N i e z a p o m n i a n i [ c...

Від theremina

181 31 10

"Rezydencja" zniknęła. Mężczyzna Bez Twarzy traci siły, jednak nie zamierza odejść bez walki. Wszyscy przygot... Більше

[ ⁰⁰ ]
[ ⁰¹ ]
[ ⁰³ ]
[ ⁰⁴ ]
[ ⁰⁵ ]

[ ⁰² ]

28 6 0
Від theremina

na potrzeby fanfica postacie Tim'a i Brian'a zostały przedstawione bardziej ''creepypastowo'' niż ''hornetsowo'', dlatego Hoodie wciąż pozostaje wśród żywych.

*

Tobias Erin Rogers zaciągnął się darowanym mu papierosem i wypuścił smużkę dymu pod niski sufit rozpadającego się budynku w samym środku lasu. Wiedział, że coś się zmieniło w chwili, kiedy wczesnym rankiem wymacał w kieszeni cienkiej piżamy nowiutką, nieotwartą paczkę wraz z naładowaną zapalniczką - towar luksusowy wedle pacjentów szpitala psychiatrycznego im. św. Filomeny.

On również zawsze przysyłał mu papierosy. Po dobrze wykonanym zadaniu dziewiętnastoletni Toby Rogers zwykł odnajdywać nową paczkę w kieszeni i zaciągać się swoją nagrodą, jak prawdziwy zwycięzca. Było to, jak nieme potwierdzenie, że Operator jednak o niego dbał; bo choć wysyłał go na misje, z których Rogers wracał później drżący na całym ciele, z własną krwią na ubraniu oraz cudzą na rękach to ostatecznie zawsze czekał na niego ten drobny znak, że Mężczyzna Bez Twarzy był z niego zadowolony.

Tim i Brian nigdy tego nie rozumieli. Oni miotali się gdzieś pomiędzy swoją ludzką i zezwierzęconą świadomością, próbując wyciągnąć tę pierwszą na powierzchnię, zanim będzie za późno. Toby szybko zdał sobie sprawę z ogromu kar, jakie spływały na niego, gdyby próbował się przed tym bronić, więc po pewnym czasie sam poddawał się mocy tego, który jako jedyny wyciągnął do niego ciepłą mackę, gdy wszystko wokół zaczęło się walić.

Liczył, że pewnego dnia stanie się taki, jak Kate. Zatraci się w swym obłędzie tak mocno, że wszystko inne stanie się dlań obojętne i pozostanie tylko zew krwi w trzewiach oraz siła Operatora poruszająca jego kończynami i władająca umysłem. W końcu i tak nie miał już dokąd pójść.

Podarowana paczka papierosów miała być jego ostatnią.

Stał w głównym pomieszczeniu betonowego baraku, który, jak się domyślał po pozostawionych przed budynkiem spróchniałych balach, musiał służyć robotnikom za składowisko drewna. Miejsce to było wówczas opuszczone, a wszelkie sprzęty pozostawiono w nim tak, jakby czas się tu zatrzymał.

Na wprost Rogersa, po drugiej stronie pomieszczenia o ścianę opierał się Brian Thomas z naciągniętą na twarz znajomą kominiarką oraz okalającym ją żółtym kapturem. Na niewielkim stołku, z łokciem ułożonym na blacie niskiego stolika, siedział Tim Wright w swej dawnej plastikowej, czarno-białej masce - tak, jakby mężczyźni na powrót przywdziali swe dawne persony, choć Rogers nie mógł zrozumieć, dlaczego dobrowolnie mieliby powracać do najokropniejszego okresu swojego życia.

Tobias również drogę do baraku odnalazł nie bez pomocy Slenderman'a. Gdy dawniej gubił drogę powrotną do Rezydencji, wycieńczony zataczał się na pobliskie drzewa, a oczy pod żółtymi goglami zachodziły mu mgłą poruszał się przez las po pozostawionych przez Niego kartkach. Siedem zgniecionych kawałków papieru wystawało mu teraz z kieszeni spodni, jakby kpiąc sobie z bezsilności dawnych proxy - ha, patrzcie, nic się nie zmieniło! wciąż tu jestem i mam się świetnie, a wy dokończycie moją grę i zbierzecie wszystkie karteczki tak, jak należy!

