surdus resonare | Jungiełło

By JeneralYernest

615 81 148

❝Nigdy nie byli dobrzy w słowach❞ Młody Ulrich przygotowuje się do roli rycerza zakonnego na zamku w Malborku... More

Godzina cichego uwielbienia
Godzina konfrontacji
Godzina niemej przysięgi
Godzina kruszenia nadziei
Godzina rozpaczy
Dwie minuty nienawiści i pięćdziesiąt osiem starego bólu
Godzina wojny
Godzina śmierci
Posłowie (?)

Godzina przełomu

63 8 27
By JeneralYernest

Pierwszą zmianę w zachowaniu Ulricha dostrzegł Konrad. Młodszy z braci stał się bardziej rozkojarzony, skupiony po wygranym turnieju jedynie na ćwiczeniach, bynajmniej jednak nie z nim. Jak dowiedział się z jego relacji, walczył teraz codziennie z drugim po nim zwycięzcą owych zawodach, którym był nie kto inny jak następca tytułu Wielkiego Księcia, Jogaiła Olgierdowicz. Konrad mimo, że zły był, że już nie ćwiczy z bratem popołudniami, bo bardzo to lubił, pękał z dumy, że to jego krew uczy książęcego syna sztuki władania mieczem.

On sam zaczął zwolniony czas pożytkować na więcej lekcji łaciny i pisania ze Skirgaiłą. Starszy z Olgierdowiczów był znakomitym i lotnym uczniem. Czytał już niemal płynnie, poza tajnymi lekcjami zaczął czytać Biblię, jedyną powszechnie dostępną księgę na zamku. Szło mu to coraz szybciej. Pisał coraz sprawniej, z każdą literą coraz mniej krzywo.

Bracia zajęci własnymi zajęciami widywali się dopiero wieczorami. Konrad zwykle wchodził do ich wspólnej celi z lampą łojową w dłoni, kiedy Ulryk obmywał sobie dłonie z zaschniętej krwi.

-To nie moja krew - mówił to prawie zawsze, z tą samą intonacją głosu. - To tylko ręce Jogaiły nie są przyzwyczajone do trzymania miecza tak długo bez rękawic. I przez to obciera sobie dłonie i krwawi mi rękojeść.

Konrad znał tą historię i wiedział, że jest tylko prologiem do opowieści o niezwykłej gracji i wdzięku przyjaciela brata. O tym, czego Jogaiła jeszcze nie opanował, a co już umie, mówione z taką dumą, że żal było mu przerywać. Starszy Jungingen nigdy nie oponował, zawsze słuchał wszystkiego ze spokojem, nie chcąc mącić fascynacji Ulricha własnymi przemyśleniami na ten temat.

Właściwie od kiedy zaczęli razem ćwiczyć Ulrich wspominał o każdej innej rzeczy nie dłużej niż paroma zdawkowymi zdaniami. Gdyby spisać zaś jego opowieści o Jogaile, wyszłyby całe epistoły.

Chociaż nigdy nie powiedział tego wprost, po jego doborze słów można było w lot wywnioskować, że jest istotnie zachwycony osobą księcia. Z tego, co Konrad widział, ze wzajemnością, bowiem nawet po niektórych ucztach spotykali się jeszcze i rozmawiali w jakimś kącie sali, z dala od widoku Wielkiego Księcia. Starali się oderwać od tłumu, zniknąć, zagłębić się we własnym niewielkim świecie, chociaż i tak nie musieli się ukrywać przed mało czujnym okiem Olgierda, który teraz bardziej zajmował się polityką niż poczynaniami dzieci. A nawet jeśli ich widział, nie drążył szlachetności pochodzenia młodego Jungingena.

