka zebranych piętro niżej dzieciaków zaśmiała się tylko i wznowiła wołania. Westchnąłem ponuro. I jak tu żyć z bandą szczeniaków na karku? Z zamyśleniem wpatrzyłem się w niebo. Słońce świeciło wesoło, jasno dając znać, że żadna chmura nie ma z nim szans. W powietrzu unosił się zapach kwiatów i mydlin, pewnie ktoś niedaleko robił pranie. Teraz, gdy już rozbudziłem się nagłym zrywem, miękkie pielesze straciły nieco na swoim uroku. Uznałem, że równie dobrze mogę pójść do kuchni i zwędzić coś wartego tak dumnej nazwy jak śniadanie.

Związałem przydługie kudły w niechlujny ogonek, ubrałem się i obmyłem twarz resztką wody z wiadra. Zimne krople złośliwie cisnące się za kołnierzyk koszuli zmyły resztki snu. Biorąc pod uwagę, że przez okres nowiu praktycznie codziennie spędzałem większość nocy na obserwacji gwiazd, ilość pozostałego na sen czasu kurczyła się do marnych czterech czy pięciu świec, więc być może rezygnowanie z dodatkowej drzemki nie było najmądrzejszą decyzją, ale uznałem, że jakoś nadrobię to kiedy indziej.

No chyba że Mistrzyni się wścieknie i każe mi iść spać wcześniej, zupełnie ignorując fakt, że zupełny nów obu księżyców na raz zdarzał się zaledwie dwa razy w roku, a tylko wtedy można było obserwować niektóre konstelacje, że nie wspomnę o pojedynczych, mających rzekomo magiczne właściwości gwiazdach.

Z werwą otworzyłem drzwi, nie mogąc się doczekać, aż wreszcie upoluję bułeczkę czy dwie. Wczorajsza kolacja zdecydowanie mnie nie zadowoliła. Ruszyłem korytarzem ku wyjściu, ale ledwie pokonałem parę łokci, mijane przeze mnie drzwi otworzyły się nagle i przyrżnęły mi prosto w czoło. Zatoczyłem się i rąbnąłem tyłkiem o kamienną posadzkę.

– Och! – usłyszałem nad głową, a potem winna tej straszliwej sytuacji sprawczyni odetchnęła z wyraźną ulgą i dodała. – A, to tylko ty, Kiri.

– Tylko ja? – zapytałem z irytacją, trąc obolałe miejsce i rzucając Alinie bardzo niezadowolone spojrzenie. – Uważałabyś przy otwieraniu drzwi, co by było, gdybym akurat niósł teleskop? Mogłabyś zniszczyć szkła warte więcej niż jedzenie, którym tak się obżerasz przez cały rok!

Alina zadarła nosa i z urazą stwierdziła:

– Po pierwsze, od razu widać, że za wiele to ty w życiu nie osiągniesz, skoro nie pamiętasz nawet, że na „co by było gdyby" Mistrzyni ma akurat tyle cierpliwości, żeby parsknąć „gdyby babcia wąsy miała, to by dziadkiem była". Takie gdybanie donikąd cię nie zaprowadzi. Racz zauważyć, że jednak tego teleskopu nie niosłeś, więc nie ma powodu do oburzenia – powiedziała z wyższością. – A po drugie...

– A po drugie nigdy nie mów kobiecie, że dużo je - dobiegło zza pleców Aliny, która zdołała jakoś zamaskować zaskoczenie i tylko skinęła głową, całą sobą wyobrażając poparcie dla tej życiowej mądrości.

– Dzień dobry – powiedziała Mistrzyni, uśmiechając się dobrodusznie.

Postanawiając udowodnić, że to ja jestem tu tym poszkodowanym, znowu przyłożyłem rękę do czoła i teatralnie jęknąłem.

– Mistrzyni, Alina próbowała zabić mnie drzwiami - oznajmiłem zbolałym głosem. – Wnoszę o natychmiastową karę za takie skryte zamachy na moje życie.

– Trzeba było patrzeć gdzie leziesz – prychnęła Alina z wyższością. Spaliłem raka i uznając, że nie wypada mi już dłużej siedzieć, bo zaraz z urażonego poszkodowanego zrobię z siebie co najwyżej ofiarę losu, wstałem i z wysoko uniesioną głową posłałem mojemu aktualnemu wrogowi numer jeden pełne słusznego gniewu spojrzenie.

– Wybaczyłbym ci, gdybyś okazała jakąkolwiek skruchę, ale skoro tak stawiasz sprawę, nie zostawiasz mi wyboru - warknąłem gniewnie. – Podwórze. Teraz. Skoro po dobroci nie chcesz, zmuszę cię do należących mi się przeprosin.

– Zgoda – odwarknęła Alina. Tym głosem mogłaby zmrozić krew w żyłach nawet mistrzowi Trigeminusowi, a on był już dostojnym i bardzo starym człowiekiem, nie angażującym się w - według niego - nasze szczeniackie, godne pożałowania potyczki. Musiałem chronić swój honor i nie widziałem w tym nic szczeniackiego ani godnego pożałowania, wręcz przeciwnie, uważałem, że zasługiwałem na pochwałę za tak rozsądne rozwiązanie.

Alina pokazała mi język, a potem ze zniewalającym uśmiechem zwróciła się do stojącej za nią kobiety:

– Mistrzyni, czy będziesz naszym sędzią?

