Władcy Emocji

By Marzyciel821

168 11 4

Co może wyniknąć z możliwości podróżowania po zaświatach? Oczywiście bez konieczności umierania. Odważysz się... More

PROLOG

Rozdział pierwszy

50 3 3
By Marzyciel821


          Pewnych rzeczy się nie zapomina, tak było z naszym pierwszym spotkaniem. Marla milczała, a mnie po prostu zatkało. Przyłożyła ciepłą dłoń do mojego policzka, tu trochę brakuje języka, ponieważ doświadczyłem najsilniejszej emocji w życiu, tak jakby ta cała tęsknota, zew wolności, ukryty głęboko w człowieku nagle odnalazł ujście. Przesyciło mnie wspaniałe uczucie, jakbym znalazł swoje miejsce na świecie, przez mgnienie oka wiedziałem, czym jest istnienie. Znalazłem miłość.

          Potem się obudziłem.

          Właśnie tak wtargnęła w moje życie, po czym miesiąc jej nie widziałem.

          Pamiętam ten dzień, świat przygnieciony ciemnymi chmurami, z których sączył się deszcz, miarowo uderzając o parapet. Byłem przygnębiony. Dużo rozmyślałem. O reinkarnacji, wędrówce dusz, miłości ponad grób i innych romantycznych dyrdymałach. Niestety, analityczny umysł nie sprzyja kontemplacji. Wszystko przez matematykę. Zacznijmy od początku. Reinkarnacja w wydaniu popkulturowym to chwytliwa teoria, niemająca co prawda nic wspólnego z buddyjskim oryginałem, którego podstawą jest stwierdzenie, że nie ma nic stałego. Gwoli ścisłości ludzie nie wiedzą, w co wierzą, dobrym przykładem jest rodzimy absurd z potrzebą zapewnienia życia wiecznego nieśmiertelnej duszy, ale to mam nadzieję, nie wymaga tłumaczenia. Do rzeczy, wersję popularną nazwałem karmą Coca-coli. Idealny produkt stworzony na potrzeby poprawiania nastroju daje takie przyjemne uczucie z tyłu głowy, że mamy czas, tysiące szans, wiele żywotów. Dzięki temu łatwo odłożyć ważne sprawy na później. Wystarczy jednak policzyć, w ciągu ostatnich czterdziestu lat, liczba ludności na świecie uległa podwojeniu, więc jeśli przyjąć dogmat o jednej wiecznej duszy, to prawdopodobieństwo, że jesteś tu pierwszy raz, wynosi jeden do dwóch, że drugi już jeden do sześciu, a dalej wzrasta wykładniczo. Wniosek. Wszystkie wcielenia Kleopatry, Napoleona, czy Juliusza Cezara, wracają do domu bez klamek. Jak już wspominałem, matematyka nie kłamie. Sprawdźmy więc możliwości: Połowa z nas jest na ziemi nowicjuszami albo nie tak łatwo wrócić, albo się nie wraca. Postanowiłem dowiedzieć się prawdy, tu muszę przyznać, logika trochę kuleje, ponieważ bazowałem na wierzeniu, że przetrwam śmierć ciała. Cóż w pojedynku racjonalizm kontra intuicja do przerwy zero - jeden.

          Od nadmiaru rozważań albo z powodu zmiany ciśnienia, w końcu wieczorem rozbolała mnie głowa. Zmogło mnie wcześnie, więc wstałem o świcie. Czwarta osiemnaście, wiem, bo sprawdzałem na zegarku. Niebo za oknem zwiastowało dzień pełny słońca. Za rano by się podnosić, przymknąłem więc oczy.

          Usłyszałem miękki kobiecy głos.

          - Wstawaj, nie ma czasu do stracenia!

          Nie przestraszyłem się ani trochę, kontrolę opanowałem wcześniej. Nie ma szans na świadome śnienie, jeśli nie potrafisz utrzymać emocji na wodzy. Wszystkie skoki ciśnienia, nagłe przypływy strachu, kończą się wybudzeniem.