Właściwie, wystarczy, że spotkali się gdzieś w towarzystwie, rozmawiali ze sobą jakby odcięci od rzeczywistości i widać to było z perspektywy skromnego obserwatora. Pobyt rodziny litewskiej przedłużał się, a zarówno Ulrich, jak i Jogaiła zbliżali się do siebie, oddalając się od wszystkich innych. W połowie sierpnia niemal naturalnym widokiem dla każdego byli nierozłączni towarzysze kręcący się po wielkim kompleksie zamkowym. Gdzie był jeden, tam podążał i drugi. Stanowiło to niepodważalne prawo natury. Nawet jak ktoś ich zaczepiał, nie rozmawiał z nimi długo, bo zaczynali porozumiewać się między wierszami kodem tylko im znanym.

Ulrich, wciąż podziwiający swojego przyjaciela i czujący wciąż silny respekt, nawet nie czuł się już przytłoczony, a codzienna obecność Jogaiły obok stała się dla niego naturalna niemal jak oddychanie, co ważniejsze, potrzebna jak oddychanie.

Już sama jego uwaga i sympatia sprawiały, że Ulrich we własnych oczach nabierał wartości. Coraz mniej czuł się nikim wobec Jogaiły, coraz bardziej za to postrzegał się jako jego nieodłącznego towarzysza.

Co ważniejsze, Jogaiła chciał jego towarzystwa. To czyniło go wybrańcem.

***

Parny wieczór. Słońce schowało się już za widnokręgiem. Za chwilę ich sielanka miała się przerwać przez dzwony wzywające na nieszpory, jednak miała odrodzić się znowu wraz ze spojrzeniami posyłanymi nad stołem wieczornej biesiady. Potem znów musieli się rozstać, zostając sam na sam z myślami i ze snami, które przychodziły bezwolnie i które były coraz cieplej witane przez swoich właścicieli.

Z rana owa idylla jednak, niczym zupełnie nowa historia zaczynała się od początku.

Obaj kochali tą niewzruszoną spokojną rutynę. A w niej siebie.

***

Leżeli jak co dzień na trawie, po skończonym wyczerpującym treningu, studząc swoje mięśnie i snując niekończącą się wymianę zdań.

Każde kolejne słowo było kolejnym splotem ich porozumienia, z każdym kolejnym słowem coraz bardziej mieli wrażenie, jakby ich dusze były połączone w jakiś pozaziemski, niepojęty sposób. Widać to było nawet z perspektywy osoby trzeciej, kiedy rozmawiali ze sobą w nieokreślonym tłumie. Komunikowali się nie tylko słowami i gestami, ich myśli bardzo często zbiegały się, nawet bardziej, niż mieli tego świadomość. Widocznie wykuci byli z tego samego żelaza.

Ktoś raz im powiedział, że są do siebie bardziej podobni niż bracia. W istocie, byli wręcz jak jedna dusza rozdarta na dwa ciała.

Tej nocy Ulrichowi przyśniło się, że stoją, na środku katedry wtuleni w siebie. Ściśnięci tak bardzo, że nie widać było między nimi granicy, nie czuć było między nimi bariery zimnego metalu. oraz, co fizycznie niemożliwe, pasowali jeden do drugiego, zlani w siebie jak roztopieni nad ogniem i wlani do jednej formy. Niczym dłoń w rękawicy, każda przestrzeń między nimi była zapełniona. Bili wspólnym ciepłem.

Nad ranem przebudził się i wciąż pamiętał to uczucie.

Na jego nieszczęście ten sen przypominał mu się coraz częściej, kiedy zostawali sami.

***

Zmęczony do bólu ramion i roześmiany do bólu brzucha Jogaiła padł na ziemię i rzucił swój miecz obok siebie. Tym razem ćwiczyli poza twierdzą, nad mniej popularnym zakolem rzeki.

-Nie śmiej się głupio, Jogaiła, musisz popracować nad celem - rzucił mu równie czerwony z wysiłku i rozśmieszony Ulryk. - Jak kiedyś wrogowi znów świśniesz pod pachą ostrzem - tu klepnął go tępą stroną miecza w bok, na co ten się zwinął na tyle, na ile pozwalała mu zbroja. - To ci junak rozpłata te twoje książęce żebra. A tego byśmy nie chcieli.