Ja jęknąłem w myślach, a poproszona o przysługę Wielka Opiekunka, jak ją nazywały mniejsze dzieciaki i zamieszkujący Valdberg nie-magowie, odpowiedziała na moją ponurą minę uśmiechem jeszcze piękniejszym niż ten Aliny. To właśnie od niej mała żmija uczyła się tych ich kobiecych sztuczek, a ja mogłem tylko zaciskać zęby i próbować się im nie poddawać. Alina, jako obecnie moja jedyna rówieśniczka na całej wyspie, stanowiła jedyny pierwiastek żeński godny mojej dojrzewającej męskiej uwagi, a że poza mną cholewki smaliło do niej jeszcze dwóch chłopaków – młodszych ode mnie o równe czternaście miesięcy, a więc bardzo niedojrzałych smarkaczy-bliźniaków – musiałem robić co w mojej mocy, żeby nie uznała, że biorę wyścig o jej względy na serio. W końcu jako jedyny byłem od niej starszy, a jako królujący wiekiem pośród wszystkich młodych magów pod opieką Mistrzyni, nie mogłem sobie pozwolić na zniżanie się do poziomu smarkaczy takich jak Sulibor i Sulirad.

Sama Mistrzyni Seliora zdawała się doskonale to rozumieć, bo miałem wrażenie, że po cichu mnie wspierała, ale nigdy nie mówiła nic na głos. Zresztą i ona była całkiem niczego sobie kobietą i gdyby nie fakt, że dla mnie była jak matka, zapewne tak samo jak Sulibor i Sulirad po cichu bym się w niej podkochiwał. Nie dziwiłem im się: kobieta z niej była nad wyraz urodziwa, o kształtnym ciele, pięknej twarzy w kształcie serca i chyba nieskończonej cierpliwości do naszych młodzieńczych wygłupów. Może i liczyłem sobie już dwanaście wiosen, ale w okres dojrzewania i buzującej w żyłach młodzieńczej krwi dopiero wchodziłem, a to co pod ich wpływem zdarzało się nam wszystkim wyprawiać, pozostali opiekunowie i nauczyciele kwitowali tylko z pełnymi cierpienia wzdychaniami.

Uznając, że jeśli puszczę Alinę przodem, wyjdę na tego, kogo właśnie prowadzą jak skazańca a nie tego, który wyzwał wredną lisicę na pojedynek, przepchnąłem się obok niej i dumnym krokiem ruszyłem dalej. Zatrzymałem się dopiero przy drzwiach, uznając, że okażę również klasę i puszczę panie przodem. A niech Alina wie, że ma do czynienia z kimś lepiej wychowanym niż ona sama. Miałem cichą nadzieję na chociaż rumieniec, ale paskuda minęła mnie z wysoko zadartym nosem i zdała się w ogóle nie zwracać uwagi na honorowe zaszczyty, które jej czyniłem. Gdy i Mistrzyni wyszła z domu, zamknąłem drzwi i długim krokiem wysforowałem się z powrotem na czoło tego dumnego i pełnego wyższości pochodu.

Bawiące się pod moim oknem dzieciaki na nasz widok z radosnymi okrzykami dołączyły do naszego orszaku i trzymając Mistrzynię za rękę, pokonały z nami ostatnie paręnaście łokci do celu podróży. Podwórze stanowiło niewielki, wybrukowany placyk z malutką fontanną na środku, otoczony przez kilka podobnych domów i stanowiący jedno z kilku najpopularniejszych miejsc spotkań naszej małej społeczności, zamieszkującej opuszczone przez Starszy Lud miasteczko pod twierdzą Valdberg, noszące po niej identyczną nazwę.

Zapewne to właśnie fontanna (i fakt, że wszystkie budynki przy placyku stanowiły kwatery nam podobnych magów) tak bardzo ściągała życie towarzyskie w to miejsce. W końcu jakie dzieci nie lubiłyby się bawić przy bajorku, z którego niepewnie wyzierały plujące wodą kociaki o bardzo radosnych pyszczkach, że o bardzo podobnej do Mistrzyni figurze kobiety z dzbanem między nimi nie wspomnę?

Ponieważ wszyscy mniej lub bardziej lubiliśmy tę fontannę, Alina i ja dość instynktownie ustawiliśmy się w bezpiecznej odległości od niej, tuż przy wylocie jednej z dwóch większych uliczek. Co prawda nie planowaliśmy używania w naszej potyczce o honor niczego poza pięściami (względnie zębami i nogami), ale woleliśmy nie ryzykować, że przez przypadek rzucona wiązka magii zniszczy tak wspaniały okaz sztuki jak Dama z Kociętami.