          Na skraju łóżka siedziała filigranowa blondynka, wpatrując się we mnie najbardziej błękitnymi oczami, jakie dotąd widziałem. Koloru ciepłego morza. Przede mną kobieta mojego życia, a ja taki w rozsypce, poczochrany w barłogu. Ubrana w nieskazitelnie białą zwiewną sukienkę. Na szyi miała łańcuszek ze złotej plecionki, zwieńczony rażącym w oczy jadeitowym wisiorkiem. Wiedziałem, że to Ona. Nieznajoma z cmentarza. To trudno uzasadnić, ale przeczucie graniczyło z pewnością.

          - Dlaczego wyglądasz inaczej niż wcześniej? - zapytałem zaspanym głosem.

          - Zmiana wyglądu jest łatwiejsza niż zmiana koloru włosów w twoim świecie - odpowiedziała. - Zresztą, podobno faceci wolą blondynki.

          - O co tu właściwie chodzi? Wolę... Wiem... Jestem pewny, że to nie sen!

          - Bystrzak - odparowała z uśmiechem. - Wszystko w swoim czasie, teraz chodź, mam dla ciebie niespodziankę.

          Stałem przed wyborem i muszę przyznać, że miałem pewne obawy. Nic o niej nie wiedziałem, a miała być moim przewodnikiem po zaświatach. Ciekawość zwyciężyła, zresztą tylko lamus odmówiłby podróży u boku takiej piękności. I tak zostałem odkrywcą. Co prawda trochę się guzdrałem, ciągle oszołomiony jej obecnością, wstała, patrząc zniecierpliwiona, aż w końcu w jej oczach pojawił się figlarny błysk. Wtedy nie wiedziałem, że to zwiastuje kłopoty.

          Powiem tylko, że nie lubię niespodzianek.

          Podała mi ciepłą dłoń, jak cudownie lecieć nad miastem w jej towarzystwie. Mógłbym tak na koniec świata. Zabrała mnie, a jakże, na cmentarz, nad którym niebo buzowało zieloną poświatą. To podobne do zorzy polarnej, tylko bardziej intensywne zjawisko. Brama ze snu w zaświaty. Z suchym trzaskiem wessało mnie w tunel, ciemność, ucisk w żołądku i uczucie ruchu, potem nagłe szarpnięcie.

          Straciłem pamięć.

          Poważnie, pełna amnezja, nie wiedziałem nawet, jak się nazywam. Miałem kompletną pustkę w głowie. Leżałem na łóżku, ogarnięty niepewnością, otoczony monitorami. Przypominało szpitalną salę. Ściany obłożone szarymi panelami, każdy o przekątnej kilkudziesięciu cali. Pomieszczenie pozbawione okien, brak drzwi, oświetlenie zapewniały cztery lampy gabarytów panelu, wbudowane w sufit. Skromnie umeblowana, bo oprócz łóżka i monitorów w rogu stało tylko biurko pokryte stertą papierów. Nic z tego nie rozumiałem, a wtedy do mojego umysłu zaczęły się sączyć wspomnienia. Nie moje i nic konkretnego, to trudno opisać, jakbym budził się ze snu. Już wiedziałem, gdzie jestem. Mglisty zarys rzeczywistości powoli jaśniał mi w głowie. Byłem przekonany, że to Anglia. Okolice Manchesteru rok dwa tysiące trzysta jedenasty. Ośrodek zamknięty dla pracowników naukowych. Wstałem, cztery panele na wprost mnie zamigotały, włączył się telewizor. Informacje. Czerwony pasek z napisem - Londyn upadł. Żołnierze w czarnych mundurach na tle ruin pozują do ujęć. Wiedziałem, że nie ma już takich tworów jak kraje. Wielkie systemy upadły dawno temu. Ludzkość mocno przetrzebiona zaczęła organizować się w rządzone twardą ręką Miasta-państwa. Jak doszło do upadku czegoś z pozoru niezniszczalnego? Po wojnach, latach zanieczyszczenia środowiska naturalnego, nastały czasy kataklizmów. Było naprawdę gorąco. W każdym razie warstwa ozonowa prawie zniknęła. Większość ludzi umarła z głodu. Cywilizacja przetrwała, najpierw pod ziemią, później pod kopułami. Życie przeniosło się w mrok nocy. Co nas nie zabije, to nas udziwni i wzmocni stare nawyki. Chciwość, pragnienie władzy, zamordyzm i totalitaryzm, czyli u ludzkości bez zmian.