Pomiędzy trójką mężczyzn zapadło duszące milczenie. Masky i Hoodie zakończyli gorączkową dyskusję o słabym stanie kreatury oraz ich dawnej Rezydencji, która rzekomo zniknęła i żaden z nich nie był w stanie jej wyczuć. Przez cały ten czas Toby stał milcząco pod ścianą i sunął wzrokiem od jednej maski do drugiej, wsłuchując się w ich stłumione głosy.

- Skąd to wszystko wiecie? - rzucił w zamglone od papierosowego dymu powietrze.

Jeszcze tego samego ranka Tobias Rogers rył paznokciem kolejną kreskę na ścianie swojej ciasnej izolatki w szpitalu psychiatrycznym. Późnym wieczorem siedział w rozpadającym się baraku w środku lasu z dwoma mężczyznami, w których istnienie nie chciał lub nie mógł uwierzyć; bo to by oznaczało, że wszystko inne o czym próbował zapomnieć i z czego się leczył również było prawdziwe.

- Poczułem to, kiedy znowu mnie posiadł - wyjaśnił Tim. Sam zdążył już niemal uwierzyć, że wszystko, co najgorsze zakończyło się wraz z życiem Alex'a Kralie'a, dlatego koleja utrata kontroli nad własnym ciałem i umysłem była dlań, jak kubeł zimnej wody; zdał sobie sprawę, że nie jest to kwestia, jaką zdołają rozwiązać zaledwie dwie dekady zapomnienia i ignorowania przeszłości.

- Ja tak samo - przytaknął Brian. - Kiedy to się stało, Tim? - zapytał.

- Trzy dni temu.

- To tak, jak u mnie. Zobacz, pamiętamy ile dni zdążyło upłynąć od tego czasu - zauważył optymistycznie. - To może oznaczać koniec z dziurami w pamięci. Teraz, kiedy znowu do tego dojdzie będziemy przynajmniej świadomi...

- Nie, do tego miało już nigdy więcej nie dochodzić! - Tim poruszył się na krześle i gwałtownie uderzył otwartą dłonią o blat. - Mieliśmy się Go pozbyć, nie pozwalać, żeby znowu nas przy sobie usidlił i zmusił do odgrywania swoich kundli.

- Tak, wiem. - skinął głową. - Ale nie sądzisz, że jeśli Go do siebie dopuścimy, łatwiej nam będzie określić Jego położenie? Sam poda nam siebie na srebrnej tacy. On nie jest już taki, jak dawniej, Tim.

- Ty...? - Tim wskazał palcem na Brian'a, oniemiały z wrażenia. - Ty mówisz, że po tym wszystkim my mamy Go do siebie dopuścić? - Wright zerwał się z krzesła, aby za chwilę zgiąć się wpół i poddać atakowi silnego kaszlu, który zaatakował jego płuca z dawną mocą.

- A ty nic nie wiesz, Toby? - zapytał Brian, nagle zainteresowany niewiedzą dawnego towarzysza.

- Domyślałem się - przyznał; nie miał zamiaru mówić im o papierosach. Nie zrozumieliby. - W szpitalu, w którym byłem wybuchł pożar.

- I twoją pierwszą myślą była ucieczka? - Hoodie nie spuszczał z niego wzroku i Rogers czuł go na sobie, pomimo jego czarnej kominiarki z parą wykropkowanych, czerwonych oczu.

Masky zmierzył Toby'ego wzrokiem, co ten dojrzał przez okrągłe dziury w jego masce.

- Co ci się stało? - zapytał Tim, nie mogąc doszukać się żadnych mankamentów na ciele Rogersa.

Tobias miał na sobie bluzę z kapturem, kurtkę oraz parę ciężkich butów, które chwycił w pośpiechu ze szpitalnej szatni. Nogi wciąż okrywały mu przetarte dresy, których używał jako ubranie dzienne w swoich ciasnych, lśniących bielą czterech ścianach.

- To był szpital psychiatryczny - sprostował Toby.

Wright pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Ja też chodziłem na terapię jakiś czas po tym, jak... wszystko się skończyło.

- A ja siedziałem w izolatce - przyznał obojętnie Toby, odpalając kolejnego papierosa.