Na komendę Mistrzyni ustawiliśmy się z Aliną w pozycjach bojowych, a potem zaszarżowaliśmy na siebie jak dwa wściekłe koguty i chociaż niełatwo mi to przyznać, wredna żmija okazała się równie zaciętym przeciwnikiem co przy naszych poprzednich trzydziestu dwóch potyczkach. Gotów na jej szybkie i celne ciosy, zapobiegawczo zasłoniłem się złożonymi w pięści dłońmi. Alina odpowiedziała tym samym, więc przez chwilę krążyliśmy dokoła siebie jak wilki, czekając, aż drugie straci opanowanie albo koncentrację. Miałem bardzo konkretne postanowienie, że nie dam się zwieść na manowce żadną z jej dziewczyńskich sztuczek, ale chociaż bardzo się na to szykowałem, znowu mi się nie udało dotrzymać tej niemej obietnicy. Wystarczyło, że się uśmiechnęła, a zrobiła to jakby od serca - szeroko, z dołeczkami w policzkach i błyszczącymi jak morze oczami - a pogodne niebo jakoś zdało się rozjaśnić jeszcze bardziej. Mimowolnie się zawahałem, a ona, podła lisica, wykorzystała ten moment słabości najlepiej jak umiała. Skoczyła ku mnie, w dwóch susach pokonując dzielącą nas odległość. Zasłoniłem się, ale jakimś cudem jej pięść i tak zdołała przemknąć obok mojej blokady i rąbnęła mnie prosto w policzek. Zatoczyłem się, ale nie zamierzałem dawać jej ani jednej zbędnej szansy do triumfu, więc naraz całą siłą woli odnalazłem utraconą równowagę i z wściekłym okrzykiem wymierzyłem – moim zdaniem – bardzo elegancki lewy sierpowy, szkoda tylko, że trafiłem w powietrze. Alina zdążyła się uchylić i już, już prawie zanurzała pięść w moim brzuchu. Chyba tylko cudem zdołałem uskoczyć a nawet wyprowadzić kontrę, która – ku mojej niemałej satysfakcji – dosięgła lewego ramienia bezczelnej dziewuchy. Dłuższą chwilę tańczyliśmy tak, od pierwszej wymiany ciosów bardziej dla samego podniecenia walką niż z prawdziwej złości. No może z wyjątkiem tego ciosu poniżej pasa, gdy najwyraźniej z braku lepszego pomysłu, Alina użyła przeciw mojemu przedramieniu swoich ostrych jak szpilki zębów.

– Ał! – wrzasnąłem i spróbowałem jej się wyrwać, ale ona wdzięcznie mnie wypluła i wpakowała mi w twarz kolano. Po tym ciosie nie zdołałem się już pozbierać. Wyczerpany zaciekłą potyczką i z nosem bluzgającym krwią, upadłem na ziemię i uznałem, że mi starczy, zwłaszcza gdy Alina, dla potwierdzenia swojej miażdżącej wygranej, założyła mi jeden ze swoich legendarnych chwytów i omal mnie nie udusiła.

– Wystarczy – przerwała jej Mistrzyni w momencie, gdy moja przyjaciółka właśnie próbowała zmiażdżyć mi nogą tchawicę. – Alina wygrywa.

Powietrze przeciął zgodny wrzask zebranych w roli świadków smarkaczy z Suliborem i Suliradem na czele. Z westchnieniem pozwoliłem Alinie podnieść się jako pierwszej, a potem sam wstałem i korzystając z orzeźwiającej wody w fontannie, przemyłem zakrwawioną twarz.

– Pokaż no ten nos – powiedziała Mistrzyni, z troską wpatrując się w moją pokonaną facjatę. Gdy już uznała, że jednak nie grozi mi wykrwawienie, uśmiechnęła się dobrodusznie i pogratulowała Alinie już trzydziestej trzeciej wygranej z rzędu. Sama lisica posłała mi triumfujące spojrzenie, na co odpowiedziałem, zadzierając nosa i odwracając wzrok, ale napięcie ze sprzeczki pod drzwiami już zupełnie nam minęło (a ja już dawno zdążyłem się oswoić z myślą, że z Aliną nie mam szans, chyba że stałby się cud), więc po chwili nie wytrzymaliśmy i zgodnie wybuchliśmy szczerym śmiechem.

– Poprawiasz się! – wydusiła Alina po chwili, gdy już zdołała odzyskać oddech. – Nawet zdołałeś mi oddać raz czy dwa. Może wreszcie wyrastasz z tej dziecięcej słabości niedożywionego wcześniaka.

Zmarszczyłem brwi.

– Już nie przesadzaj – obruszyłem się. – Może i przyszedłem na świat za wcześnie, a mój rzekomy ojciec pozostawiał w kwestiach żywieniowych wiele do życzenia, ale nie jest ze mną aż tak źle.

– Jak mówiłam, poprawiasz się – odparła, niewzruszona. – Pamiętam jak tu trafiłeś tamtej nocy. Wyglądałeś jak trup. A potem przez cały rok ani razu nie udało ci się wykombinować ani jednej kontry.

Mówiąc to, po przyjacielsku przyłożyła mi w ramię, a ja zdołałem powstrzymać chęci, by rozmasować obolałe miejsce. Alina naprawdę potrafiła mocno uderzyć, gdy tego chciała.

– O widzisz – uśmiechnęła się szeroko – jeszcze na zeszłą wiosnę nie mogłeś się powstrzymać od rozcierania takich straszliwych obrażeń.

– Zdaje ci się – prychnąłem, chociaż doskonale wiedzieliśmy, że to nieprawda. Alina wyszczerzyła się tylko, oznajmiła, że idzie do biblioteki i jeśli chcę, mogę do niej dołączyć, a potem odwróciła się na pięcie, podpatrzonym u Mistrzyni ruchem dłoni zarzuciła włosy na plecy i lekko kręcąc biodrami, odeszła. Chyba nie tylko ja bardzo próbowałem wszystkim udowodnić, że jestem już dorosły.

Ukradkiem roztarłem ramię.

– Ha, znowu spuściła ci łomot! – zawołał Sulibor i zawiesił mi się na ramieniu.

– Zupełnie jak gdybyś sam był ode mnie lepszy – zauważyłem, przyjmując minę z rodzaju "chcesz się bić? Proszę bardzo!".

– Kto nie ma w głowie, ma w nogach – zaśmiał się Sulirad, zawieszając się na moim drugim ramieniu.

– I właśnie dlatego wy biegacie szybciej, ale to ja zostanę najpotężniejszym magiem w historii – odparłem, biorąc się pod boki i próbując nie pokazać po sobie, jak bardzo wiszący na mnie bliźniacy mi ciążyli. – Poza tym i tak nie możecie się równać Alinie, najwyraźniej dziewczyny naprawdę nie nadają się do myślenia.