          Podszedłem do ściany i przyłożyłem dłoń. Panele bezgłośnie się rozsunęły.

          To nie tak, że zyskałem nagle nową tożsamość, miałem raczej mgliste pojęcie o czasie i miejscu, strzępki wiedzy powszechnej, przeplatane błyskami tożsamości. Nie mojej oczywiście. Wiedziałem tylko, że byłem pracownikiem tego ośrodka i bynajmniej nie z własnej woli. Większość informacji była okryta cieniem. Już wiem! To tak jakbym był aktorem z tą tylko różnicą, że musiałem improwizować, bo nie czytałem scenariusza.

          Zdałem się na instynkt. Kevin Corngaher, widniało napisane na identyfikatorze ze zdjęciem, wszytym w moje popielate ubranie. Ruszyłem niepewnym krokiem, korytarzem zrobionym z tych samych paneli co sala aż w oczy ukuł mnie napis stołówka. Trochę zgłodniałem, zresztą, lepiej się myśli z pełnym brzuchem.

          Pusto, kilkanaście białych okrągłych stolików ustawionych na szarej podłodze. Tylko jedna osoba, w sumie pierwsza, którą spotkałem. Kobieta, smutna blondynka około czterdziestki z podkrążonymi oczami i zniszczoną cerą. Siedziała zamyślona, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w ścianę. Wziąłem tackę, podszedłem do lady, nałożyłem żółtą i zieloną papkę, wybierając je z większej palety kolorów. Inną konsystencje miały tylko batony o zabarwieniu tektury. Później przyszedł czas na trochę kreatywności, bo za cholerę nie wiedziałem jak nalać kawę z dziwnego automatu.

          Wtedy do mojego umysłu dotarło więcej wspomnień.

          Napełniłem kubek, podszedłem do jej stolika.

          - Dzień dobry Anno - powiedziałem.

          - Raczej dobry wieczór. Zamierzasz to jeść? - zapytała cichym głosem.

          - Nie wygląda na smaczne, ale ma dużo protein - wyrecytowałem mimowolnie, jakbym odtwarzał nagranie.

          Podrapałem się po brodzie, maskując zaskoczenie, poczułem wyraźnie czyjąś ingerencje, coś jak podpowiedź suflera. Później, po wszystkim, zastanawiałem się, czy człowiek jest tylko sumą wspomnień i jeśli by je zmienić to... Nieważne. Dalej odgrywałem swoją rolę. Pogrzebałem w kleistej papce, smakowało jak owsianka z wodą, tylko zamiast zboża, chyba użyto papieru. Zielona tak samo tylko posłodzona. Ohyda. Baton miał smak tektury, cała nadzieja w kawie. Niestety, gorszej lury w życiu nie piłem. Z jednej strony dobrze, że wtedy nie wiedziałem, gdzie jestem, ponieważ patrząc na to z późniejszej perspektywy, stwierdziłem, że przyszłość była mdła i mnie zawiodła. Oczywiście nie wiedząc, że śnię, byłem święcie przekonany, że to wszystko jest prawdziwe. Sny są podobne do życia, rzeczywiste, dopóki trwają.

          Miałem ochotę zapalić, wymacałem w kieszeni paczkę. Ograniczył mnie wielki znak zakazu palenia w środku. Wyszliśmy w mrok nocy, alejki podświetlone czerwonymi światełkami wbudowanymi w niektóre krawężniki. Anna poszła ze mną, a ściślej rzecz ujmując, snuła się za mną jak zjawa.

          Tytoń z alg morskich. Wyobrażacie sobie? Smakował naprawdę nieźle, korzystając z okazji, wypytałem Annę o szczegóły. Algi były najłatwiejsze w hodowli i są używane niemal do wszystkiego. Zajmowaliśmy się ich genetyczną modyfikacją, by dawały jak największe plony. My, to znaczy naukowcy pracujący w ośrodku, i na plantacji w pobliżu. Uznawałem się za jednego z nich, chociaż nie wiedziałem za cholerę, co tam robię. Amnezje zrzuciłem na depresje. Jak człowiek chce to zawsze znajdzie jakąś wymówkę, by odłożyć problem na później.