- Chyba coś ci tam jednak pomogli, nie, Toby? - Brian skinął nań głową. - Nigdy nie słyszałem, żebyś mówił tak wyraźnie. Już się nie jąkasz? Czyli to koniec ery Ticci-Toby'ego?

- Bo leki jeszcze działają - rzucił.

Kwestią czasu było aż jego ręce i głowa znów zaczną podrygiwać w sobie tylko znanym rytmie, jąkanie powróci, a z ust wypłynie wiązanka niepowiązanych ze sobą słów i przekleństw, nad którymi nie będzie w stanie zapanować.

- Ktoś wie co się dzieje z resztą? - zapytał Rogers po dłuższej chwili milczenia.

- Z resztą? - wychrypiał Masky.

- Czy ktoś jeszcze do nas dołączy? - próbował sprostować Toby. - Czy to sprawa wyłącznie pomiędzy Nim a proxy? Pamiętacie na przykład Jeff'a the Killera? Albo Jack'a z pudełka? Albo tego dziwnego gościa w masce bez oczu? Albo tę dziewczynę, Jenny, Janette, czy jak jej tam było? Albo tą małą, co zawsze stała uczepiona Jego nogawki...

- Starczy, Toby - powiedział ostro Tim.

- Mnie bardziej interesuje, co się teraz dzieje z Kate. - wtrącił Brian. - Jeżeli On faktycznie próbuje zebrać z powrotem swoich proxy to czy nie powinna być teraz z nami?

- A może jest z Nim? - podsunął Masky.

Na zewnątrz coś zaszeleściło. Trójka mężczyzn wstrzymała oddechy, wrażliwi na każdy najcichszy dźwięk wydobywający się z ciemności lasu.

- To wiatr - stwierdził niepewnie Brian.

- A może o wilku mowa? - zapytał Toby. - Jak znaleźliście to miejsce?

Tim odkaszlnął w zaciśniętą pięść, zanim zdołał odpowiedzieć.

- Po kartkach.

- Więc ktoś jeszcze mógłby tu dotrzeć tak samo, jak i my - Rogers skinął głową.

- Zaczekajcie. Pójdę sprawdzić - Hoodie odepchnął się od ściany, poprawił kaptur i ruszył w stronę drzwi.

- Macie jakąś broń? - zapytał Toby na powrót siedzącego przy stole Tim'a.

- Nie.

- To tak, jak ja - przyznał i pozwolił, aby ponownie zapadło między nimi przeciągłe milczenie.

×/×/×

Jeff siedział za kółkiem lśniącego czernią land rover'a, prowadząc go opustoszałą szosą wzdłuż lasów pomiędzy Roanoke a Crawford w Wirginii Zachodniej. Wcześniej na jego miejscu siedział samotny mężczyzna, który zgodził się przyjąć zbłąkanego autostopowicza z rękami w kieszeniach i czarym kapturem głęboko nasuniętym na twarz; teraz leżał gdzieś na poboczu drogi ze śladami uduszeń na szyi, a Woods nucił do piosenki puszczanej w radiu, biorąc ostry zakręt jego samochodem.

Znał te części kraju, jak własną kieszeń. Dawniej, za Rezydencji, Slenderman wraz ze swoją popieprzoną rodzinką przemierzali najmroczniejsze połacie Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu nowych ofiar oraz świeżego pożywienia dla tych co bardziej nieludzkich kreatur. Budynek, który w tamtych czasach był dla nich jedyną ostoją, pojawiał się to tu, to tam, w miejscach, do których akurat poniosły Operatora Jego własne, skomplikowane procesy myślowe.

Jeffrey zdążył dość dobrze poznać topografię lasów będących najczęstszymi przystankami w ich niekończącej się podróży. Po latach wciąż mógł swobodnie nawigować po nich zdobytym wozem, jakby znów był tamtym nastolatkiem, którego krew ofiar wsiaknęła tak głęboko pod skórę dłoni, że miał już nigdy nie być w stanie ich domyć.

Przypominał sobie drogę do dawnego postoju wiktoriańskiego budynku i zastanawiał się czy to właśnie do niego prowadziły współrzędne, które wysłał mu BEN.

Tymczasem w radiu samochodowym zaszumiało, a mały ekranik zamigotał zielonkawym światłem. Sygnał przeskoczył o kilka stacji aż zatrzymał się na programie z muzyką klasyczną. Ekran GPS-a zdawał się do niego mrugać porozumiewawczo.