– Kiri, chcesz o tym porozmawiać? – usłyszałem za plecami. Mistrzyni znowu skupiła się na mnie i najwyraźniej albo chciała się ze mnie pośmiać, albo naprawdę wzięła mój słaby żart na poważnie. Stawiając na to pierwsze i postanawiając, że muszę dbać o moją męską dumę, odparłem:

– Ja tylko wyprowadzam wnioski na podstawie tezy Sulirada, Mistrzyni – uśmiechnąłem się przy tym w udawanie przepraszającym uśmiechu, a Mistrzyni westchnęła z pobłażaniem.

– I komu tu brakuje w głowie, co?! – wrzasnął Sulibor prosto do mojego ucha, za co zarobił kuksańca, takiego od serca. Niech wie gdzie jego miejsce, smarkacz jeden.

Alina siedziała przy jednym z pięciu ciężkich, dębowych stołów i od niechcenia kartkowała doskonale znany mi tom trzeci naszej podstawowej lektury, Sztuki magicznej i jej praktycznych zastosowań według mistrza Trigeminusa. Z praktyką ten wolumin niewiele miał wspólnego, ale prawie żaden inny mag nie pożył jeszcze na tyle długo, by napisać własną książkę na podobny temat, a w porównaniu z nielicznymi, jeszcze bardziej beznadziejnie teoretycznymi i mającymi raczej niewiele wspólnego z rzeczywistością bajaniami innych piśmiennych Obdarzonych, jak mawiała o nas Mistrzyni, mistrz Trigeminus i tak wypadał niezwykle nowocześnie i sensownie. Przynajmniej nie utrzymywał, że tacy jak my mogli zostać poczęci tylko w krwawą pełnię obu księżyców, albo że ich wczesna śmierć to efekt spania na siennikach wypełnionych skorupkami karaluchów i kośćmi myszy. Skąd w ogóle taki pomysł, przecież nie było to ani wygodne, ani praktyczne, znalezienie wystarczająco dużej ilości któregokolwiek z tych składników wymagałoby mnóstwa czasu i wysiłku. Już prędzej uwierzyłbym, że takie poświęcenie mogłoby raczej ratować nam skórę, przynajmniej miałbym powód, żeby w ogóle próbować takiej absurdalnej praktyki!

Niełatwo było mi się uwolnić od wielbiącej mnie gromadki smarkaczy, ale gdy już to zrobiłem, przed przyjściem do biblioteki zdążyłem jeszcze zahaczyć o kuchnię. Teraz rzuciłem na stół przyniesiony z niej łup wojenny i opadłem na ławę obok Aliny.

– Znowu to czytasz? – zapytałem z lekkim niedowierzaniem, wskazując na księgę.

– Aha – mruknęła, nie zwracając na mnie większej uwagi. – Może mistrz zapisał tu coś, o czym już dawno zapomniał i dlatego nam o tym nie mówi, a co mogłoby nam pomóc.

– Daj spokój – prychnąłem. – Czytałaś to już z piętnaście razy. Ja sam przewałkowałem to siedmiokrotnie i już umiem ten tekst na pamięć. Nie znajdziesz tu nic nowego, choćbyś miała przepalić wzrokiem pergamin. Trigeminus może i zasługuje na szacunek za opanowanie przez te wszystkie lata, ale z pewnością to nie nadzwyczajna pomysłowość pozwoliła mu dobić tak sędziwego wieku, a najnormalniejsza na świecie nieludzka cierpliwość i chyba zepsuty mózg.

– Kieran! – obruszyła się Alina. – Może i mistrz Trigeminus nie jest w stanie rozwiązać naszych problemów, ale i tak zasługuje na szacunek. Postarałbyś się wypowiadać o nim w nieco lepszym tonie!

Jedna z opiekunek, pełniąca pieczę nad biblioteką Pężyrka, syknęła na Alinę karcąco, grożąc jej palcem za nieprzestrzeganie należytej ciszy. Oczywiście żadne z nas się takimi upomnieniami nie przejęło.

Wzruszyłem ramionami i odpowiedziałem:

– Powiedziałem dokładnie to, co mam na myśli. Nie wiem jak ty, ale ja nie wierzę, że za odczuwanie emocji odpowiedzialna jest rzecz tak abstrakcyjna jak ludzka dusza ani tym bardziej serce. Mózg musi mieć z tym coś wspólnego, a skoro przez te wszystkie sześćdziesiąt wiosen życia Trigeminus ani razu nie wściekł się ani nie przeraził na tyle, żeby się zabić, to na pewno coś jest z nim nie tak.

Alina westchnęła z rozpaczą, ale po chwili uznała, że wyraziła swoje sprawiedliwe oburzenie w wystarczającym stopniu i wygięła usta w delikatnym uśmieszku.

– Mógłbyś przynajmniej nazywać go mistrzem.

Puściłem jej uwagę mimo uszu, postanawiając zmienić temat na coś znacznie ciekawszego.

– Głodna? – zapytałem i sięgnąłem do chlebaka, wyciągając z niego dwie jeszcze ciepłe bułeczki.

– Dzięki, kochany jesteś! – pisnęła zduszonym głosem, żeby nie zwrócić uwagi bibliotekarki.