          - Moglibyśmy stąd uciec - powiedziała.

          - Jak? - zapytałem z zainteresowaniem. Człowiek nie został stworzony do życia w niewoli, można nie wiedzieć, kim się jest, ale nie można stracić pragnienia wolności.

          - Wystarczy wyłączyć prąd i dotrzeć na plantacje. Tam łatwo ukraść samochód z osłoną termiczną. Potem do Londynu, mam tam brata - uśmiechnęła się po raz pierwszy, odkąd ją spotkałem. - Trochę mi go przypominasz.

          - Londyn upadł, a oni będą nas gonić - odparłem przytomnie.

          - Nie jesteśmy aż tacy ważni. - Zamyśliła się, po czym głośno i wyraźnie powiedziała - istnieje jakaś szansa, wszystko lepsze od życia w niewoli.

          Uwaga trafiona w samo sedno, tylko jak zwykle łatwiej powiedzieć niż zrobić. Mimo wszystko postanowiłem stworzyć plan ucieczki. Dopytałem Annę o szczegóły, po czym osobiście zwiedziłem ośrodek. Najlepsze było to, że dysponowałem pełną swobodą. Strażnicy w czarnych mundurach uzbrojeni w karabiny byli jacyś ospali. Patrole krążyły w ślimaczym tempie, zupełnie nie zwracając na mnie uwagi. Można by pomyśleć, że byłem niewidzialny, więc na wszelki wypadek zapytałem, czy mają jakieś papierosy. Mieli. Anna wróciła do środka, dałem sobie godzinę.

          Ośrodek był położony na wzgórzu. W centrum stało laboratorium, będące przy okazji największym budynkiem ze wszystkich, ponieważ mieściły się tam również kwatery pracowników. Strażnicy spali w koszarach po północnej stronie ośrodka, łatwo rozpoznać kierunki, gdy zna się czas i swoje położenie względem gwiazdozbiorów, a te jaśniały na nieboskłonie. Dookoła laboratorium były mniejsze i większe pomieszczenia gospodarcze, blaszane szopy, garaże, schowki i najważniejsze: Sterownia. Największą trudnością był płot. Trzymetrowa siatka oznakowana trupimi czaszkami. Elektryczny pastuch na ludzi. Do ośrodka można było się dostać tylko jedną drogą, od południa, przez bramę, obok której stała wieża strażnicza z dużym reflektorem. Nie mogłem podejść blisko siatki, bo była pod napięciem. Nie mogłem również zobaczyć, co jest dalej, bo wszystko okrywała ciemność. Tak jak mówiła Anna, wystarczyło wyłączyć prąd.

          Na szczęście, wyglądało na to, że nikt nie obawiał się zagrożenia. Znalazłem bezpieczniki zarządzające płotem i dopuściłem się małego sabotażu, wzniecając pożar.

          Najpierw oczywiście podzieliłem się planem z Anną. Droga ucieczki wiodła przez przeciętą siatkę. W szopie znalazłem nożyce. Wystarczyło poczekać aż padnie elektryczność. Wszystko poszło zgodnie z prawem Murphy'ego, czyli nic się nie udało. Pewnie dlatego, że plan był strasznie naiwny. Prąd wysiadł tylko na chwilę. Potem włączył się alarm, ryknęły syreny i zapalono reflektor. Wszystko w siedem sekund. Złapali Annę, widziałem, jak prowadzą ją pod bronią. Sam zdążyłem uciec. Schowałem się w śmietniku. Skulony, trzęsący się ze strachu, nasłuchiwałem krzyków biegających ludzi. Strach wyzwala kreatywność, więc wpadłem na świetny pomysł.

          Gdybym przesunął pojemnik, dosięgnąłbym daszek, a z niego można wejść wyżej. Budynek w rogu wprost wymarzony do tego celu, problem polegał na tym, że dzieliło mnie od niego dwadzieścia metrów. Zaryzykowałem, po prostu pobiegłem, nie patrząc za siebie. Może i głupie, ale zadziałało. Gdy wdrapałem się na górę, okazało się, że wzgórze było bardzo strome. Skok dzielił mnie od wolności, miałem jednak pewność, że połamie nogi. Decyzje podjął za mnie reflektor, światło omiatało teren, a w momencie, gdy mnie oślepił, skoczyłem. Wylądowałem za siatką, ale oczywiście nie utrzymałem się na nogach, straciłem przyczepność i poturlałem się na dół. Myślałem, że popękały mi wszystkie kości. Podróż zakończyła się, gdy przede mną wyrósł duży kamień.