Mhm, czyli wydaje ci się, że to ty tutaj rządzisz, pomyślał Jeff.

- Gdzie się tego nauczyłeś? - zadał pytanie, wpatrzony w żółtą kreskę oddzielającą dwa pasy ruchu przed sobą. Białe reflektory wyławiały z ciemności pustkę i rosnące gęsto po bokach drzewa.

Telefon pozostawiony na desce rozdzielczej zawibrował. Woods podniósł klapkę, wcisnął zielony guzik i szybko przyłożył ją sobie do ucha.

- Czego? - zapytał BEN.

- Przeskakiwania po urządzeniach. Dawniej trzeba cię było ręcznie podłączać, a teraz gdzie nie spojrzę tam zaraz coś się zaświeci i pojawiasz się ty. Jakbym wybrał samochód elektryczny to też byś nim prowadził?

- Elektryczny a elektroniczny to dwie różne rzeczy, Jeff - westchnął duch. - Ale pewnie, czemu by nie. Problem w tym, że nigdy nie wyrobiłem sobie prawa jazdy. Mam dwanaście lat.

Jeffrey prychnął.

- Od ilu lat masz to dwanaście lat? - zapytał. - Zresztą, co tam. Ja też nie mam prawka - przez chwilę skupił się na drodze po drugiej stronie przedniej szyby. Telefon wciąż przytrzymywał jedną ręką przy uchu, czekając na dalszy ciąg. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. W którymś momencie musiałeś stać się silniejszy. Pamiętam, że dawniej ograniczały cię wtyczki i ten twój cartridge, więc dlaczego teraz jest inaczej?

Muzyka w radiu przycichła. Ostatnie takty wygrywanej na pianinie melodii zostały zagłuszone krótkim zakłóceniem; w tym samym momencie BEN westchnął i na krótki moment zamilkł.

- Długa historia. To, że jakiś czas mnie z wami nie było nie oznacza, że się nagle całkiem rozpłynąłem. Miałem swoje sprawy do załatwienia - zrobił pauzę, jakby zastanawiał się ile właściwie może mu zdradzić. - Po pierwsze otrzymałem dostęp do internetu. Po drugie pozbyłem się Ojca. To tak w dużym skrócie.

- Kogo? - zapytał Jeff. Nie przypominał sobie, aby BEN kiedykolwiek używał tego określenia.

- Tego, który mnie więził - wyjaśnił krótko.

- Nie mówisz chyba o Nim, prawda? - upewnił się Woods.

- Nie, J - Jeff wyobraził sobie, jak ten drapie się po głowie, zamyślony, choć trudno mu było wyobrazić sobie cielesną postać Ben'a Lawman'a. - Tak trudno to wyjaśnić. To, co dawniej pozwalałem ci oglądać na ekranie to był tylko wierzchołek góry lodowej. Coś znacznie większego i bardziej krwiożerczego kryło się pod powierzchnią. - westchnął, zastanawiając się nad dalszymi słowami. - Dopóki on istniał nic nie mogło pójść po mojej myśli i co chwila wracałem do punktu wyjścia. Wiesz, to tak, jakbyś umierał w grze i zawsze potem powracał w to samo miejsce - chwila przerwy, zanim duch zapytał: - Pamiętasz, jak razem graliśmy, Jeff?

- My graliśmy czy to ty pogrywałeś sobie ze mną? - prychnął Woods.

Bywały takie momenty, jakby oderwane od ich gnijącej codzienności, kiedy życie w Rezydencji zakrawało o poczucie swobody i normalności. Stanowiły wówczas niskobudżetową rozrywkę dla tego, który im wszystko bezpowrotnie odebrał. Spokój oraz wiara w odzyskanie utraconej kontroli szybko przemieniały się w pętle agresji, przemocy i walki o przetrwanie. Jeff wziął ostry zakręt, zaciskając zęby na wspomnienia, o których pozwolił sobie zapomnieć, a które powróciły do niego ze zdwojoną siłą niczym nawrót nieznośnej infekcji.

- Ile razy budziłem się w nocy z krzykiem przez tę twoją cholerną melodyjkę? Co chwila śniło mi się, że ktoś trzyma mi głowę pod wodą albo siłą zakłada jakąś dziwną maskę, w której nie mogę oddychać.