Przez chwilę siedzieliśmy cicho, skubiąc chrupiące pieczywo – Alina mimo wszystko uparcie kartkując Trigeminusa, a ja leniwie przeglądając Dzieci Przeklęte: etiologia i cel istnienia. Fakty zebrane. Co prawda tutaj również tytuł był cokolwiek zwodniczy – cztery na pięć informacji zawartych na tych stronicach stanowiły przesądy bez sensownego podparcia lub niestworzone historie o demonach nawiedzających bezwstydne dziewice (zabawne, ze rzekomo tylko te ostatnie mogły zostać matkami magów, a ja – pierwszy taki wyrodny w rodzinie – miałem dwunastkę starszego rodzeństwa, więc moja matka dziewicą podczas poczęcia mojej wspaniałej osoby raczej nie była od przynajmniej dwóch dekad), ale między stertami absurdu i wychwalania Żerców za ich wspaniałe podejście do zapomnianych przez bogów dzieci można było znaleźć nieco użytecznych informacji, moim nieskromnym zdaniem czasem wartych więcej niż same natchnione sentencje mistrza Trigeminusa.

Szkoda tylko, że i tę księgę znałem już praktycznie na pamięć.

– A co wy robicie? – oburzyła się na naszymi plecami bibliotekarka. – Od kiedy to wolno wam jeść w tym świętym przybytku wiedzy?

– To tylko sucha bułka – zauważyłem bezczelnie.

Bibliotekarka aż zapowietrzyła się na taką odpowiedź, ale gdy pełne emocji czerwone plamy już znikły z jej pyzatych policzków, westchnęła i z rezygnacją machnęła ręką.

– Tylko mi tu nic nie zabrudźcie. I nie zalejcie – ostrzegła, kręcąc głową, ale ja już widziałem na jej twarzy z trudem skrywany uśmiech i wiedziałem, że tym razem uszło nam płazem. Najwyraźniej bycie najstarszymi adeptami, a do tego tymi najbardziej zainteresowanymi nauką, dawało nam u niej pewne korzyści.

Obiecałem więc energicznie, że będziemy uważać i wróciłem do skubania bułki.

– Swoją drogą, pojedynek zdołał cię całkowicie rozładować? – zapytała ostrożnie Alina, strzygąc w moim kierunku oczami. Westchnąłem na tak matczyną troskę i machnąłem lekceważąco ręką:

– Zdecydowanie. Już i tak zdążyłem wcześniej wylać wiadro wody na wrzeszczące pod oknem dzieciaki, więc bez obaw. Wszystko gra jak Kraik na tej swojej lutni.

– Akurat Kraik mógłby się jeszcze nieco podszkolić – zauważyła Alina poważnie. – Więc to dość słabe porównanie.

– Wiem, wiem – prychnąłem. – Spokojnie. Nic mi nie jest. Naprawdę.

– Tak tylko się upewniam – odparła, przybierając obojętny ton głosu. – Wydawałeś się dość spięty, a wiesz, jak skończyła Gniewosądka, gdy zbyt długo dusiła w sobie emocje. Nie chcę, żeby zrobiło się nas jeszcze mniej.

– Wiem – odparłem ze smutkiem. – Naprawdę, nic mi już nie jest. Po prostu poczułem się przyłapany na planowanym napadzie na kuchnię, do tego przez astronomię się dzisiaj nie wyspałem, brakowało mi jeszcze tylko takiego powitania jak rąbnięcie drzwiami w łeb, ale pojedynek wszystko rozładował. Dzisiaj pójdę wcześniej spać albo zadbam o to, żeby wstać później jutro i nawet wyspanie może mi nagwizdać.

– Trzymam cię za słowo – Alina uśmiechnęła się smutno i nie chcąc mnie denerwować bezsensownym drążeniem tematu, wróciła do lektury.

Ja sam nie lubiłem opowiadać o swoich uczuciach, ale od jakiegoś czasu każde z nas, Obdarzonych – magów, owoców wymieszania Starszej krwi z ludzką czy też Przeklętych, jak nas czasem nazywano – trzymało się przysięgi, którą złożyło Mistrzyni Seliorze. Dla dobra naszego i całego otoczenia, nawet jeśli było to trudne, nie kryliśmy się z silnymi emocjami – gdy byliśmy źli, od razu się z kimś biliśmy, jeśli było nam smutno – bez wahania wybuchaliśmy płaczem, nawet jeśli nie było to zbyt męskie, a jeśli czegoś się baliśmy – wrzeszczeliśmy ile sił w płucach. Wszystko to dlatego, że ledwie dwa miesiące temu na własne oczy przekonaliśmy się, czym takim jak my grozi duszenie w sobie emocji, zwłaszcza tych negatywnych – Gniewosądka, starsza ode mnie o dwie wiosny dziewczyna, zbyt długo tłumiła swoje uczucia, aż w końcu, przez zwykłego szczura przyuważonego, gdy zeszła do piwnicy po konfitury, wpadła w histerię i zawaliła sobie trzypiętrowy dom na głowę. Cztery dni zajęło nam odkopanie jej ciała i tak oto kolejny grób powiększył niewielki, lecz pełen smutku cmentarzyk pełen małych kopczyków, rosnący na skraju miasteczka.

Mając gorzką nauczkę, każde z nas postanowiło nie dopuścić do podobnej sytuacji. Nie bez powodu ludzie nazywali nas Przeklętymi, chociaż ich punkt widzenia nieco różnił się od naszego – dla nich zasługiwaliśmy na ten tytuł, bo mało który mag potrafił dożyć drugiej dekady. Wcześniej zazwyczaj ginął, nie raz zabierając ze sobą postronnych, przez przypadkowe użycie własnej mocy w niszczycielski sposób. Zwykli ludzie uznawali to smutne zjawisko za przekleństwo, coś nieuniknionego i zawsze zapowiadane przez wrodzone zdolności magiczne. My sami patrzyliśmy na to nieco inaczej – owszem, nie mogliśmy zaprzeczyć, że to właśnie magia była pośrednią przyczyną tych wszystkich tragedii (niektóre dotykały nawet dworów królewskich, jeśli pośród służby znalazł się chociażby chłopiec stajenny z domieszką Starszej krwi), ale wiedzieliśmy też, że to nasze własne uczucia, zwłaszcza te duszone i w końcu nagle wybuchające, były odpowiedzialne za nasz rzekomo nieunikniony los. Najlepszym na to dowodem była nagła i gwałtowna śmierć Gniewosądki oraz sędziwy wiek, który osiągnął nader stoicki mistrz Trigeminus.