-To było tak głupie, że aż śmieszne, powiedz, że nie.

-Nie ośmielę się zaprzeczyć.

Znów był upalny koniec dnia, znowu słońce barwiło niebo na wściekle pomarańczowy kolor. To już na zawsze miało kojarzyć im się właśnie ze wspólnie spędzanymi dniami. Charakterystyczny kolor otoczenia, skwar, krew buzująca w żyłach z prędkością galopu młodego konia, uczucie, jakby mieli zaraz rozpłynąć się we własnych zbrojach.

-Gorąco mi w tym żelastwie.

-Mnie też.

Zgodnie zdjęli z siebie uzbrojenie, rzucając metalowe części i swoje koszule na ziemię, a siebie samych do zbawiennej, kuszącej chłodem wody.


Znowu leżał. Znowu na trawie. Znowu rozgrzany jak metal w kuźni. Tym razem ociekający wodą.

Obserwował Ulricha zadającego ciosy niewidzialnemu przeciwnikowi, stojącego tyłem do Jogaiły, żeby nie rozpraszać się podczas demonstrowania mu właściwych ruchów.

Na tle zachodzącego słońca jego włosy wyglądały, jakby płonęły. Na jego porcelanowych plecach, pozornie tak delikatnych widniały różowe pręgi. Blizny. Jogaiła też takie posiadał. Zapewne też były pamiątkami po lekcjach posłuszeństwa jego ojca.

Dopiero teraz mógł dokładnie zobaczyć harmonijną pracę każdego mięśnia jego torsu, jego ramion, odbijających mocniej słońce, wciąż wilgotnych od potu i wód Nogatu. Jego sylwetka kontrastowała z oświetlonym otoczeniem, ale wyglądał, jakby to on roztaczał owy blask.

Był jak cudowny, niestrudzony zegar. Każda jego część wykonywała swoje zadanie w tym mistycznym tańcu wojennym. Każdy mięsień to naprężał się, to łagodniał, demontsrując swoją siłę, swoją moc. Właśnie dla tej czynności powstały, tylko dlatego tak harmonicznie ze sobą współpracowały. By dać ziemi wspaniałego wojownika.

Właśnie obserwując go w takich chwilach Jogaiłę ogarniała jego mistyczna siła, jego piękno oślepiało go, pochłaniając wszystkie jego własne atuty. To nie on był koroną Stworzenia, nie on się nią czuł.

A i boskiego wojownika ogarniało to samo uczucie, tyle że częściej i w każdej innej poza walką dziedzinie życia. Tylko w walce nie widział nic ani nikogo, tylko czuł.

Obu ich bardzo często odgradzała od rzeczywistości bariera mistycznego uwielbienia, sami zamykali się w bańce własnego absolutu. Kiedy byli sami, skraplało się między nimi, uderzając w nich falą coraz mocniejszej potrzeby bliskości i potrzeby upodobnienia się do siebie nawzajem.

Chociaż żaden nie umiał i nie chciał obrać tego w słowa. Obaj nigdy nie byli w nich dobrzy.

Do momentu jednego drastycznego przełomu. Tylko jeden z nich zdobył się na wypowiedzenie tego na głos. Od zawsze miał w sobie więcej śmiałości.

-Jesteś piękny.

Łączyło ich też to, że wzbraniali się przed myślą, iż sami mogą być obiektem podobnego afektu.

Ulrich skamieniał. Miecz sam wysunął mu się z ręki i opadł z płytkim trzaskiem.

Nie spodziewał się. Nie teraz. Nie z jego ust. Nie on powinien to mówić. Nie o nim. Spojrzał pytająco w siwe oczy, lekko przymrużone, bo celowało w nie zachodzące słońce, ale jak najbardziej poważne.

-Machina twojego ciała. Przepięknie pracuje. Jesteś arcydziełem natury. Stworzonym do trzymania miecza.