- Teraz to pojechałeś, Jeff. Te sny były wyłącznie twoją fantazją. Ja oprócz zapętlania ci w głowie mojego najlepszego przeboju nie mam sobie nic do zarzucenia - BEN prychnął pod nosem, co Jeff usłyszał w słuchawce, jako serię uciekających bąbelków. - A w ogóle nikt mi głowy nie przytrzymywał, bo wrzucili mnie do stawu związanego.

Melodia w radiu powróciła do poprzedniej głośności, jednak Jeff szybko uciął dalszą część symfonii szybkim przekręceniem małego pokrętła. Wiedział, że BEN wciąż czekał po drugiej stronie słuchawki.

- Pamiętasz jeszcze, jak to było? - zapytał. - Ja nie jestem nawet pewny co z tego, co wydarzyło się prawie dwadzieścia lat temu było prawdą, a co nie. Ty próbujesz mi wmówić, że pamiętasz oba swoje żałosne żywota? To sprzed cartridge'a i to po?

- Tak. Bo mnie nikt nie robił prania mózgu i nie faszerował lekami, kiedy siedziałem zamknięty w czterech ścianach. Żaden facet w kitlu z dyplomem psychiatry w teczce nie wmawiał mi, że potwory z mackami na plecach nie istnieją. Dlatego to ja jestem ten rozsądny, a ty ten cielesny z dwoma przeciwstawnymi kciukami. Pasuje? A teraz się skup, zaraz będziesz skręcał w prawo.

Jeffrey zmrużył oczy, dostrzegając w ciemności między drzewami wąską, leśną dróżkę. Zwolnił, znikając między pniami drzew, a niewielkie kamyki i wysuszone patyki zachrzęściły mu pod kołami. Cienkie gałązki wysokich krzewów uderzały o przednią szybę, a reflektory oświetlały ponury widok wydeptanej drogi i rosnącego wzdłuż niej dzikiego lasu. Dalsza część ginęła w ciemnościach, sprawiając wrażenie, jakby wjechali do wnętrza niekończącego się tunelu.

- Zostaw samochód - odezwał się BEN z pozostawionej na siedzeniu obok komórki; kwadratowy ekranik jarzył się białym światłem i wraz z reflektorami samochodu stanowił jedyne źródło światła w promieniu wielu mil. - Dalej będziesz musiał iść pieszo.

- Nie rozumiem współrzędnych - przyznał Jeff bez cienia żalu.

- Będę do ciebie mówił, póki starczy mi zasięgu.

- Skąd ty w ogóle dzwonisz? - nie pojmował Woods.

- Z dupy.

Jeff trzasnął drzwiami i ruszył przed siebie udeptaną ścieżką, dopóki BEN nie nakazał mu zboczyć z trasy. Zagłębił się w las, depcząc po ściółce, która zaszeleściła pod jego stopami, niemal głośniejsza od wystrzału z karabinu w cichym, ciemnym lesie.

- Spróbuj odszukać starą sosnę z opadłymi igłami i skręć trochę w prawo - instruował BEN z drugiej strony linii.

Manewrując w ten sposób między drzewami, Jeff dojrzał w oddali bryłę szarego betonu.

- Na co ja patrzę? - zapytał do słuchawki.

- Kieruj się w tę stronę. Powinieneś spotkać się z innymi.

Jeffrey spojrzał kątem oka na urządzenie.

- A nie mieliśmy przypadkiem rywalizować o to, kto pierwszy zabije tę kanalię? - zdziwił się.

- To twoja decyzja. Nie masz ochoty zobaczyć, co nowego u dawnych znajomych?

- Nie.

- Tak myślałem - w głosie BEN'a dało się słyszeć uśmiech.

Jeff zbliżył się do niewielkiego baraku w samym sercu lasu. Wybite okna straszyły wystającymi z drewnianych ram kawałkami szkła, a drzwi ledwo utrzymywały się na zardzewiałych zawiasach.

- Wchodzę - stwierdził Jeff.

Nie usłyszał odpowiedzi. Spojrzał na ekran, aby przekonać się, że kreski zasięgu całkowicie zniknęły. Bez większych emocji zatrzasnął klapkę i wsunął sobie urządzenie do kieszeni.