Doskonale wiedzieliśmy też, że to wszystko miało miejsce, ponieważ zupełnie nie potrafiliśmy kontrolować naszej mocy – czasami przypadkowo używaliśmy magii, ale pomimo lat, które upłynęły od narodzin pierwszego mieszańca, nadal żadne z nas nie zdołało opanować tej trudnej sztuki. Być może Starszy Lud by nam pomógł, gdyby nie fakt, że po pierwsze miał żal do drugiej części naszej rodziny, to jest do zwykłych ludzi, bo samą swoją liczebnością i wrogim nastawieniem zepchnął mądrych i nieśmiertelnych "mędrców" na skraj życia społecznego, a po drugie i ważniejsze, sam nie miał pojęcia jak ułatwić nam korzystanie ze swojego wrodzonego daru - w przeciwieństwie do nas, Starszym rzucanie nawet najtrudniejszych czarów przychodziło absolutnie instynktownie i bez wysiłku, podczas gdy dla nas, Obdarzonych, stanowiło odległy i tak trudny cel, że wielu uznało go za nieosiągalny.

Mistrzyni Seliora, chociaż sama była przedstawicielką Starszego Ludu, uważała inaczej – wierzyła, że potrafi nam pomóc. Wraz z grupką dorosłych magów, którzy przeżyli burzliwy okres dojrzewania (a więc czas, który z racji buzujących w żyłach emocji stanowił dla nas największe zagrożenie), innych Starszych i zwyczajnych ludzi o dobrym sercu lustrowała całą Zapolyę, Blizborę i Riekodę w poszukiwaniu kolejnych Obdarzonych, a gdy tylko ich odnajdywała – sprowadzała na Valdberg, miejsce zapomniane przez świat, gdzie w spokoju mogliśmy zdobywać wiedzę, której odmówiono by nam poza wyspą, i gdzie mogliśmy powoli szukać wyjścia z naszej trudnej, lecz – przynajmniej chcieliśmy w to wierzyć – nie beznadziejnej sytuacji. To dzięki Mistrzyni mieliśmy dostęp do wszystkich ksiąg na temat magii, jakie kiedykolwiek napisano, nawet jeśli nie były one zbyt wiele warte.

Zresztą nie tylko o magii traktowały nasze zbiory – dzięki charyzmie Mistrzyni lub też dobremu sercu ich samych, mieliśmy tu paru wspaniałych nauczycieli, którzy z chęcią uczyli nas czytać, pisać, liczyć i robić wiele innych rzeczy, których opanowanie definiowało ludzi światłych. I tak Alina słynęła już pośród nas uzdolnieniami bojowymi (nikt nie bił się i nie jeździł konno tak dobrze jak ona), Sulibor i Sulirad robili za hm... Miejscowych błaznów, trzy wiosny młodszy od nas Kraik bardzo próbował spełniać się w roli przyszłego rybałta, a ja cóż... Poczuwałem się stworzony do wyższych celów.

Jako jedyny przeszedłem postrzyżyny z ręki mistrza Trigeminusa i pod protektoratem Mistrzyni Seliory, jako że tradycja mimo wszystko była na Valdbergu chętnie kultywowana, a mój własny ojciec – lub też raczej mąż mojej matki – odmówił mi tego zaszczytu. Tym sposobem przy okazji zyskałem sobie nowe imię używane przez Starszych, a ponieważ to sama Mistrzyni je wybrała – stanowiło dla mnie największy skarb, jaki posiadałem. Przebijało nawet moje sztuczne lewe oko, które dostałem wkrótce po tym, jak zostałem osobiście przez nią przeniesiony na wyspę. Tak obdarowany przez naszą patronkę, nie miałem innego wyjścia jak udowodnić jej, że nie pomyliła się, pokładając we mnie nadzieje. Ślęczałem więc nad książkami i szukałem rozwiązania jeszcze bardziej zaciekle, niż pozostali Obdarzeni. Niektórzy podawali w wątpliwość mój potencjał, zauważając, że zdarzało mi się padać ofiarą rażącego gapiostwa i zapominania o poszczególnych naukach naszych opiekunów, niemniej jednak ja sam byłem całkiem pewien, że nie spocznę, dopóki nie dokonam jakiegoś wielkiego odkrycia.

Przekręciłem kolejną stronę pełnej bzdur książki o naszym rzekomym pochodzeniu od demonów i uznając, że mam dosyć, odłożyłem ją z westchnieniem. Dzisiaj zdecydowanie mi nie szło. Zerknąłem na Alinę. Tak skupiona na lekturze, z tym swoim grubym, czarnym warkoczem i błyszczącymi zielonymi oczami wyglądała naprawdę ślicznie. Ciekawe, czy policzki miała tak miękkie, jak się zdawało...