Tylko ich wspólnota myśli pozwalała im dostrzec owe skroplenie, w tym momencie niemal krystalizację dzielącego ich powietrza.

Słyszleli tylko swoje oddechy, własny puls w uszach i jednostajny szmer Nogatu.

Jogaiła wyczuwał tą myśl od dawna, kołaczącą się po jego wnętrzu, bijącą się o ściany jego osoby, chcącą się wydostać. Była jednak niewykształcona, nie dało się jej opisać logicznymi słowami, dopiero teraz dojrzała do tego by przyjąć tą najbliższą jej formę werbalną i wypłynąć.

Nie dojrzał do niej jednak jej odbiorca. On się z nią nie zgadzał.

Rzucił się do ucieczki, biegł przez pola, lasy, przekroczył rzekę, teraz naprawdę. Jego ciało biegło, chociaż jego duch chciał zawrócić, nie miał jednak wystarczającej siły, by przebić się przez skrzepłą powierzchnię strachu i zagubienia.

Nie pojawił się tego dnia na biesiadnej kolacji.

***

Ulrich trawił słowa Jogaiły w milczeniu, zamknąwszy się w celi. Udawał, że śpi, kiedy przyszedł Konrad.

Odciął się od świata ostrzem swojego przerażenia, pozwalając się wcisnąć w głąb pryczy, przykryty ciężarem swoich myśli.

W środku nocy o nieokreślonej godzinie postanowił w końcu rozbić swój letarg. Poruszył się, czując się jak niedźwiedź budzący się z zimowego uśpienia, jakby przez lata był pokryty skalistą skorupą. Kiedy jego ciało przezwyciężyło odrętwienie, ruszył swoim cichym krokiem i wymknął się w to miejsce, z którego uciekł.

Jeszcze nigdy w życiu niczego tak nie żałował, jak teraz swojego tchórzostwa.

Zwinął się w miejscu, w którym wygnieciona trawa tworzyła kształt ucieleśnienia ziemskiego piękna.

Może i był wybrany przez niego na towarzysza, ale to nie czyniło go zupełnie równym jego przyjacielowi. A już na pewno nie stał się kimś, kogo może podziwiać Jogaiła.

A nawet jeśli, to było to przerażające, nieznane. Nie wiedział, czy zachować wrodzoną skromność, czy bardziej dać się oblać błogiemu uwielbieniu. Obie opcje były równie obce, jak Ulrich sobie samemu w tym momencie.

A może właśnie wcale nie chodziło o niego. Dlaczego musiał być tak bardzo egocentryczny? Dlaczego musiał tak dużo myśleć?

Mógł słuchać własnej intuicji, pozwolić policzkom swobodnie płonąć, nie studzić na siłę krwi, położyć się obok niego, wypluć z siebie wszystko, co rodziło się w jego duszy od czasu ich pierwszego spotkania.

Teraz to widział. Pragnął tego. Od pierwszego spojrzenia.

A jednak wciąż przemożnie bał się, że to wszystko okaże się kłamstwem, gorączkowym snem, rozpłynie się z taką szybkością, z jaką uderzyło na odlew w osamotnionego Ulricha.

Jeśli teraz swoim strachem zaprzepaścił swoją największą szansę...

Zasnął w trawie, z wyżłobionymi korytami łez na piegowatych policzkach.

***

Jeśli jednej duszy w dwóch ciałach rozmija się tok myślenia, to tylko w wyniku konfliktu między obiema połowami.

Rozdarcie nigdy nie służy żadnej ze stron.

Z płytkiego snu wyrwał go delikatny dotyk ręki na ramieniu.

-Ulryk, nic ci nie jest?

Już myślał, że to będzie Jogaiła. Tak bardzo w to wierzył. Miał nadzieję.

Jej marny proch leżał na dnie jego czaszki. Głos należał do Konrada.

Brat nie musiał nawet pytać, wiedział doskonale, że wydarzyło się coś między nim a księciem Litwy.

-Musisz z nim porozmawiać. Jak wstanie świt.

-Wiem.