Szarpnął za klamkę, odsłaniając tym samym zaskakujący widok. Pamiętał dobrze Jego kundli, choć oni sami zdawali się nie zwracać na resztę większej uwagi; nigdy nie zapomniał tych dziwnych masek, którymi zasłaniali sobie twarze, jakby tego rodzaju anonimowość była koniecznością w służbie Slendermana.

Brian Thomas leżał na podłodze krótkiego, wąskiego korytarza z wielką dziurą w okolicy żołądka i wyszarpanymi wnętrznościami, a ciemna kałuża wciąż niezastygłej krwi rozlewała się wokół jego bezwładnego ciała i plamiła spód kanarkowożółtej bluzy, którą Jeff tak dobrze zapamiętał. W powietrzu unosił się zapach metalu i zgnilizny.

Coś podeszło Woods'owi do gardła, choć nie przypominał sobie, aby jadł cokolwiek od ostatnich dwudziestu czterech godzin; nie pamiętał też, aby kiedykolwiek był tak wrażliwy na wszelkiego rodzaju zapachy, ale długie lata w więziennym zamknięciu robiły swoje.

Przekroczył ciało dawnego proxy i skierował swe kroki do pierwszego pomieszczenia, które rzuciło mu się w oczy. Na podłodze rozciągało się kolejne, zastygłe w pośmiertnej pozycji ciało. Tim Wright z wciąż przekrzywioną na twarzy czarno-białą maską leżał pod spróchniałym stolikiem w rozprzestrzeniającej się powoli kałuży krwi; zdawała się być tak świeża, jakby rozegrana tu akcja zakończyła się zaledwie parę minut temu.

W czerwonym płynie ustrojowym powoli rozmiękczała się zapomniana paczka papierosów.

Jeff wziął głębszy oddech, poczuł, że zaraz zwymiotuje i starając się trzymać prosto wyszedł z powrotem na zewnątrz.

Odszedł parę kroków od opuszczonego budynku, wygrzebał komórkę z kieszeni i począł łapać nią zasięg, podnosząc rękę ku nocnemu niebu. Wyszukał w ostatnich połączeniach znajomy numer nieznany i wcisnął zieloną słuchawkę, wsłuchując się w sygnał po drugiej stronie linii.

- Tak? - zapytał BEN.

- Za późno. Kundle Slendera leżą rozjebani z bebechami na wierzchu.

- Czyli Jego potwory już cię uprzedziły - stwierdził beznamiętnie BEN.

Jeff czekał jeszcze chwilę zanim duch ponownie się odezwie, ale usłyszał tylko spokojne przelewanie wody ze wszystkich stron.

- No i? - zapytał Jeff.

- No i co?

- Co teraz? - irytował się Woods.

Kolejne długie milczenie, po którym coś zabulgotało wściekle.

- Zajmij się przez chwilę sobą, J. Ja muszę coś załatwić.

- A co ty masz niby do...?

- Oddzwonię, jak tylko będę mógł i jeśli nic cię w międzyczasie nie zeżre. Trzymaj się!

Po tych słowach nastąpił przeciągły dźwięk zakończonego połączenia, a Woods z nietęgą miną spojrzał na trzymaną w ręce komórkę. Trzasnął klapką i niespiesznym krokiem, po omacku kierował się w stronę pozostawionego na ścieżce wozu.

Продовжити читання

Вам також сподобається

⛧Kiedy jesteś fanką Creepypast⛧ Від ⛧올리비아⛧

Щоденники та біографії

16.4K 1.9K 63
⛧ Bycie fanką tego dziwnego fandomu jest czasami kłopotliwe. W jaki sposób? Tego dowiecie się czytając tę książkę ⛧
65.1K 2.8K 58
Zmieniony przez śmierć ojca Nicola postanawia zadebiutować w Reprezentacji Polski, co było marzeniem pana Krzysztofa. Zbuntowany młody dorosły w prze...
62.5K 1.3K 60
jest to opowieść o tym jak Hailie trafia do braci jak ma 3 latka.Vincent opiekuje się nią jak córką,nawet kazał Willowi zająć się pracą.jeśli chcesz...
35.6K 2.3K 29
Edgar nie potrzebuje przyjaciół, ma swoją siostrę która mu wystarczy. Sam jednak nie wie co się dzieje gdy powoli zaczyna przywiązywać się do pewnego...