Poczułem, jak policzki zaczynają mnie piec z gorąca, więc odwróciłem się i wstałem, robiąc co mogłem, żeby Alina nie zauważyła mojej z pewnością absolutnie sczerwieniałej mordy, zapewnie idealnie komponującej się z kasztanowymi kudłami o beznadziejnie rudych nitkach i całą masą piegów ją pokrywających.

– Idziesz gdzieś? – zapytała sennym głosem, łapiąc mnie za rękaw tuniki.

– Tak, przewietrzyć się – odparłem szybko. Złapałem chlebaczek i ruszyłem do wyjścia, robiąc co mogłem, żeby się nie odwrócić. – Dzisiaj raczej niczego już nie odkryję.

– Jasne, idź, mój mały geniuszu – po samym jej głosie słyszałem, że musiała się szeroko uśmiechać, ale nie pozwoliłem sobie na zdradziecki obrót głową i czym prędzej opuściłem bibliotekę.

– Skończony... głupek! – wycedziłem, ciskając kolejnym otoczakiem w taflę gładkiej jak stół wody. Może i na horyzoncie majaczyły ciemne chmury, a walące co chwila błyskawice nieomylnie wskazywały na kolejną zagubioną zbyt blisko Valdbergu łódź – Mistrzyni Seliora chroniła naszą wyspę zaklęciami powstrzymującymi niechcianych gości-żeglarzy przed zbytnim zbliżaniem się do całego archipelagu – ale tutaj, w zatoczce, nad którą wybudowano twierdzę i miasteczko, woda zdawała się nie wiedzieć, że stanowiła jedność z kapryśnym morzem. Nie wiedząc, jak inaczej dać upust zebranym na myśl o Alinie uczuciom, zebrałem całą masę kamieni i rzucając kaczki, stopniowo wyładowywałem niechciany emocjonalny bagaż.

– I po co tak się rumienisz, co? – warknąłem do siebie. – Zupełnie jak gdyby naprawdę ci się podobała!

– Bo może się podoba? – dobiegło zza moich pleców. Odwróciłem się gwałtownie. Na kei, niespełna dziesięć łokci za mną, stał zupełnie obcy mi chłopak. Chudy i nie starszy ode mnie, ale też raczej niezbyt młodszy. Kruczoczarne, zmierzwione włosy, w przeciwieństwie do mojej zaledwie trochę piegowata twarz, różnokolorowe oczy... Nie, zdecydowanie nie widziałem go nigdy wcześniej. Mrugnął do mnie prawym, srebrnym okiem. Lewe, głęboko niebieskie i błyszczące w ironicznym uśmiechu, mimo wszystko wydało mi się znajome.

– Kim jesteś? – zapytałem nieufnie.

– Od dzisiaj twój sąsiad – odparł z uśmieszkiem błąkającym się w kącikach ust. – A może nawet doradca miłosny, bo widzę, że w tych kwestiach zupełny z ciebie amator.

Mimowolnie cofnąłem się o krok.

– Nikt nie trafia tu ot tak, bez zapowiedzi – zacząłem powoli. – A zanim nowi wyjdą z ratusza, najpierw są wszystkim przedstawiani. Bez znajomości zasad...

– Spokojna głowa – prychnął obcy chłopak. – Ja, w przeciwieństwie do was, nie jestem chodzącą bombą magiczną.

Podszedł bliżej i dopiero teraz zobaczyłem, że jego uszy były odrobinę spiczaste, a tęczówki otaczały złote, błyszczące obwódki.

– Jesteś Starszym – stwierdziłem. – Dołączyłeś do Mistrzyni Seliory?

– Ta, można tak powiedzieć. – odparł z ociąganiem. – Powiedziałbym raczej, że zostałem tu przez nią ściągnięty, a że nie mogłem się doczekać, aż zobaczę wyspę, pozwoliłem sobie na mały spacer samopas. Zamierzasz jeszcze rzucać tymi otoczakami? Chętnie bym do ciebie dołączył, już dawno nie miałem okazji puszczać kaczek.

Z roztargnieniem zerknąłem na leżącą pod moimi nogami kupkę zebranych kamieni.

– Jasne - odparłem. – Starczy dla nas obu.

Podałem nieznajomemu otoczak.

– Jestem Kieran, dla przyjaciół Kiri – przedstawiłem się.

– Nathaniel – odparł chłopak i po męsku uścisnął mi rękę. – Ale gdybym miał przyjaciół, pewnie tak jak siostra mówiliby mi Nox.

– Gdybyś...? - zapytałem niepewnie.

Nathaniel z dzikim okrzykiem "leć, kaczuszko!" w mowie Starszych cisnął kamieniem w wodę. Otoczak odbił się raz, drugi, trzeci... Gdy już straciłem rachubę, a kamyk zniknął w dali, mój nowy znajomy odwrócił się w moją stronę i z pełnym samozadowolenia uśmieszkiem wbił we mnie wyczekujące spojrzenie. Najwyraźniej postanowił udać, że nie słyszał zapewne niewygodnego pytania, a ja uznałem, że na razie starczy mi własnych problemów.

– Co to miało być? – zapytałem więc w zamian.

– Czary – odparł Nathaniel z, jak mu się pewnie zdawało, tajemniczym uśmieszkiem. Westchnąłem, nawet nie próbując ukryć irytacji.

– Akurat to było oczywiste – burknąłem. – Miałem raczej na myśli, dlaczego do tego krzyczysz jakieś opętane sentencje.

Nathaniel wzruszył ramionami.

– Tak jest ciekawiej, a poza tym pomaga się skupić.

Zmarszczyłem brwi.

– Przecież wy bez zastanowienia możecie czarować.

– No i co z tego? Jak sam nie wiesz czego chcesz, to nawet zrobić sobie obiad nie jest łatwo, co tu mówić o zmienianiu świata. Seli wam tego nie mówiła?