          Ciemność nastała z przeciągłym piskiem.

          Niech ktoś spróbuje pozbierać myśli po czymś takim. W dodatku siedząc przytulony do czubka latarni, jak miś koala do eukaliptusa. To właśnie się stało. Ośrodek, noc, Anna, wszystko zniknęło. Zastąpiła to poranna szarówka gdzieś w mieście. Jeśli to wydawało się dziwne, to pode mną na ulicy stał zielony parowóz. Powaga. Prosto z wiktoriańskiej Anglii. Pozbawiony dachu na sześciu wielkich kołach. Miał smukły komin na przodzie, a zaraz za nim, żarzący się zieloną poświatą cylinder. Maszynista z pewnością pochodził z tego samego rocznika co lokomotywa. Wysoki chudzielec na oko czterdzieści pięć lat, miał na sobie robocze ogrodniczki w wąskie biało czerwone paski, dzięki którym wyglądał na jeszcze chudszego. Na głowie kolejarska czapka tego samego koloru co ubranie, pochodzącą z końcówki dziewiętnastego wieku, pasująca idealnie do jego pogodnego wyrazu twarzy. Patrzył na mnie z zadartą głową, mrużąc oczy.

          - Pomóc ci? - krzyknął.

          - Chyba jeszcze trochę tu posiedzę - odpowiedziałem.

          - Boisz się, że złamiesz nogę?

          - Raczej, strasznie wysoko.

          - A czy ty przypadkiem nie śnisz? - zapytał z uśmiechem.

          Pamięć uderzyła jak tsunami. Znowu byłem sobą. - No pewnie, że śnie! - wykrzyczałem, gdybym był Archimedesem, pewnie krzyknąłbym eureka! Odepchnąłem się i lekko jak piórko opadłem do kokpitu.

          - Wspaniale - powiedział z entuzjazmem, obdarzając mnie przyjaznym uśmiechem. - Ostatnio nie ma was tu zbyt wielu. Słyszałem, że nikt już nie uczy śnienia?

          - Wydaję mi się, że zostało zapomniane, ludzie zajęci są swoimi sprawami - odparłem, chociaż nie bardzo wiedziałem co powiedzieć.

          - Głównie żądzą posiadania z tego, co kojarzę, ludzka natura rzadko się zmienia. - Wyciągnął długą jak tyczka rękę. - Jestem Albert, bardzo mi miło powitać szanownego spadkobiercę tradycji czarnoksiężników i szamanów.

          - Nazywam się Tomasz - odparłem zaskoczony.

          - Marla nazwała cię Varadem, nie wiesz dlaczego? - Zapytał, mrużąc powiekę.

          - Znasz ją?

          - Właśnie dlatego tu jestem, kazała mi mieć na ciebie oko. Płaci, więc nasz klient, nasz pan, jak to mówicie na ziemi. Dam ci dobrą radę, nie wiem, dlaczego cię wybrała, bo się przede mną nie tłumaczy, ale trzymaj się jej. Ona dużo może.

          - Rzuciła mnie na pastwę losu.

          - Nie histeryzuj, nawet przez chwilę nic ci nie groziło. Nigdy nie naraziłaby cię na niebezpieczeństwo. Chciała cię tylko przetestować i moim zdaniem świetnie sobie poradziłeś. Jesteś pierwszym nowicjuszem, któremu dała szansę z kimś, kogo sama nie potrafi sprowadzić.

         - Nic z tego nie rozumiem.

          - Pętla Anny to trudny przypadek, a prawie ci się udało - powiedział z podziwem. - Większość kończy na rozmowie przy kawie. Podobało mi się zestrojenie z jej umysłem. Wiesz, co to jest pętla? Marla ci powiedziała?

          - Nie wiem.

          - Szkoda tylko, że urwało ci pamięć. - Pokiwał głową. - No, ale w końcu po to tu jestem. Zaraz, zaraz, jak to nie wiesz?