***

Szukał okazji do rozmowy od rana. Za każdym razem, kiedy znajdował się w pobliżu Jogaiły, jak na złość musiano ich zaczepiać.

Obaj patrzyli tylko na siebie przepraszającym wzrokiem. Przynajmniej to ich uspokajało - chcieli się pojednać. Nie wiadomo było, który czuje się bardziej winny.

Skończono rozmowę.

Podeszli do siebie szybkim krokiem, jak na zawołanie zatrzymując się i mówiąc jednocześnie:

-Wyjdźmy.

Wyszli.

Tam gdzie zawsze.

Milczeli w drodze. Milczenie było cięższe niż jakiekolwiek słowo, które padło między nimi, mimo, że zbytnio się na nich nie znali. Gęstniało i kotłowało się, blokując ich krtanie.

Stanęli, wciąż nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Takich rzeczy się słowami nie załatwia. Nie bez powodu jak widać. To był błąd Jogaiły.

Reakcja była błędem Ulricha. Winien był także się odezwać.

Ich spojrzenie przepełnione goryczą było bardziej skuteczne niż jakakolwiek mowa. Niemiecka, litewska, łacińska. Wszystkie bladły.

-Przebacz mi, błagam cię, zapomnij o tym, nie chciałem cię znieważyć - obco wśród głuszy rozbrzmiał głos Jogaiły. Zachrypiony.

Słowa były iście zbędne, nie umieli nimi właściwie operować. Na przekór jednak postanowili werbalnie wygładzić niesnaski.

Ulrich pokiwał przecząco głową.

-Nie ja powinienem ci wybaczać. Nie ty powinieneś przepraszać. Jestem tchórzem. Nie spodziewałem się. Nie sądziłem... ja nie jestem godzien takich słów. Nie ty powinieneś to wtedy powiedzieć.

Niby myśleli jednostajnie, a potrafili się zaskoczyć. Może jednak byli dwoma duszami, które splatały się tylko wtedy, kiedy im było wygodnie.

Jogaiła patrzył zdumiony w ciemne, niemal czarne oczy, miotane wstydem. Ich właściciel wyraził się jasno, a to nie leżało w jego naturze. Wolał błądzić między wierszami.

Ulrich zacisnął powieki, bojąc się teraz, że to wszystko zniknie, wstrzymując oddech.

Wypuścił powietrze ze świstem, czując objęcie ramion wokół siebie. Jogaiła zrozumiał. Zrozumiał właściwie. Nagle wszystko wydało się błahostką, nagle wszystko było jasne i dziecinnie proste.

Nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia.

Wtuleni w siebie, stali tak zamknięci w bezkresie czasu, chłonąc się całą siłą, jak tylko mogli. Nie wpasowywali się w siebie, to było fizycznie niemożliwe.

Ale ich dusze zasklepiły kanion nieporozumienia.

Nie mieli wobec siebie żadnych wątpliwości.

***

Konrad nie widział brata niemal przez cały dzień. Bolesny kamień niepokoju spadł mu z serca, widząc zadowolonych Ulryka i Jogaiłę, razem wchodzących na salę biesiadną, wymieniających się uśmiechami przez pół długiego stołu i szeptając coś do siebie na odchodne.

Ulrich obecny był biegunem zrozpaczonego Ulricha z rana.

Continue Reading

You'll Also Like

38.5K 2.4K 66
"Nie jestem już dzieckiem do cholery zrozum to wreszcie jestem prawie pełnoletni i mam prawo umawiać się z kim chce, to jest moje życie więc się odpi...
1.9K 138 9
Co jeśli Izuku nie zostanie wybrany przez All Mighta i zostanie złoczyńcą? ...
649 56 6
One shoty z CH, więcej w wstępiku wstępowym^^
5.6K 258 16
...czyli zbiór krótszych\dłuższych *niepotrzebne skreślić* historyjek o Bungou Stray Dogs - Bezpańscy Literaci. Często pairingi yaoi rzadziej yuri, j...