– Seli? - zapytałem niepewnie.

– No Seliora – odparł cierpliwie, przewracając oczami.

Pomysł, żeby mówić o Mistrzyni "Seli" wydał mi się cokolwiek abstrakcyjny, ale uznałem, że ze Starszymi nigdy nie wiadomo. Oni chyba generalnie lubili skracać i bawić się imionami. Wystarczy spojrzeć, co Mistrzyni zrobiła z moim własnym, bądź co bądź bardzo dostojnym. "Kieran" brzmiał wspaniale - poważnie, może nawet nieco tajemniczo. Natomiast to, co z nim zrobiła – "Kiri" – wołało o pomstę do niebios, zwłaszcza gdy dzieciaki to podłapały i pozbawiły mnie nadziei na tytułowanie tak, jak bym sobie tego życzył. Westchnąłem więc tylko po raz enty i podniosłem kolejny kamyk. Wpatrzyłem się w niego z zastanowieniem.

– Mówisz, że słowa pomagają się skupić? – zapytałem z powątpiewaniem. Z jednej strony ciągła gadanina zdecydowanie mi przeszkadzała, ale gdy uczyłem się na pamięć, nieustanne powtarzanie tych samych słów zdecydowanie pomagało. Uznając, że nie mam nic do stracenia, postanowiłem spróbować.

Chciałem puścić wielokrotną kaczkę. W gruncie rzeczy "leć, kaczuszko!", nawet jeśli brzmiało głupio, faktycznie brzmiało jak dobry opis tego, czego oczekiwałem od kamienia. Od jakiegoś czasu eksperymentowałem z moją mocą, próbując przywołać magię, wyobrażając sobie to, co chciałem zrobić. Co prawda ani razu nie udało mi się nic więcej niż efektowne pyknięcie powietrza, ale może gdyby dodać do tego słowa...

Z braku pomysłu na lepsze polecenie, nabrałem powietrza w płuca i z okrzykiem "leć, kaczuszko!" w mowie Starszych, cisnąłem kamieniem, jednocześnie wyobrażając sobie, jak otoczak wielokrotnie odbija się od tafli wody.

PLUSK!

– Chyba coś ci się nie udało – prychnął Nathaniel z rozbawieniem, z wyraźnym zainteresowaniem wpatrując się w miejsce, w którym kamień po raz pierwszy dotknął wody i od razu poszedł na samo dno.

– Oj cicho bądź – warknąłem z irytacją. Podniosłem kolejny kamyk i ścisnąłem go w dłoni. – Nigdy nic nam nie wychodzi. Nie ważne, czego próbujemy, po prostu nie potrafimy nad sobą zapanować. Nawet nie wiesz jak to jest, mieć świadomość, że jeden fałszywy ruch, lekka przesada w złości, i możesz skończyć jako krwawa plama na ziemi. Naprawdę, czasami mam tego absolutnie dosyć, niby dlaczego akurat mnie musiało to spotkać? I jeszcze to jakim idiotą jestem! Trzeba było sprawdzić, czy ten policzek był miękki! - krzyknąłem z wyrzutem, po czym w pełnej złości cisnąłem kamieniem w wodę, tym razem zamiast niewinnego "leć, kaczuszko!" warcząc pod nosem "a żebyś wybuchnął zamiast mnie!"

ŁUP!

Z wrażenia aż przykucnęliśmy, zasłaniając głowy rękami. To znaczy ja spróbowałem się zasłonić, tymczasem Nathaniel po prostu wzniósł dokoła nas obu magiczną barierę. Po chwili z wahaniem opuścił tarczę i spojrzeliśmy po sobie z zaskoczeniem.

Niepewnie wychyliłem się znad kei. W miejscu, w którym kamień miał uderzyć w wodę, unosiła się jeszcze cienka smużka dymu, a dokoła niego rozszerzało kilkanaście okrągłych zmarszczek, zupełnie jak gdyby otoczak wybuchł i w odłamkach poszedł na dno morza.

– No proszę – powiedział powoli Nathaniel. – Wygląda na to, że jednak nie jesteście tak beznadziejni, jak twierdzi nasza starszyzna.

Najwyraźniej nie.

Po raz pierwszy w życiu udało mi się na zawołanie zrobić dokładnie to, czego sobie życzyłem. Chyba.

Ciąg dalszy nastąpił...

No i co, nie spodziewaliście się, że wyjadę z bohaterem w wieku ledwie dwunastu lat, co? Dajecie temu wytworowi jakieś szanse, czy od razu wolicie toto skreślić z listy potencjalnych czytadeł? ;)

A teraz pora na ten żartobliwy filmik, którym po prostu muszę się z Wami podzielić 😂

Continue Reading

You'll Also Like

23.5K 2.4K 30
Cztery nacje, które żyją ukryte w cieniu ludzi od wieków: Wampiry, Wilkołaki, Syreny i Czarodzieje. Wszyscy kryją się za woalem normalności. Ale jest...
198K 14.9K 51
2 część serii "Pogrzebany świat" Życie na Powierzchni i w Podziemiu toczy się dalej. Souline szybko wdraża się w stary tryb i nadrabia zaległości po...
4.3K 337 50
Kiedyś napisze opis. Ogólnie manga isekai, bl, nie moja, tylko tłumaczę
56.2K 5.3K 24
Odebrano mu ją. Uwięziono. Ukryto. Gdy Souline trafiła w ręce wroga, potwór czyhający pod skórą króla Ognia, wypełznął na wierzch. Ames zrobi wszystk...