         - Marlę, jak ją nazwałeś, widziałem dziś po raz drugi. Zamieniliśmy mniej niż dwadzieścia słów - wyjaśniłem.

          - Muszę przyznać, że teraz naprawdę jestem pod wrażeniem, co prawda będzie trudniej niż przypuszczałem, ale już cię lubię.

          - Co to było. Przyszłość?

          - Wspomnienie przyszłości, wytwór wyobraźni. Zapętlony umysł. Tej nocy rebelianci zdobyli ośrodek w odwecie za Londyn. Anna zginęła w wybuchu.

          - Dlaczego nie przeszła dalej?

          - Jej świadomość za życia wskutek niewoli była w fatalnym stanie. Czasem tak się zdarza, w sumie to nawet często, wbrew pozorom nie tak łatwo jest umrzeć, a jej umysł przegapił śmierć. Nieświadomie całą energię włożyła w projekcje ostatnich chwil życia. Stworzyła pętle z której nie może się wydostać.

          - To by tłumaczyło, dlaczego była taka przybita. Przyszłość naprawdę jest taka smutna? Nikt nie zasłużył na coś takiego.

          - Tu się mylisz, wszystko, co nas spotyka, jest konsekwencją podjętych decyzji.

          - Nie wszyscy przecież zawinili.

          - Wszyscy. Ludzkość zawiodła, gdy w milczeniu przyzwalała na zło, oddając wolność kawałek po kawałku w zamian za marne obietnice bezpieczeństwa. Pamiętaj, bierność również jest wyborem - powiedział z naciskiem. - Teraz nie dziwie się, że Marla cię wybrała, jesteście podobni. Ona też nie spisuje nikogo na straty.

          - Takich ludzi jak Anna, czy jest ich więcej?

          - Znacznie więcej, setki milionów, Asechron. - Spojrzał, sprawdzając, czy coś mi to mówi, po czym się poprawił. - Rzeka potępionych to dopiero przedsionek zaświatów, dam ci dobrą radę, nigdy nie nurkuj tam sam, dopóki nie będziesz pewny swojej szybkości. Pełno tam mętów, larw i pijawek, ogólnie mało przyjemne miejsce.

          - Możemy podróżować w czasie?

          - Niezupełnie. Twoje fizyczne ciało podlega pewnym prawom, więc odpada, co prawda tu obowiązują inne, ale to tak nie działa. Podróżujemy do osoby nie do miejsca.

          - Zaczynam łapać.

          - To dobrze, a teraz do domu, zanim zaśniesz od tego ględzenia, a raczej zanim się obudzisz.

          Albert podszedł do panelu, przesunął wajchę, parowóz powoli i zupełnie bezgłośnie ruszył do przodu.

          - Jeśli chcesz krążyć po ziemi umarłych trzymaj się Kirrenu, to pierwsza warstwa. - Spojrzał na mnie, po czym dodał w wyjaśnieniu. - To ta z zieloną poświatą, chociaż ona jest widoczna głównie przy przejściach. Ziemie umarłych krzyżują się na cmentarzach, znajdziesz je również we wszystkich miejscach pamięci o zmarłych. Czasem będziesz musiał szukać innych cmentarzy niż ten w twoim mieście, ponieważ przejścia są ruchome, zależne od dni w roku i różnych innych przyczyn. Jutro dokończymy rozmowę. Jesteśmy na miejscu.

          Obudziłem się we własnym łóżku. Zegarek wskazywał czwartą dwadzieścia.

Continue Reading

You'll Also Like

6.3K 262 62
My Therian Adventure to niesamowita książka ... Wchodzac tu znajdziecie 33 rozdziały przez które trzeba było przebrnąć aby dotrzeć do nowej krainy...
391K 14.2K 195
×NA ZAMÓWIENIE× [· hard · soft · hard/soft] Twój idol jako twój: · chłopak · dziewczyna · narzeczony · narzeczona · mąż · żona · najlepszy przyjaciel...
7.5K 914 20
świat został sprzedany dlatego zapukaliśmy do bram nieba ale tam już nikt nie otworzy
41.7K 1.7K 27
Jak to się? Kiedy się zaczęło? Jak rozwinęła się choroba? Odpowiedzi są w tej historii